III SPOTKANIA
Ciekawe jakież to rzeczy mogą przyśnić się filozofom? Weźmy jako przykład kraj, będący sceną tej powiastki. Czy brakuje mu przeszłości, tradycji, kultury, historii, cywilizacyjnych aspiracji? Czy całe jego istnienie nie jest związane z czymś ach i och, wielkim, wyjątkowym, uniwersalnym? Czyż nie rości pretensji do nietuzinkowej wyjątkowości na mapie świata, na kartach historii? Kraj wielkiej przeszłości, wielkich wodzów, marzeń, poetów! A jeśli się odrobinę tylko zagłębić w fakty, cóż my tu mamy? Klęskę za klęską, niewolę za niewolą, katastrofę za katastrofą, wstyd i płacz, i brak woli szczerej, żeby cokolwiek z tym zrobić, zmienić — wyrwać spod działania komunału, jacy to jesteśmy dobrzy, odważni, sprawiedliwi. I chęć ucieczki, zawsze tylko — ucieczki.
Historia ostatnich siedemdziesięciu lat ilustruje najlepiej, jak właśnie chciałoby się bardzo do okoliczności dostosować, wskoczyć z gracją do pędzącego rzekomo pociągu kolejnych przemian; wsiąść, nie dbając jakie akurat szkaradne widmo kreuje rzeczywistość: rosyjski jakoby komunizm, socjalizm (koniecznie z ludzką twarzą), stadny samoograniczający się solidaryzm, albo i pomiot pierestrojki (trzecią, i czwartą nawet, rzeczpospolitą świętokradczo przezwany).
Wszystkie owe niedorzeczności przedstawiają jedno: marność i nędzę ludzkiej natury, i chęć przystosowania się, bezecną.
Czy, istotnie, podróże kształcą jeszcze?
Wysłany do Krakowa Janek nie miałby problemu z odpowiedzią. Nie to, żeby był jakimś specjalnie zadeklarowanym miłośnikiem uroków takiego podróżowania, nieodłącznie z nim związanych aromatów i atrakcji, spécialité de la maison w gatunku: œuf à la coque avec du sel lub poulet rôti au beurre, czy raczej może pain noir sur le lard — specjału modniejszego w tamtym czasie; a przy tym także brudu i pospolitości — oj, całkiem nie! Był jednak dostatecznie przenikliwy i życiowo po prostu wyrobiony, aby docenić walory poznawcze tego rodzaju uplasowania w ciżbie. Czy zresztą, podejmując walkę, walczył tylko w imię sprawy, dla siebie, czy może także dla ludu, do którego (mówmy otwarcie!) nie bardzo tęsknił?
W kategorii kolejowej III klasy nie można było oczekiwać wygód. Ale na to, rzecz jasna, nie zważał. (Jankowi nie w głowie były głupstwa, które dzisiaj zaprzątają świadomość.) Chciał po prostu osiągnąć cel swojej podróży, wykonać rozkaz. Oczywiście, wsiadając w Toruniu do pociągu relacji Gdynia-Zakopane nie byłby Jankiem, jakiego dopiero poznajecie, gdyby nie przyświecała mu pewna myśl uboczna, mianowicie: co w trawie piszczy?
Do żadnego przedziału nie wsiadł, to znaczy — w żaden dostępny ludziom sposób nie mógłby się do niego nawet zbliżyć. Po prawdzie dużo nawet miał szczęścia, lądując we wnętrzu wagonu, nie zaś, na przykład, na jego dachu (bo i taka formuła podróżowania była wówczas popularna). Wsiadł, czy też wepchnięty został w niszę, z jakiegoś powodu jeszcze nie okupowaną przez brać podróżną, wąski kwadrat podłogi o boku jakichś trzydziestu centymetrów, tuż przy (co go, pierwotnie, nawet ucieszyło) wąskich drzwiach prowadzących do klozetu.
