Czerwoni na szóstej! Fragment przygotowywanej do druku powieści.
2 komentarzy Published 20 października 2022    |
Rozdział II
Czasza spadochronu rozkwitła mi nad głową. Opadałem w zupełnej ciszy. Mój towarzysz gdzieś się ulotnił, ale i tak byłem mu wdzięczny, stracił sporo cennego paliwa krążąc nade mną przez te kilka minut. Dopiero teraz miałem chwilę, żeby zastanowić się nad swoją sytuacją. Byłem sam, nie bardzo wiedziałem gdzie, ale z dużym prawdopodobieństwem ciągle na terenie wroga. Nie miałem żywności, a moją jedyną bronią była wysłużona czterdziestkapiątka (1) w kaburze na udzie. To zdecydowanie za mało, żeby wyrwać się w razie czego Japończykom. Gdzieś z oddali dobiegł mnie odgłos eksplozji. To moja ranna maszyna dokonała żywota. Poczułem się bardzo samotny.
Zmiana położenia była tak gwałtowna, że przerażenie nie zdążyło jeszcze utorować sobie drogi do mojej pewności siebie. A jednak oddychając, z każdym kolejnym haustem powietrza nabierałem też łyk strachu, czy może raczej niepokoju, który dopiero odpowiednio skondensowany, poddany obróbce cieplnej w wyobraźni, przemieni się w prawdziwy strach, taki, który sparaliżuje wolę walki i instynkt przetrwania. Wszystkie te czynniki destrukcji przybliżały się do mnie wraz z nadbiegającą z dołu ziemią.
Wiatr znosił mnie nieco na południe, znalazłem się nad jakąś rzeką, wijącą się wśród dżungli. Starałem się wycelować w brzeg, kamienisty, ale jednak lepsze to, niż utknąć na drzewie. Wylądowałem źle, przewróciłem się, boleśnie raniąc w kolano. Spadochron wlókł mnie kilkanaście metrów po kamieniach, zanim udało mi się zgasić czaszę. Byle jak ukryłem biały materiał i uprząż, żeby nie zdradzić miejsca lądowania ewentualnym prześladowcom, po czym ruszyłem wzdłuż brzegu w górę nurtu. Ten kierunek wydawał mi się właściwy. Posuwałem się powoli na północny zachód. Po godzinie marszu płaski brzeg skończył się stromym urwiskiem wznoszącym się na kilkanaście metrów. Nie miałem wyjścia, rozpocząłem mozolną wspinaczkę. Liczyłem na to, że aktywność fizyczna skontruje strach i czające się za nim zwątpienie.
Ból w kolanie pulsował i wybijał mnie z rytmu. Po kolejnej godzinie byłem tak wyczerpany, że musiałem zrobić przerwę. Przysiadłem na zwalonym pniu. Razem ze zmęczeniem opadły mnie czarne myśli. Już nie byłem myśliwym. Teraz przypadła mi rola zwierzyny łownej. Na razie nie zauważyłem żadnego śladu ludzkiej obecności, ale wiedziałem dobrze, jak uporczywie Japończycy potrafią ścigać zestrzelonych pilotów alianckich. Gdzieś z zakamarków pamięci wyłoniły się wspomnienia opowieści o polowaniu na rozbitków z rajdu Doolittle’a na Tokio. Część maszyn lądowała przymusowo w Chinach na terenach okupowanych. Japończycy bezlitośnie rozprawiali się z całymi chińskimi rodzinami, jeśli dowiedzieli się, że któryś z ich członków pomagał naszym. Postanowiłem ruszać w dalszą drogę i nagle uświadomiłem sobie całą beznadzieję swojego położenia. Ile jestem w stanie przejść dziennie w tym terenie, przedzierając się przez dżunglę, omijając rozpadliny i zakola rzeki? Piętnaście mil? A ile dzieli mnie od względnie bezpiecznych rejonów? Z pewnością setki. Wszystko to sprawiło, że opuściłem gardę i pozwoliłem zwątpieniu rozwinąć natarcie. To był błąd.
