Czas przeszły dokonany?
16 komentarzy Published 4 września 2022    |
Czytałem kiedyś wszystko, co napisano o Mackiewiczu, ale przestałem. Czytuję nowe rzeczy niechętnie. Niekiedy patrzę na tytuł i tracę ochotę do życia. „Przestrzenie totalitarnego zniewolenia”,* to nie jest tytuł przewrotny, jak utrzymuje we wstępie do swej książki Katarzyna Bałżewska, ale perwersyjny. W pierwszym rzędzie dlatego, że totalitaryzm jest eufemizmem, bo przecież naprawdę mowa o komunizmie, a nie o jakimś teoretycznym zlepku owiniętym w miękką bawełnę totalizatora sportowego, ** ale autorka zdaje sobie sprawę z tej trudności w kontekście dzieła Józefa Mackiewicza. Gorzej, że przestrzeń postrzega jako „płaszczyznę wszelkiej działalności człowieka”. W płaszczyźnie przestrzeni staję się dwuwymiarowy, a w przestrzeni płaszczyzny rozpłaszczam się beznadziejnie. A jednak książka jest interesująca, mimo nieudanego tytułu. W istocie, jest to jedna z najciekawszych książek o Józefie Mackiewiczu, jakie miałem okazję czytać.
Spojrzenie Bałżewskiej ma rozmach i oddech. Oddech szerokiej perspektywy, oświetlonej bogatym oczytaniem i głęboką kulturą; rozmach swobodnej, inteligentnej myśli. Jej odniesienia są iluminujące, jej metody analityczne świeże, jej wnioski na ogół słuszne, a niekiedy odkrywcze. Dla przykładu, koncepcja „kalejdoskopowej konstrukcji postaci literackich” w powieściach Mackiewicza, wydała mi się fascynująca, choć kontrowersyjna. W innym miejscu, autorka dostrzega w sławnej scenie rzeźbienia w śniegu w Nie trzeba głośno mówić groteskę i makabrę, bezradność i gniew narratora, gdy ja widziałbym w tej scenie raczej chłodny opis banalności zła: „przeciętny europejski intelektualista” próbuje się na chwilę oderwać od utrapień, z którymi przyszło mu się borykać, ale bezwiednie i bezmyślnie pozwala wciągnąć się głębiej w koszmar, używając niewolników z getta dla polewania wodą śniegu. Jednak jej interpretacja, kładąc nacisk na pseudoartystyczne pretensje wobec moralnego bankructwa, jest nie mniej ciekawa.
Zakres przytaczanych lektur mógłby być poczytany za popis erudycji, gdyby nie każdorazowe uzasadnienie tych odniesień. Bałżewska powołuje się na Carla Schmitta i Simone Weil, Hannę Arendt i Sun Tzu, przez co pewną ręką i z przekonaniem, umieszcza Mackiewicza wśród wielkich myślicieli politycznych. Równie interesująco brzmią jej analizy stylu mackiewiczowskiej narracji:
Styl jego opowieści cechuje dyscyplina myśli, swoiście pojmowany eklektyzm i zmienność punktów widzenia. Nieśpieszny liryzm opisów świata przyrody przełamują raz po raz sugestywne puenty. Mackiewicz wie, w której chwili zagęścić w narracji ciemne barwy, wie także, kiedy głos oddać swoim bohaterom. Potrafi urwać obserwację, pomyślunek postaci, deskrypcję miasta czy przedmiotu w najodpowiedniejszym dlań momencie.
Słusznie określa antykomunizm Mackiewicza jako „swego rodzaju uniwersalny imperatyw, postawę etyczną polegającą na odrzuceniu zła, sprzeciwie wobec niewoli oraz na obronie godności ludzkiej”. Trudniej zgodzić się z jej definicją polrealizmu:
Pojęcie ukute po wojnie przez autora Zwycięstwa prowokacji odnosiło się m.in. do zabiegów podejmowanych przez część polskiej emigracji (skupionej chociażby wokół Radio Free Europe), mających na celu zbliżenie z krajowymi środowiskami twórczymi. Ich ceną była zarówno akceptacja ustrojowego status quo w Europie Wschodniej, jak i wyrażanie głośnej nadziei nie tyle na zwalczanie patogennego systemu, ile jego ewolucję „ku formom narodowego komunizmu”.
Polrealizm to raczej nie jest trend w polityce komunistów, podjęty przez emigrantów. Ten trend Mackiewicz nazywał „nacjonał-komunizmem”, natomiast termin polrealizm był zarezerwowany dla tych, którzy odrzucali prawdę w imię propagandy polskości; mówili to, co nakazywała stadna solidarność polska, wedle zasady, że wszystko co polskie jest dobre.
Polrealizmem nazywam odpowiednik socrealizmu. W socrealizmie bohaterem ponad bohaterami jest zawsze – Partia. W polrealizmie zawsze – Polska (interes polski, albo kąt widzenia polski).
Polrealizm to zatem o wiele więcej niż żądanie „narodowej solidarności między krajem i emigracją”, do której (owszem) nawoływano od czasów gomułkizmu. Ta solidarność sprowadzała się do bezapelacyjnej kapitulacji emigracji, jak Bałżewska słusznie zauważa, a w dalszym planie, do ostatecznej likwidacji antykomunizmu; ale u jej podstaw legł – polrealizm, który wiódł do przekonania, że „innej Polski nie ma, oprócz komunistycznej”.