Rychło okazało się, że miejsce to najgorsze z możliwych, przez które przepychają się (poprzez kolejne godziny) niepoliczalne masy ludzkie, nawiasem, całkowicie bezprzedmiotowo, o ile sama toaleta okupowana była stale (i wbrew protestom) przez jakiś tuzin, gorzej wychowanych od reszty, podróżnych. Wada tego rozwiązania miała nie tylko praktyczne oblicze, ale także — o szlachetna ironio — informacyjne; o ile bowiem liczył Janek, przed wejściem na pokład tego bałaganu, na podsłuchanie autentycznego głosu ludu, o tyle szybko okazało się, że lejtmotywem wszelkich rozmów, kłótni i dyskusji jest wyłącznie jedno zagadnienie, toaletowej natury.
A jednak. Po kilku całkiem podobnych godzinach niesłychanego psychicznego zmęczenia, gdy w całej spokojności serca począł był w końcu mamrotać pod nosem najwymyślniejsze przekleństwa, zmuszony raz nie wiadomo który do zajęcia najniewygodniejszej w świecie (tj. wagonie) pozycji, przemknęło (poprzez chaos ludzkich ciał oddychających, parujących, ocierających się), mignęło mu kujące, jak ostrze szewskiego szydła, spojrzenie szarych kpiąco-zmęczonych, przenikliwych oczu.
Błysk ironii, czystej, najbezczelniejszej, uplasowanej poza (absolutnie) kontekstem sytuacji, poza tu i teraz, do innej przestrzeni przynależnej. Nie wahał się odwzajemnić, podnieść rzuconej rękawicy, wystawić do pojedynku pary swoich oczu. — Na przeszkodzie stanęła fluktuująca wciąż sanitarna sytuacja. Gdy wreszcie mógł skierować wzrok w stronę frapującego intruza, ten nie patrzył już w jego kierunku, zadowalając się kontemplacją ginącego nieuchronnie za oknem pejzażu.
Profil, który mógł teraz z pełną swobodą obserwować Janek, dawał bogatą pożywkę zwiotczałym nieco szarym komórkom. „Kim jest ten człowiek o twarzy zawodowego awanturnika?” Nie mógł sobie przypomnieć.
Nie, nie chodziło Jankowi o potencjalne zagrożenie, o węszące wszędzie, wmieszane w ludzką masę, ubeckie szczury — od pierwszej chwili, od tamtego mignięcia intruzich oczu, wiedział, że z tamtej strony nie grozi niebezpieczeństwo. Oczy, twarz nieznajomego — gdzieś, kiedyś, znacznie, znacznie wcześniej zapadły mu w zmysłową pamięć.
Kiedy? Gdzie?
Odpowiedź ułatwiło zjawisko z rzędu nieoczekiwanych. Na stacji w Kutnie, z całkiem niejasnych powodów, o ile miejscowość nie wyróżniała się znacząco w geografii kraju, nieprzebrane rzesze wagonowych towarzyszy przerzedziły się znacząco.
Nie zwlekał. Zbliżył się do nieznajomego-znajomego na odległość ledwie ćwierć kroku i przystanął, ze wzrokiem utkwionym w chudej, o zapadłych policzkach, ascetycznej twarzy. Nie wymówił słowa.
Cóż pchnęło go do tego czynu, poza wszelkim konwenansem zachowania? Niefrasobliwość, przyrodzone ryzykanctwo, instynkt, ślepy los? Przymus wymykający się racjonalnemu uzasadnieniu? Tak, chyba tak. Gdyby podjąć w tej chwili analizę tego szalonego zachowania, nie wykrylibyśmy żadnych logicznych przesłanek. To nie intelekt kierował nim w tej chwili. Chciał, nie miał wyboru, musiał zaspokoić nienasyconą potrzebę zmierzenia się z tym człowiekiem. Nie krępowała go różnica wieku; inne względy. Podążył, choć ledwie dwa kroki, za głosem namagnesowanego niezwykłością impulsu.
Po dłuższej dopiero chwili, niewzruszony jawną obcesowością obserwator zaokiennej przyrody postanowił przyjąć (przyznajmy śmiało — zwariowane!) wyzwanie młodzieńczych oczu. Dzieliło ich nie tyle ćwierć kroku, co lata, odgradzające doświadczenie od szczeniactwa. Starszy z naszych bohaterów nie szukał z tego tytułu przewagi; nigdy w swoim barwnym życiu tego nie robił, przyjmując słusznie, że tak zwane życiowe doświadczenie niekoniecznie daje fory; bywa że nie pomaga, a staje się tylko przeszkodą.