Rezygnacja, ból i zmęczenie skłoniły mnie do przerwania marszu i poszukania miejsca do noclegu. Wzdrygnąłem się. Przez cały czas od lądowania świadomie starałem się nie patrzeć na przedstawicieli lokalnej fauny. Teraz jednak byłem zmuszony rozejrzeć się za miejscem najmniej narażonym na wizytę jakiegoś plugastwa. Ziemia pod moimi nogami żyła. Wszelkiego rodzaju robactwo wiło się, pełzało lub skakało jak okiem sięgnąć. I tak nie mogłem się od tego uwolnić, więc pozbierałem gałęzie, liście i mech, starając się zrobić z nich coś na kształt posłania. Przypomniałem sobie filmy instruktażowe, pokazujące, jak należy postępować w razie zestrzelenia. Nic tam nie było o insektach wielkości kciuka. Przeniosłem się bliżej rzeki, licząc na to, że może będzie przepływała nią jakaś łódź. I że będzie to łódź chińska. Na odprawach przed lotem powtarzano nam ciągle, że każdy Chińczyk jest stuprocentowo proamerykański. Na mojej skórzanej lotniczej kurtce, na plecach, miałem wydrukowany napis po chińsku, że jestem lotnikiem amerykańskim i za okazaną mi pomoc czeka nagroda. W razie spotkania wystarczyło tylko odwrócić się plecami. Przynajmniej teoretycznie…
Kiedy posłanie było gotowe, położyłem się i niemal natychmiast zasnąłem. We śnie przyszła do mnie Amelia. Zdziwiłem się, bo rzadko się to zdarzało. To raczej ja przywoływałem ją na jawie. Teraz mrużyła oczy i strofowała mnie za nieroztropne szukanie guza nad wrogim terytorium. Tak, Amelio, masz rację, ale czy ty nie robiłaś tego samego? Czy nie chodziłaś po bardzo cienkim lodzie? Czy nie doprowadziło cię to w końcu na krawędź istnienia? Gdzie teraz jesteś, Amelio, jaki kurs pokazuje twój żyrokompas?
Nie wiem, jak długo spałem. Obudziło mnie uczucie dojmującego zimna. Była ciemna noc. Dookoła jednak wrzało życie. Nocni myśliwi wyruszali na łów, ich ofiary kamuflowały swoją obecność. A mi było coraz zimniej. Trzęsły mną dreszcze, mimo zimna byłem spocony. Z pewnością miałem gorączkę. Wiedziałem, co to oznacza. Malaria. Do tej pory udawało mi się jej unikać, ale w końcu musiała mnie dopaść. Tu, w Chinach dopada każdego. Prędzej, czy później. Czułem, że odpływam w niebyt. Majaki i rzeczywistość zaczęły się zlewać w jedno. Znów zasnąłem.
Obudziłem się po raz drugi tej nocy. Tym razem ze snu wybiły mnie dźwięki gatunkowo cięższe od głosów dżungli w tle, do których zdołałem już, tak sobie tłumaczyłem, przywyknąć. Pomruk dochodził z głębi jakichś straszliwych trzewi, mocarny, jak dźwięk odpalanego na zimno gwiazdowego Cyclone’a. Tym razem odwiedziło mnie coś naprawdę dużego. Postanowiłem jednak nie otwierać oczu. Może samo sobie pójdzie. Poza tym byłem niezdolny do gwałtowniejszych ruchów, o ucieczce nie wspominając. Poddałem się odrętwieniu. Znów odpłynąłem. Jak przez mgłę pamiętałem pomruki, przemieniające się czasem w ryk, jakby mechanicy wprowadzali Cyclone’a na wysokie obroty. Z resztkami świadomości odpiąłem kaburę z czterdziestkąpiątką od pasa i wsunąłem sobie pod głowę. A potem były już tylko majaczenia. Widziałem wielkiego tygrysa krążącego wokół mnie, jakby zastanawiał się, jaki to szczęśliwy traf podetknął mu kolację pod nos. Kolacja nie miała siły, żeby uciec, ba nie miała siły, żeby się obudzić. Drapieżnik jednak nie przekraczał magicznego kręgu, nie podchodził bliżej, jakby niepewny swej zdobyczy. Coś mu nie pasowało w tej grze. Spokój ofiary był czymś nienaturalnym, w swojej karierze myśliwego jeszcze nie spotkał się z takim przypadkiem. Dotąd każde stworzenie na jego widok starało się uciekać w popłochu. A to coś, zawinięte w skórę innego gatunku leżało spokojnie, choć przecież było świadome, to oczywiste, jego obecności. Ta zagadka nie dawała mu spokoju. I nie pozwalała zaatakować. Zapach, który dochodził od tego cudaka też był niezwykły. To nie był zapach dżungli, tak dobrze znany myśliwemu. To było coś kojarzącego się z wyprawami na drugą stronę rzeki, do siedliska, w którym żyli podobni do tego tu. Tam płonął ogień, od niego trzeba się trzymać z daleka. Należało zachować daleko posuniętą ostrożność.