Bardzo trafne wydały mi się dywagacje o obrazie puszczy u Mackiewicza jako sprofanowanym sacrum; i szerzej, o przyrodzie w ogóle w konfrontacji z wojną. Rewelacyjne były także rozważania o złu w historii, a tu zwłaszcza autorka odkryła przed moimi oczami kłopotliwą zbieżność scen z Kontry, Drogi donikąd i Nie trzeba głośno mówić: brutalnie przerwanych modłów w obozie kozackim nad Drawą, niedoszłego cudu w Popiszkach i masakry w Ponarach.
W obydwu powieściach [tj. w Kontrze i Drodze] metafizyczna wiara w cud konsoliduje bezbronnych ludzi w obliczu zła i stanowi dla nich zarazem ostatnią deskę ratunku. Tu i tam brutalna ingerencja uzbrojonych oddziałów przerywa uroczystość, co kończy się dramatycznie dla jej uczestników.
W dalszej perspektywie, mówi Bałżewska, polowanie żołnierzy brytyjskich na uciekających i kryjących się po lasach Kozaków, jest niedogodnie analogiczne do polowań na Żydów po masakrze w Ponarach. Jakże słusznie konkluduje autorka, że „wydarzenia opisane przez Mackiewicza w powieści [tj. w Kontrze] odzwierciedlają nie tyle zachwianie ludzkiej wiary w Boga, ile nade wszystko upadek wiary w ideały Zachodu skalanego sojuszem z komunistami”.
Trudniej wszakże zgodzić się z twierdzeniem, że Katyń był w oczach Mackiewicza „miejscem-symbolem”, które „definitywnie zdeterminowało myślenie pisarza o komunizmie i naznaczyło wiele jego dzieł opisujących wojnę”. Nie widzę żadnych dowodów na potwierdzenie takiej tezy, gdyż myślenie Mackiewicza o komunizmie było skrystalizowane na długo wcześniej. Spróbujmy dokonać myślowego eksperymentu. Czy Droga donikąd i Nie trzeba głośno mówić byłyby inne, gdyby Mackiewicz nie był świadkiem ekshumacji katyńskiej? Czy antykomunizm Zwycięstwa prowokacji i Trustu nr 2, miałby odmienne oblicze, gdyby autor nie widział katyńskich grobów? Autor Lewej wolnej i Sprawy pułkownika Miasojedowa nie musiał dusić się w strasznym smrodzie trupim w katyńskim lasku. Posunąłbym się nawet dalej. Mogę sobie spokojnie wyobrazić Józefa Mackiewicza, jako eksperta w sprawie katyńskiej, nawet gdyby nie był nigdy obecny przy odkopywaniu grobów w Katyniu. „O śmierci wiemy tyle co wszyscy. To znaczy nic poza tym, że śmierdzi rozkładem,” cytuje z aprobatą Bałżewska, ale wiemy to, mimo że (z nielicznymi wyjątkami) nie mieliśmy żadnych doświadczeń ten fakt potwierdzających. Nie potrzeba wcale aż obecności w Katyniu, by zrozumieć komunizm. Paradoksalnie, książka Bałżewskiej jest dobrym dowodem, że nie było takiej potrzeby. Krótko mówiąc, ani autorka, ani niżej podpisany, nie byli w Katyniu, a mimo to Katarzyna Bałżewska wykazuje wysoki poziom zrozumienia, czym jest bolszewizm. (Moje rozumienie pozostaje ułomnym, ale pozostałoby takim, nawet gdybym był obecny przy ekshumacji zwłok katyńskich.)
Obiektywizm, nienawiść i nuda
Jak zachować obiektywizm, opisując zjawisko tak potworne jak komunizm? Sowietologia domagała się porzucenia antykomunistycznych inwektyw pod adresem bezbożników i zastąpienia ich chłodną analizą. Ale czy jest możliwy opis zła bez nazywania go złem? Zło komunizmu ma dziwną tendencję do zanikania pod lupą chłodnej analizy sowietologicznej; w dawnych czasach zastępował je „alternatywny system gospodarczy” albo „odmienna droga rozwoju społecznego”, czy nawet „specyfika Europy wschodniej” – dziś real-politik lub polit-poprawność. (W naszych czasach nie ma, rzecz jasna, sowietologii, bo zdaniem byłych sowietologów sowiety nie istnieją, ale polityczna poprawność tak samo nie pozwala dostrzegać i nazywać zła po imieniu.) Jak mówić o zagłodzeniu milionów ludzi, pominąwszy zło? Jak opisać gułag i kolektywizację, wyrzekając się „emotywnego języka antykomunizmu”? Toteż sowietolodzy po prostu milczeli na temat inherentnego zła bolszewizmu, z wyższością pozostawiając taką argumentację skompromitowanym (ich zdaniem) antykomunistom.
Bałżewska doskonale analizuje problem:
Rozważania Mackiewicza na temat komunizmu cechuje przenikliwość i wielowymiarowość spojrzenia. Z jednej strony, jego holistyczna optyka, w zależności od rozpatrywanego zagadnienia, nierzadko łączyła rozmaite plany: polityczny, historyczny, psychologiczny, socjologiczny, językowy, etyczny, kulturowy, a nawet metafizyczny, co niewątpliwie stanowiło o dużej atrakcyjności samej argumentacji i jej sile oddziaływania. Z drugiej strony, wyrażana przez Mackiewicza całkowita abominacja względem komunizmu i wszelkich jego mutacji wystawiała go na nieustanny ostrzał krytyki.