Jak długo trwało to spotkanie dwóch przenikliwości nie sposób ustalić z jakim takim przybliżeniem. Być może tylko chwilę, która zdała im się ponad miarę, może znacznie dłużej. Stali tak, i stali, nieporuszeni, ze spokojem w źrenicach, nie zdradzającym wewnętrznego napięcia. Zaręczyć nie sposób, że nie pokonali w ten sposób Łęczycy, nawet Zgierza.
Który w tym niemym, na oczy tylko, na spojrzenia pojedynku przeważał, ustępował? Swój na swego trafił. Dwa samotne wilki w poszukiwaniu słabości chłonęły siłę przeciwnika. Kto wie, czy nie dojechaliby w niezwykłości swojej, w tym wzrokowym zmaganiu, i do Łodzi, gdyby nie obdarowana przez naturę jejmość za potrzebą wkraczająca śmiało w wąski korytarz między nimi.
— Ależ proszę bardzo, łaskawa pani. — Wybąkał Janek, tracąc równowagę.
Incydent rozweselił ich nieodwołalnie. Rozpoczął starszy:
— Czy mnie się zdaje, że jesteś pan nachalny? A może znamy się, tylko zagubiłem gdzieś, w pamięci zakamarkach, pańską wizytową kartę? Wyglądasz jakbyś czego szukał… chyba nie w moich kieszeniach aby? Bolszewickim łapsem nie jesteś, więc o co chodzi, drogi panie?
— Janek. Tak mnie wołają. — Usłyszał za całą odpowiedź.
— Zatem panie… Janku, a może po prostu Janku? — Nasz bohater skinął przyzwalająco. — Wybacz, że ja się tak nie przedstawię. Byłoby niebezpiecznie, i nie dla mnie tylko.
— Nie musi pan…
— Pan? Myślałem, że przeszliśmy na ty. — W tonie jego głosu, ze swobodą stałej bywalczyni, lewitowała kpina.
— Skoro tak, to tak. Nie śmiałem. Dzieli nas jakiś czas.
— Hola! Czy wyglądam aż tak fatalnie? — Kpina poczęła skłaniać się w kierunku wesołości. — Może i racja. Jestem stary. Stary, zmęczony, zdruzgotany, pokonany, bliski znicestwienia…
— Wiem kim jesteś!
— Kim?
— Kochanka się nie zapomina. — Wzrokowa pamięć w końcu się ocknęła. — Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy. Od sławy nie da się uciec. A ty, Sergiuszu, jesteś bardzo sławny. Tak już ten nasz kosmos zbudowany; i ty nie poradzisz.
— To takie oczywiste, to kim jestem? Przecież możesz mnie pamiętać tylko z paru gazet, z kilku zdjęć! Było wiele szumu, gdy zszedłem ze Świętego Krzyża, ale przecież taka sensacyjka szybko mija.
— Nie martw się tak bardzo. Może mam lepszą pamięć niż inni, choć to wątpliwe. A najpewniej bardziej niż innych fascynowała mnie twoja historia. Byłeś moim bohaterem. Bohaterem-pisarzem, bohaterem-przemytnikiem, antybolszewikiem. Chyba nie rozdajesz ostatnio zbyt wielu autografów?
— Autografów jako kto?! Pisarz? — Nie wydrukowałem słowa od siedmiu lat, tak… od siedmiu. — Wzrok Sergiusza powędrował w nieznanym kierunku, w odległe rejony gorzkiej pamięci. — Dokładnie tyle samo nie pisał Stachu, mój przyjaciel. Różnica jest taka, że ja żyję, on już nie. I nigdy nie był przemytnikiem ani agentem; był antykomunistą, taki miał styl życia. Więc gdy przyszli wtedy, siedemnastego, nie widział dla siebie miejsca na tym świecie.
— Dobrze zrobił?
Dawno już zapanował mrok. Rozmowę oświetlało blade światło dochodzące z głębi korytarza, z jedynej nieprzepalonej w długim szeregu lamp żarówki.