Nazywa postawę Mackiewicza „odruchowym wstrętem do antyludzkiego charakteru ideologii”. Jego odraza „rozbijała prestiżową otoczkę ideologii” komunizmu. Nienawiść była odruchowa, ale nie nieprzemyślana, miała jasno postawiony cel – było nim zachowanie postawy oporu i walki – nie była to więc bezsilna nienawiść niewolnika, tak dobrze nam znana z prlowskiej codzienności. Jednym z powodów jego nienawiści do ustroju była wszechobejmująca nuda życia sowieckiego. Autorka nazywa trafnie nudę „differentia specifica ustroju totalitarnego”. Rozróżnia następnie nudę doktrynalną (czyli bełkot marksizmu-leninizmu) i nudę egzystencjalną, wynikłą z przymusu wegetacji pod komunistycznym knutem. Porusza tu także karykaturalny wymiar komunizmu – zdolność wykoślawiania rzeczywistości – o której interesująco pisał tu kiedyś Dariusz Rohnka http://wydawnictwopodziemne.com/2012/02/05/rubikon-rzeczywistosci/ .
Bałżewska mówi o „żarliwym fanatyzmie zwolenników”, o odwróconej teokracji i „quasi religijnym ferworze komunistów” w celu „ufortyfikowania mitu”.
Przykładając język sakralny do interpretacji rzeczywistości i stosunków panujących w sowieckim makrokosmosie, relatywnie łatwo dostrzec można odwróconą semiotyczną „grę” zapożyczeń aparatu partyjnego pasożytującego na obrzędowo-katechetycznych wzorcach pierwotnie ukształtowanych w obrębie wspólnoty kościoła katolickiego. Proceder ów, mimo że ograniczał się wyłącznie do zaadaptowania zewnętrznego rytu chrześcijańskich ceremoniałów, a nie ich duchowej „substancji”, w pełni demaskował wtórność ideologii na poziomie formalnym. Komunistyczne inkantacje mimowiednie odsłaniały „nagość” doktryny, która zredukowawszy swój autorytet do poziomu nużących pohukiwań wydobywających się z ust wiecowych kaznodziejów, nie była w stanie zaoferować swoim wyznawcom niczego poza tandetnym surogatem obietnicy uczestnictwa w pseudomistycznym wtajemniczeniu w doświadczenie budowy lepszego świata.
Jakkolwiek słuszne są powyższe słowa, to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wywodzą się one z postmarksowskiej analizy, wedle której zdrowy, materialistyczny i naukowy komunizm stoczył się pod wodzą wielkiego Soso do jakiejś papierowej karykatury religii, w której spowiedź została zastąpiona samokrytyką, procesja pochodem pierwszomajowym, święte Nabożeństwo manifestacją, a artykuły wiary narzuconą doktryną. Tego rodzaju krytyka odmawia autentycznej rzeczywistości wszelkim przejawom sacrum, każdej transcendencji, a redukuje je do „zjawisk społecznych” bądź „fenomenów schorowanej psychiki”. (Bałżewska przytacza wiele podobnych opinii, m. in. Miłosza, że „wiara jest zjawiskiem psychofizycznym”, co jest sformułowaniem ortodoksyjnego redukcjonizmu.) Broń Boże, nie twierdzę, że takie właśnie jest zdanie autorki, ale trudno nie dostrzec, że klasyczna, XX-wieczna krytyka religii informuje w pewnym stopniu jej analizę.
Bałżewska jest świadoma, iż quasi religijny język i pseudo-obrzędowy sztafaż komunizmu były tylko jednymi ze składników doktrynalnej nudy. Uzupełniał je „siermiężny styl wypowiedzi i sztywny język (tzw. drętwa mowa, tudzież mowa trawa), który upodobali sobie komunistyczni prominenci”.
Komunizm jako „bałwochwalczy rytuał” świeckiej religii okraszony drętwą mową, to wszystko prawda, ale to jeszcze nie nuda! To nie wyczerpuje koszmaru życia pod komunistami. Nuda doktrynalna przekładała się na tępą monotonię „życia niewartego życia”, wkradała się w codzienne czynności, topiła egzystencję ludzką w matowej, szarej mazi, i otępiała, przez co przyspieszała sowietyzację, gdyż łatwiej kontrolować „znudzone i przelęknione kłębowisko ludzkie niż buńczuczny tłum”. Analizy autorki wydają mi się bardzo trafne, a momentami rewelacyjne, ale mimo to, pozostaje trudność.
Zagadnienie nudy u Mackiewicza – tak często powtarzana przez niego, i w oczywisty sposób słuszna, konstatacja, że komunizm zniszczył piękno życia i zastąpił je szarością podkomunistycznej wegetacji – interesuje mnie od lat i, prawdę mówiąc, od lat nie potrafię go ugryźć. W komunistycznej nudzie mego dzieciństwa, moja rodzona matka mówiła mi zawsze, że tylko głupie dzieci się nudzą, bo tyle jest ciekawych rzeczy na świecie. Nigdy w życiu nie bawiłem się tak świetnie jak w potwornej nudzie lat 80. w prlu (nawet jeżeli były to tylko desperackie uciechy z gatunku „wyżej wznieś głowę, ścięty!”, jak śpiewał Gintrowski). Czy działały tu znane różowe okulary młodości, które „nowości potrząsając kwiatem”, przydawały nie istniejącego połysku szarości naszej egzystencji i zastępowały monochromię złudzeniem wielobarwności technikoloru? Czyżby tylko? Ale przecież Włodzimierz Wysocki i Wieniczka Jerofiejew, nie przymierzając, też się dobrze bawili. Szarość, owszem, ale wolnym być można nawet za kratkami. Komu wieselitsia, jak nie nam, kontrrewolucjonierom?
A z drugiej strony, czy problem nudy jest rzeczywiście nowością wprowadzoną dopiero przez bolszewików? Czyż nuda nie była znana Rzymianom, odkąd republikańskie cnoty wyparte zostały przez luksusy przywiezione z Capui i Syrakuz? A nawet wcześniej, czy nuda nie była znana Sybarytom? Ojcowie i Doktorzy Kościoła uważali nudę za diabelski wytrych do duszy ludzkiej, czego Faust jest dobrym przykładem. Św. Benedykt zalecał unikania bezczynności, choć przyznawał nudzie pozytywną rolę: rolę ostrogi, by lepiej i ciekawiej zorganizować swój czas. Zostawmy na boku Oniegina, Pieczorina i Obłomowa, wraz z tysiącami rosyjskich oficerów, którym było z lekka naplewat’ i „skacz, jak ci każę, będę patrzeć, jak skaczesz, jeszcio raz…” Zostawmy melancholię romantyków i Weltschmerz ich spadkobierców, bojaźń i drżenie egzystencji ludzkiej. Kiedy Lenin przechadzał się samotnie po Genewie, z ziewaniem tracąc nadzieję na światową rewolucję, to czy jednocześnie Hans Castorp nie nudził się w pobliskim górskim sanatorium? Nuda była luksusem klas wyższych i intelektualistów. Nuda dręczyła tylko tych, którzy nie musieli harować na chleb powszedni; tylko Castorpa i Oniegina, Obłomowa i Lenina mogło dotknąć znudzenie. Wychodzi zatem na to, że bolszewickim novum jest dopiero powszechność nudy. Zglajchszaltowane społeczeństwo postrewolucyjne wtłacza przymusowo nudę każdemu. Tymczasem zglajchszaltowane społeczeństwo przedrewolucyjne, jakie możemy obserwować na tzw. Zachodzie, w demokratyczny sposób rozdaje wszystkim znudzenie, w imię równości i braterstwa, bez względu na pochodzenie, kolor skóry lub seksualną orientację.
Tylko że taka nie była wcale konkluzja Mackiewicza. Zdaniem Bałżewskiej, nuda urosła w jego oczach do rangi pojęć-kluczy, które otwierają fenomen komunizmu; nuda „okazała się zdradliwą siłą, ubezwłasnowalniającą ducha obywatelskiego oporu”, tłumiła i czyniła obojętnym – czyli odbierała człowiekowi duszę. Słuszna diagnoza. Tym większa zgroza mnie ogarnia, że mam okazję obserwować, jak ten sam proces osiąga swe apogeum na Zachodzie.
Propaganda i czas przeszły dokonany
Bałżewska wiernie wykłada tezę Mackiewicza o „wtórności nazizmu wobec komunizmu”, co prowadzi ją zgrabnie do pojęcia tzw. „faszyzmu” czyli nie istniejącego w realnym świecie tworu stalinowskiej propagandy z lat 20.
Antyfaszystowska karta pełniła funkcję dyżurnego straszaka i asa w rękawie, którego partia komunistyczna wyciągała w sytuacji zagrożenia. A że czuła się permanentnie zagrożona, korzystano z niej dość często.
Mam wątpliwości co do takiego określenia. Antyfaszyzm nie jest straszakiem na czasy zagrożenia. Był i jest używany ofensywnie i stale. Komuniści nigdy nie porzucili swych metod i nadal operują pojęciem faszyzmu; komuniści z BBC i z Timesa, z New York Timesa i z CNN, z amerykańskiej antify, z ruchu blm, lgbtqia plus z innych liter alfabetu; akademicy, dziennikarze i politycy nie wahają się rzucić oskarżeń o faszyzm i nie czynią tak, bo czują się zagrożeni. Terminologia i agitacja „antyfaszystowska” nie schodzi nigdy z ust lewaków, którzy są także niezmiennie oburzeni, ilekroć słyszą, że Hitler, narodowym socjalistą będąc, plasował się jednoznacznie po lewej stronie. Co więcej, Mussolini, który przynajmniej autentycznie był faszystą, także należał do lewicy.
Porównanie okupacji sowieckiej i niemieckiej prowadzi autorkę do konkluzji, że (w oczach Mackiewicza) po stronie niemieckiej dominował terror fizyczny, a po stronie sowietów – psychiczny ucisk. Bałżewska twierdzi, że wypada z tym polemizować, bo zarówno bolszewicy znani byli z wyszukanych tortur, jak i Niemcy doceniali psychologiczny wymiar gnębienia podbitych. Ale Mackiewicz nie lekceważył nigdy sowieckiego terroru fizycznego. Uważał bowiem, że choć wszyscy go dostrzegają, to zapoznają różnicę – towarzyszący fizycznej brutalności terror psychiczny. Fakt, że „nur für Deutsche” było częścią nazistowskiej „gry psychologicznej” z podbitymi narodami, wydaje mi się mylący. Być może najlepiej określił ten fenomen Henryk Elzenberg, notując 24 września 1942 roku, w Wilnie, w swym dzienniku (wydanym pt. Kłopoty z istnieniem):
Groza totalizmu na tym polega, że mnoży on niejako jedno przez drugie: fizyczny nacisk państwowy przez pseudomoralny nacisk społeczny – wytwarzając coś czego w tym stopniu nigdy chyba jeszcze człowiek nie zaznał. Ale my, uginając się pod przemocą Niemców, ich totalizmu właściwie nie odczuliśmy dzięki temu, że jesteśmy traktowani nie jako członkowie jakiejś z nimi wspólnoty, tylko jako pecus i to nas właśnie jako ludzi, w pewnej mierze ratuje.
Od lat wydaje mi się ten fragment teoretycznym wytłumaczeniem, dlaczego Niemcy robili z Polaków bohaterów, a bolszewicy robią z nas gówno. Innymi słowy, polityka niemiecka na ziemiach podbitych była zarówno psychologicznym, jak i politycznym analfabetyzmem.