— Wolna decyzja wolnego człowieka! Stachu, mój przyjaciel, może najbliższy, był artystą, artystą-antykomunistą; nie, inaczej: artystą-człowiekiem, i całe swoje życie, wszystko nad czym pracował, co tworzył, co zarzucił niedokończone, wszystko dyktował jednej wizji. To co zrobił wtedy, to zwieńczenie dzieła, ostatni akt artysty, ostatni gest człowieka.
— Jesteś pewien, całkiem jesteś? Czy nie myślisz, że to była ucieczka, ucieczka przed strachem, przed nieznanym? Może bał się, może nie tego bał się co nadchodzi, ale własnej swojej słabości? Każdy człowiek to w sobie ma, słabość.
— Słabość? Strach? I przy tym Witkacy?! — Żachnął się. — Żałuję, że go nigdy nie poznałeś, żałuj i ty. Nigdy nie zadawałbyś takich pytań. Witkacy to moc, siła, tupet niebywały, odwaga, lew; ale nie lew w klatce. Lew ryczący, z wielką grzywą, dziwny lew, dziwny doprawdy; gotowy rzucić się z pazurami, zębiskami na całe hordy wrogów, a po chwili przygarnąć do serca sarenkę. Król, król istnienia, trochę tylko zagubiony w kosmosie. Poszukujący, i bliski celu, jakże bardzo. Widywałem go, widziałem przy pracy, mknącego w przestrzeń fantazji. Bez hamulców, kompleksów, walącego pięściami w bramy Nieba, kopiącego w tarczę szatana, dobijającego się o prawdę, o każdy jej wymiar. Gdybyś go mógł zobaczyć. — Zamilkł, spojrzał w oczy Janka.
Wstrząsnęło nim całym, zadygotał, nie przestawał się wpatrywać w twarz przed sobą.
— Widzę go, widzę go w twoich oczach. Kim jesteś, kim ty jesteś przygodny towarzyszu mojej ostatniej tu podróży? Masz siłę, widzę ją w tobie, jego siłę. — Zwiesił głowę, opuścił nisko, schował twarz. Czy tylko zdawało się Jankowi, że usłyszał łkanie? — Masz jego odwagę. — Po kilku ledwie sekundach podniósł głowę. — Czuję to w tobie. Jesteś ulepiony z tej samej gliny, z tej samej mocy.
— Mocy? Czy moc skłania do ucieczki? Do chowania się w niebyt?
— On nie był żołnierzem, pamiętaj i o tym. A jednak, czy samobójstwo, jego samobójstwo nie jest dowodem wielkiej odwagi, wspaniałym aktem woli? Do końca nie przestał wierzyć; wierzyć, że człowiek jest w stanie odkryć tajemnicę bytu; odkrył ją może w końcu.
— Nie był żołnierzem?! — Janek podniósł głos. — Co to znaczy, nie być żołnierzem, tu?! Czy my w ogóle mamy jakiś wybór? — Zagarnął ręką obszerne kawały pustki wokół. Nie był żołnierzem?! Dobre sobie! To, co, wedle ciebie? Wszyscy mamy pójść jego śladem? Odbezpieczyć, co kto tam ma w kieszeni i palnąć sobie w łeb?! Czy ty tak myślisz Sergieju?! To już! — Szał, szał słów, gestów począł wzbudzać niepokojąco dużo uwagi. — Wyjmujemy… i trach, palmy w łeb!
— I po co?! — Sergiusz próbował przytrzymać rozdygotane ręce Janka. Chwycił je mocno, w przegubach. — I po co tak się irytować?! — Starał się go uspokoić, poskromić rozpętane nerwy. — Co z tego, że cię Kryśka wyciulała? — Niby skierowane do Janka, słowa miały objąć swoim zasięgiem całe niepowołane audytorium. — Czy jedna ona na świecie, lafirynda? Znajdzie się inna, nie bój!
Chwycił Janka za ramię i przesunął w kierunku klozetu, schodząc z linii wścibskich wielooczu.