Bałżewska konkluduje fragment o Niemcach znakomitym pytaniem retorycznym: „czy opatrywanie kwantyfikatorem zaimka upowszechniającego „wszyscy” kilkudziesięciomilionowego narodu było całkowicie zgodne z rzeczywistością historyczną?” Ba! Tylko, że na takim przekonaniu oparta została polityka polska od dziesiątków lat, czego nie uświadamiają sobie nawet wszyscy antykomuniści. Na kwantyfikatorze upowszechniającego zaimka opiera się polska propaganda. I nie tylko polska.
Choć propaganda (z łac. propagare – upowszechniać, propagować), rozumiana jako forma szerzenia określonych poglądów w celu zdobycia jak największego poparcia, istniała od zarania walki o władzę, dzieje samego leksemu, o którym mowa, wiążą się nierozerwalnie z historią Kościoła.
To prawda. Ale czy słuszne jest nazywać Congregatio de Propaganda Fide „papieskim biurem propagandowym”? Czy nie zachodzi tu konfuzja semantyczna? Rozpowszechnianie wiary w Jednego Boga nie jest tym samym, co systematyczne szerzenie wybranych informacji, krzewienie plotek i fałszu w celu głoszenia konkretnego obrazu świata oraz skłonienia ludności do określonych poglądów i praktyki – a to mamy na myśli, mówiąc o propagandzie. Propaganda jest w zamierzeniu działalnością, która ma wpływać na jednostkę w określony sposób, niezależnie od dobra tej jednostki oraz, nade wszystko, niezależnie od prawdy. Rzecz jasna, zachodzi pewna analogia między zwycięską Kontrreformacją, ustanawiającą urząd koordynacji działań misyjnych (a taki był cel Kongregacji), a XX-wiecznymi propagandami, ale jest to podobieństwo karykatury. „Ani Lenin, ani Hitler nie zdołaliby porwać za sobą milionów, gdyby nie umiejętność sprzedania tłumom swoich idei w atrakcyjnie opakowanych hasłach”, pisze Bałżewska, ale mnie to nie przekonywa. Ani jeden, ani drugi bandzior, nie porwałby wielu do „raju głupców, gdzie wszystko wie się a priori” (przytaczam za autorką słowa Arendt), gdyby nie stały za nimi bojówki, gdyby nie kazamaty, obozy, czekiści, gestapowcy i totalny przymus.
Jak autorka słusznie zauważa, Mackiewicz zetknął się z sowiecką propagandą już w 1920 roku. Bolszewicy ukształtowali wówczas „kanon propagandowego żargonu” i „pierwowzory strategii propagandowych, z których czerpano przez cały okres trwania komunistycznego państwa”. Dobrze powiedziane, ale zdaje się sugerować, że już się z nich nie czerpie. Bałżewska przytacza słowa propagandysty bolszewickiego z 1920 roku, że walczył o oswobodzenie ludu polskiego, a czyż i dziś Putin nie walczy o wyzwolenie Ukrainy?
Działania komunistów roszczących sobie prawo do przedefiniowywania sensu słów i zjawisk można interpretować w szerszej, transcendentnej perspektywie jako zamiar zburzenia zastanego ziemskiego porządku semantycznego świata danego człowiekowi przez samego Boga i postawienia w zamian wieży skonstruowanej z kłamstwa.
Tak więc rewolucji politycznej i społecznej towarzyszyć miało zrewolucjonizowanie życia i języka. Nowy język, nowomowa, uniemożliwić ma swobodne myślenie, zatrzymać wszelką argumentację w zarodku, zmrozić każdą próbę porozumienia. Bałżewska zauważa groteskowy i paradoksalny charakter propagandy sowieckiej, podszyty często „ironicznym szyderstwem oraz kpiną z ideałów i wartości zrodzonych w łonie cywilizacji europejskiej”. Celem było „splugawienie tego, co niesowieckie”. Tylko skąd ten czas przeszły dokonany? Czy i dziś nie podkopuje się wartości? Czy i dziś nie uniemożliwia się swobodnej dyskusji?
W zakończeniu swej pracy pisze Katarzyna Bałżewska, iż nie należy czytać Mackiewicza jako komentarza do zamierzchłych czasów, gdyż jego książki stanowią „aktualną ilustrację-przestrogę przed niszczącą mocą nienawistnego słowa, ukazując jak poprzedzało ono zbrodnię i przygotowywało pod nią grunt.” Mackiewicz ma być drogowskazem dla tych, którzy uczciwie pragną rozliczyć się z mroczną przeszłością, a „głębokie przesłanie jego wielu dzieł pozostaje pod wieloma względami nadal aktualne”.
Mimo tych chwalebnych zapewnień, ze znakomitych analiz Bałżewskiej – nawet z wieńczących dzieło przestróg, które streściłem powyżej – wyziera przekonanie, że mówimy o czasie przeszłym dokonanym. Komunizm, to jest historyczna formacja godna badań ku przestrodze, ale zamknięta i pozamiatana. Tymczasem mnie się zdaje, że Mackiewicz mówi o mojej teraźniejszości. Słyszę każdego dnia nie jakieś odległe echa totalitaryzmu i sowietyzacji, ale pomruk nadciągającej burzy, gdzie totalny grzmot rozświetlają błyskawice sowietyzmu, a wszystko zanurzone jest w ulewie nudy politycznej poprawności. Mamy do czynienia z tym samym procesem i tymi samymi zjawiskami, bez jakiejkolwiek przerwy na jesień demoludów z lat 89-91, na uwolnienie czarnego rynku i dziki wschód lat 90. – z tą tylko różnicą, że w ostatnich latach procesy te nabrały przyspieszenia.
„Szalenie łatwo jest krytykować, szalenie trudno jest się zachwycać”, pisał bohater książki Bałżewskiej. Niestety i ja poszedłem na łatwiznę i skupiłem się na polemice, ale to nie zmienia wysokiej oceny jej książki. ***
______
* Katarzyna Bałżewska, Przestrzenie totalitarnego zniewolenia. Doświadczenie wojny i okupacji w pisarstwie Józefa Mackiewicza, Warszawa 2020.
** W pewnym miejscu przytacza niejakiego Gawina, który suponować miał, że „dla ludzi lewicy […] nie bez znaczenia było przesuwanie akcentu z antykomunizmu na antytotalitaryzm”, gdyż „w polskich warunkach antykomunizm łączył się z nastrojami antyrosyjskimi, z ideologią narodową”, stąd „lewica wolała […] akcentować antytotalitarny, a nie antykomunistyczny charakter opozycji” (D. Gawin, Wielki zwrot. Ewolucja lewicy i odrodzenie idei społeczeństwa obywatelskiego 1956–1976, Kraków 2013, s. 336). Zdumiało mnie, że Bałżewska pozostawiła te słowa bez komentarza, w książce traktującej o Józefie Mackiewiczu. Kimkolwiek jest Dariusz Gawin, to najwyraźniej wie, że dzwoni, ale nie ma pojęcia, czy to z kościoła, z cerkwi czy na koniec przerwy obiadowej.
*** Strącam do przypisu osobliwy problem zaznaczony przez Katarzynę Bałżewską w aż trzech różnych przypisach. Twierdzi ona, że „na początku lat 80. pisarz zaczął dostrzegać alternatywne możliwości obalenia ustroju komunistycznego”; a także: „nadzieję na rychłe obalenie ustroju komunistycznego zdawał się dostrzegać w pewnych sygnałach płynących z różnych zakątków świata (np. Karta 77)”. Przesłanką do takich domniemywań jest zawartość tajemniczej Teczki nr 63 w Archiwum Mackiewiczów w Rapperswilu. Nina Karsov ustaliła, że teczka ta zawiera przekład „broszury Bułgara, Marinoffa”, którego (przekładu, nie Bułgara) Mackiewicz podjął się w celach zarobkowych. Por. przypis 11 na s. 505 w: Józef Mackiewicz, Barbara Toporska, Janusz Kowalewski, Listy, Dzieła tom 29, Londyn 2020. Omyłkowa supozycja wydaje mi się zrozumiałą i drobną usterką w skądinąd znakomitej pracy.
Prześlij znajomemu
„Kto nie żył w XVIII wieku przed Rewolucją, nie zna słodyczy życia i nie wyobraża sobie, jakie może być szczęście w życiu. To wiek, w którym wykuto wszelką zwycięską broń przeciwko temu nieuchwytnemu przeciwnikowi, zwanemu nudą.” Charles-Maurice de Talleyrand-Périgord „Wyznania”
Wygląda na to, że bolszewizm i w tej materii wspiął się na niedostępne wcześniej wyżyny. Życie sprowadzone do czynności fizjologicznych, pędzone w swoistym stuporze, wykreowanym w zakładach publicznego oświecenia i nieustannie podtrzymywanym przez medialnych hochsztaplerów – oto nasza radosna Arkadia.
„… Komunizm, to jest historyczna formacja godna badań ku przestrodze, ale zamknięta i pozamiatana. ”
Wydaje się, że wszyscy ciągle są zapatrzeni w kłamliwą definicję komunizmu rodem wprost z „Manifestu Komunistycznego”; cyt. : „…przeto komuniści w tym sensie mogą swoją teoryę w następującem streścić zdaniu: zniesienie własności prywatnej.”.
I tak ta zaraza trwa i kwitnie w najlepsze.
Obawiam się, że jest gorzej. Weźmy za przykład chińskich komunistów, którzy przeszedłszy na „kapitalizm”, przestali być postrzegani na świecie jako wierni naśladowcy szatańskiego tercetu (że o pomniejszych, wzorujących się na nich „ludowych” i „demokratycznych” demoludach w mniejszym czy większym pobliżu nie wspomnę). I chociaż sami otwarcie twierdzą, ze są bolszewikami z krwi i kości swoich ofiar, nikt im złego słowa nie powie dopóki nie zakłócą dobrobytu tzw. wolnego świata. A jeśli nie zakłócają, to „niech sobie żyją” i „niech żyją!”.
A tymczasem marksistów w tzw. wolnym świecie są miliony i legiony. I nawet rządzą nim. Komuniści? Jacy komuniści? To postęp – nowy, wspaniały świat!
Panie Amalryku,
Nie bardzo mogę zgodzić się z opinią jakoby manifest k. dotykał jedynie własności prywatnej…ta broszura prezentuje znacznie rozleglejszy program, i bardzo na czasie.
Poza tym, rzecz jasna, pełna zgoda.
Drogi Panie Amalryku,
Wielkie dzięki za znakomite cytaty. Zwłaszcza Talleyrand wydał mi się wspaniały. Czytałem niedawno o urodzie przedrewolucyjnego życia na polskich Kresach, pod carskim knutem, u Michała Pawlikowskiego. Ech, zaiste, słodycz życia.
(Darku: nic w komentarzu p. Amalryka nie wydaje się wskazywać, jakoby twierdził, że manifest komunistyczny „dotykał JEDYNIE własności prywatnej”.)
Michał,
Zostawmy może tę drobną kwestię do rozstrzygnięcia panu Amalrykowi?