— Puszczają ci struny, rozumiem?! — Przeszedł w szept. — Nie chcesz chyba, żeby zainteresowali się nami? Tu, w wagonie?! Żadnych prawie szans na skuteczną akcję. Taki z ciebie żołnierz? — Gadał trochę bez sensu, ale i jemu udzieliły się emocje.
— Czy naprawdę myślisz — Sergiusz mówił już spokojniej — że wszyscy w tym kraju ludzie przyzwoici powinni zostać żołnierzami, nieważne, umieją strzelać czy nigdy nie trzymali karabinu? Mają dwadzieścia czy sto dwadzieścia lat? Przeskakują trzymetrowy mur jakby wsuwali akurat kajzerkę z masłem? A jeśli mają galopujące suchoty i każdy kolejny oddech to dla nich mistrzostwo świata?!
— Nie, nie Sergiusz! Zbaczasz! Pomijam w tej chwili Witkacego, nie chodzi o niego, ale o regułę, rozumiesz? O zasadę! Jak ci się zdaje — ciągnął Janek — dlaczego teraz stoimy tak blisko tego gówna? — Ręką wskazał, przypadkiem, na pomieszczenie sanitarne. — Spójrz na to całe ścierwo dookolne, na cały ten szlam! — Powtórzył, podnosząc szept. — Przecież nie chodzi o to, żeby nagle trzydzieści milionów rzuciło się z kosami do lasu. Miliony, nie miliony, ale… — nagle jakby się otrząsnął z niewidocznej jakiejś uwięzi. — Czy wiesz ilu nas jest w tej chwili, ilu nas walczy na Pomorzu? Ile w Białostockim? Ilu w Wielkopolsce? Chcesz, podać ci liczby, zdać raport?! — Z trudem hamował nerwy. — Jak ci się zdaje, dlaczego na stu czerwonych przypada jeden nasz?! Dlaczego z tą zarazą nikt nie chce walczyć?
Sergiusz milczał. Wpatrywał się w młodość. Nie, nie w młodość. To nie było to. Mimo niejakiej delikatności w gestach, mimice, spojrzeniu, w posturze całej, w sumarycznym odczuciu każdego, kto miał okazję Janka choć trochę poznać, predominowało jedno — dojrzałość. Dojrzałość nie w znaczeniu pierwszych symptomów posunięcia w czasie, zakoli podkreślających wiekową mądrość czoła, kępy włosowej nicości na czubku głowy, zmarszczek takich i siakich, bruzd. Nie, całkiem nie — twarz Janka była niczym zdjęta z ikony Rublowa — twarz-idea pisana wyobrażeniem artysty. Jej proporcjonalne łagodne i ostre zarazem rysy sumowały, trudne do sprecyzowania, głębię z przejrzystością, siłę z delikatnością spokoju.
Na tę twarz patrzył teraz w milczeniu Sergiusz, próbując określić jej niezwykłe wrażenie w jakiejś zgrabnej, krótkiej formule. Nie, zdecydowanie brakowało mu talentu. „Gdyby był tu dziś Stachu z jego wszechpojemnym spojrzeniem świdrująco-przenikliwym; cóż by to mógł być za portret? Wiem przynajmniej tyle — pomyślał — że on zostanie tu. Prawdziwy wódz.”
— Wybacz! Zamyśliłem się! — Powoli wracał do świata prozaicznego wymiaru. — Tak, zamyśliłem się, ale nie odbiegłem zbytnio od naszej rozmowy. Właściwie, całkiem nigdzie nie odszedłem, a byłem może nawet bliżej. Widzisz, być może, w pewnym sensie, masz wiele racji.
— Czyli, że nie mam, chcesz powiedzieć?
— Nie, nie całkiem. To nie jest takie proste, ale — zawahał się — pozwól może łaskawco… „Predestynowany czy nie — pomyślał — sam musi poznać swoją przyszłość, przeznaczenie.”
Dojeżdżali do Łodzi.
Prześlij znajomemu
Panowie, ale żeby przesyłka więcej niż lektura??!
Panie Radku,
Jeśli to żart, to śmieszny, a jeśli pyta Pan na poważnie, to o co właściwie?
Mógłbym poprosić o jakieś konkrety?