Panie Darku i Michale,
Nie ma o czym mówić. Moją intencją było wychwycenie tego, najpowszechniej kojarzonego z marksizmem, rodzaju motywacji, do którego sam Marks próbował zredukować wszelkie zachowania ludzkie.
Panie Amalryku,
Dziękuję bardzo za wyjaśnienie i uściślenie.
Drogi Panie Amalryku,
Nie od razu uświadomiłem sobie, że Pańskie słowa otwierają pewną kwestię. Mianowicie, czy zniesienie własności prywatnej pozostaje w istocie celem komunistów i warunkiem powstania komunistycznego społeczeństwa?
Z jednej strony, wydaje się, że tak, ilekroć słyszymy bełkot zachodniego lewactwa, wyrzekającego na „nierówność”, domagającego się redystrybucji itd. Ale z drugiej strony są wszyscy ci komunistyczni miliarderzy – nie mam na myśli Gatesa i Zuckerberga, ale raczej chrlowskich i sowieckich bogaczy – którzy są bez reszty oddani szerzeniu komunizmu na świecie i otwarcie mówią, że całe ich bogactwo naprawdę nie należy do nich, że są tylko sługami i tak dalej, choć rzecz jasna, używają swych środków materialnych do woli.
Czy zatem zniesienie własności prywatnej jest nadal celem i metodą komunizmu? Czy w praktyce nie okazało się, że kontrola Stalina nad Armandem Hammerem jest lepszym modelem do dysponowania gospodarką niż cokolwiek innego?
Szanowny Panie Michale,
zniesienie własności prywatnej nigdy nie było i nie jest celem bolszewizmu. Jest jedynie instrumentem wykorzystywanym stosownie do mądrości etapu.. Celem jest i było zniszczenie człowieczeństwa pojmowanego jako syntezy duchowości, poczucia wspólnotowości i dążenia do bezpieczeństwa egzystencji.
Sprowadzanie celów komunizmu do negacji własności prywatnej powoduje, że zaskakują nas jego nowe odsłony, tzn. mituizmy, dżenderyzmy i czort jedyny jeszcze wie jakie -izmy są przed nami.
Zwracam uwagę na słowo czort. Proponuję spojrzeć na komunizm/bolszewizm/oświecenie/ przez jego pryzmat, a kolejne ruchy komunistów/bolszewików/oświeceniowców staną się łatwo przewidywalne
Drogi Panie Bogusławie!
Czekam z utęsknieniem od wielu, wielu lat, że Pan napisze o Ogniu, a tu takie kwiatki. Dobrze. Nie będzie o Ogniu, więc zajmijmy się prywatą.
Czy rzeczywiście zniesienie własności prywatnej nie było NIGDY celem bolszewii? Oczywiście dałoby się powiedzieć, że nie był to CEL jako taki, a jedynie środek do celu, tylko że prywatna własność i świętość tej własności jest dokładnie częścią człowieczeństwa pojmowanego jako duchowość. W chrześcijańskiej wizji tegoż człowieczeństwa, posiadanie jest zaledwie dzierżawą. Część Bożego Stworzenia może być w naszym „posiadaniu” tylko w takim sensie, że opiekujemy się nią (tą częścią) dla przyszłych pokoleń, ale dbamy o nią, ponieważ jest Stworzeniem Bożym nam właśnie powierzonym.
Bardzo się cieszę – i zgadzam się z – Pańską optyką. Skoro wszakże aż tak łatwo jest przewidzieć dalsze ruchy komunistów-oświeceniowców, to niechże Pan nie ukrywa ich dalej przed nami, ale wyłoży wprost, co też zamierzają zrobić i zza którego węgła będą do nas strzelać.
Drogi Panie Michale,
dziękuje za zwięzły wykład dotyczący miejsca własności prywatnej w chrześcijaństwie ale nie był on konieczny. To rzeczy powszechnie znane. Cieszę się bardzo, że należy Pan do osób z którymi podzielam wspomnianą optykę. Skoro Pan nalega, to uchylę też rąbka tajemnicy na destrukcji jakich przekazów budują kolejne mutacje swojej ideologii:
1.Dekalog
2.Dwa przykazania miłości
3.Trzy cnoty boskie
Nieśmiało dodam, że w tej, że tak powiem po proletariacku, robocie wykorzystują skutecznie 7 grzechów głównych.
Myślę, że nie ma potrzeby rozwijać zawartości poszczególnych punktów, bo są one ciągle powszechnie znane.
Ależ drogi Panie Bogusławie! Po pierwsze, nie był to wykład, a po drugie, jaki był – na pewno niezgrabny i niezręczny – był taki właśnie, jaki był konieczny. Na pewno nie dla Pana, ale dla mnie, żeby sobie samemu ułożyć w głowie, co też Pan miał na myśli.
Nie ma potrzeby rozwijać poszczególnych punktów, ale przewidywanie jest taką przebrzydle niepewną operacją myślową, że nigdy pewności mieć nie możemy, przewidując.
A na domiar złego, niestety, nawet wśród chrześcijan, różnie są interpretowane przykazania i cnoty, zakazy i przywary. Co robić, taka ludzka natura.
Ponieważ zna Pan te rzeczy tak dobrze, to na pewno wie Pan także, że Jehowa zaproponował najpierw Przykazania Arabowi, ale ten zapytał: Co za przykazania? – Na przykład: nie kradnij – odpowiedział Pan. – A, to dziękuję – odparł Beduin. Następnie chiał je dać Francuzowi, ale Francuz powiedział: – Nie cudzołóż?! Nie, dziękuję. Zaproponował je Rzymianom, ale im się nie podobało „Nie zabijaj!”. W końcu, Pan spotkał na pustyni Mojżesza i powiedział zrezygnowany: – Mam tu takie przykazania… – A po ile one? – zapytał Mojżesz? – Za darmo – odparł YHWH. – To poproszę dziesięć – odpowiedział Mojżesz.
I tak to jest.
Drogi Panie Michale!
„(…)Czy w praktyce nie okazało się, że kontrola Stalina nad Armandem Hammerem jest lepszym modelem do dysponowania gospodarką niż cokolwiek innego?(…)”
Ależ oczywiście, że tak! Myślę, że „zniesienie własności prywatnej” jest doskonałym hasłem w społeczeństwach relatywnie materialnie ubogich, służącym do masowego pozyskiwania „poputczików” w celu zdobycia władzy. Ale po dokonaniu tego „dziejowego aktu sprawiedliwości społecznej”…, a to już co innego! (Zresztą jak wygląda owo prawo w komunistycznej praktyce po „upadku komunizmu” widzimy sami. Ciekawe, że nie dostrzegają tego nasi „konserwatywni peerelowscy intelektualiści” radujący się z tego , że: Putin „zrobił porządek z tymi żydowskimi grandziarzami „, a Chiny nie są państwem komunistycznym!)
Podobno neo zsrs i chrl to kraje z których najżwawiej emigrują milionerzy…
Drogi Panie Amalryku,
Widzę tu dwa nowe pytania. Po pierwsze, czy zniesienie własności prywatnej jest nadal celem komunistów? Zaznaczam, nie taktycznym „hasłem w społeczeństwach ubogich”, jak Pan mówi, nie demagogiczną propagandą dla zdobycia poparcia wśród „wyzutych mas”, ale czy jest nadal celem w sytuacji, gdy komunizm zapanuje na świecie?
Jak wiemy, stać ich na każdą taktyczną woltę, skoro Lenin obiecywał ziemię chłopom, żeby brali ziemię dworską, z pełną świadomością, że chce odebrać każdą własność prywatną, a zwłaszcza ziemię chłopom. Ale czy i dziś Lenin miałby taki cel? Wówczas (w 1917), Armand Hammer nie przyszedłby mu do głowy. Nie sądzę, żeby mógł przewidzieć wszystkich Abramowiczów, Kołomojskich czy Ma, i łatwość, z jaką można ich kontrolować.
Kiedy komunizm zwycięży i gówno równomiernie rozpełznie się wszędzie, wprowadzą powszechne, globalne społeczeństwo komunistyczne, i gnić będziemy w radosnej i świetlanej przyszłości, to czy i wówczas odrzucą własność prywatną? Czy może po prostu przez sto lat eksperymentów przekonali się, że jakiś jej ślad musi pozostać, bo inaczej stado ludzkie wierzga?
Drugie pytanie dotyczy dzisiejszej sytuacji. Czy żwawa emigracja sowieckich i chrlowskich milionerów nie zdaje się wskazywać na słabość tej polityki? Na niedoskonałość kontroli rozpostartej nad bogaczami z łaski politbiura? W końcu, Berezowski czy Chodorkowski byli miliarderami w sowietach, stracili prawie wszystko, uciekli na Zachód, gdzie nadal żyli – żyją w wypadku Chodorkowskiego – w luksusie i względnej wolności, a na pewno wygodnie, będąc zaledwie multi-, multimilionerami. A zatem na ile ta teoria kontroli nad jednostkami, skupiającymi w swych rękach wiele bogactw, sprawdza się w ostatnich latach?
Panie Michale !
Myślę że tak! Że zawsze będzie. To zrozumiałe, gdyż bez możliwości pozbawienia człowieka prawa do własności władza nad nim jest niepełna, a przecież o władzę tu się rozchodzi.
Co do emigracji milionerów. Cóż, emigrują milionerzy ale bez miliardów, to chyba takie chwilowe koszty operacji bardziej znanej jako „upadek komunizmu”.
Tak to widzę.
Panie Amalryku,
Chyba zgadzam się, że bez zniszczenia prywatnej własności, nie można stworzyć komunizmu. Chyba, ponieważ odczuwam, że Pan jest bardziej ode mnie przeświadczony, co do niemożliwości zaistnienia takiej opcji. Ale ma Pan rację, kładąc nacisk na pełnię władzy i pełnię sowietyzacji – w tym pierwszym wypadku nie można w pełni kontrolować poddanych, gdy mają własność, a w tym drugim, zupełnie zsowietyzowanemu homososowi nie potrzeba w ogóle żadnej własności, o wszystko zadba państwo.
Natomiast co do dzisiejszej sytuacji, to byłem zawsze przekonany o skuteczności kontroli nad garstką miliarderów, nazywanych błędnie oligarchami. Oligos archos, to władza nielicznych, a oni nie są żadną władzą i żadnej władzy nie mają. Są jak zarządcy, dzierżawcy, których łaskawy pan patrzy przez palce, jak kradną i bawią się w najlepsze, tak długo, jak są całkowicie dyspozycyjni.
Ale jakoś ostatnimi czasy mniej mnie to przekonywa. Mechanizmy kontroli nad nimi wydają się coraz mniej jasne. Dla przykładu, w moim przekonaniu, tzw. ukraińscy oligarchowie byli całkowicie dyspozycyjni wobec Kremla i byli wręcz narzędziem kontroli Moskwy nad Ukrainą (p. Andrzej Dajewski pisał o tym obszernie w swym cyklu). A teraz nagle klapa, bo ci sami ludzie wolą być chwaleni na Ukrainie, że są patriotami i sami wystawiają prywatne oddziały „do walki z Rosją”.
A jak jest w samych sowietach? W chrlu? We wszystkich „stanach”? Nie mam pojęcia.