Nagle coś się wydarzyło i gwałtownie wyrwało mnie z tego pół–snu. Coś niezwiązanego z tygrysem. Nie wiedziałem, co to było, ale czułem, że muszę otworzyć oczy, że dzieje się coś ważnego. Kiedy z największym wysiłkiem rozchyliłem powieki, oślepiło mnie światło poranka. Słyszałem szum rzeki i odległy skrzek jakiegoś ptaka. Słyszałem też jakiś szelest po lewej. Leżałem na plecach i nie miałem siły się odwrócić. Nagle poczułem straszliwe pragnienie. Woda była jednak oddalona o sto mil. Nie miałem sił, żeby podpełznąć w jej stronę. To szaleństwo, zdechnę z pragnienia na brzegu rzeki. Słuch był jedynym zmysłem, który działał prawidłowo. Na rzece coś się działo. Już wiedziałem, co mnie obudziło. To była seria z peemu. Teraz właśnie huknęła następna, znacznie bliżej. Przekląłem w duchu własną słabość. Nie mogłem nawet spojrzeć w tamtą stronę. Ktoś coś krzyczał, kogoś wzywał.
— Joe! Joe, ty stary durniu, wiem, że mnie słyszysz! Nie ruszaj się, jeśli ci życie miłe! Słyszysz? Leż tak, jak do tej pory. Zaraz go przegonimy.
I znowu seria. Rozpoznałem już nawet broń, to był Thompson. Ale o kogo mogło chodzić wołającemu? I dlaczego Chińczyk mówi z nowojorskim akcentem? Te zagadki były ponad moje siły. Bardzo chciało mi się spać. I pić. Niech ten intruz już stąd pójdzie, potrzebuję spokoju.
Kolejna seria. Tym razem zawtórował jej przeraźliwy ryk. Dochodził z mojej lewej strony, jego źródło było tuż obok. Drgnąłem. Na tyle było mnie stać. To coś też się poruszyło, po czym zaczęło się niespiesznie oddalać. Słyszałem to dobrze.
Głos wołającego przybliżał się ale nie rozumiałem już, o czym mówił. Był coraz bliżej, słyszałem też słaby odgłos silnika. Pewnie łódź motorowa… A potem to wszystko zaczęło się oddalać, a ja spadałem w głęboką studnię. Świat oddalał się ode mnie, a może to ja oddalałem się od świata…
A jednak znów otworzyłem oczy. Był to największy wysiłek w moim życiu. Zobaczyłem sylwetkę pochylającą się nade mną. Sylwetka ciągle wydawała z siebie irytujące dźwięki.
— Joe, słyszysz mnie? Dobrze, że zachowałeś na tyle rozsądku, żeby nie oddalać się od rzeki. Tillerman podał twoje namiary, zanim wyskoczyłeś z maszyny. Od razu ruszyliśmy po ciebie. Co z tobą? Masz malarię?
— Cholera, De Rivaux, dlaczego nigdy nie dajesz mi spokoju? — usłyszałem swój głos. — Nawet na pikniku trujesz mi dupę…
A potem zemdlałem. I tym razem nie było już snów.
Kiedy się ocknąłem uczucie zimna znikło. Ale nadal chciało mi się pić. Uniosłem się na łokciach i rozejrzałem dookoła. Noc. Byłem na łodzi. Obok siedział Chińczyk, miał jakieś dwadzieścia lat, ubrany był w dziwaczną mieszaninę ciuchów wojskowych (jakoś nie mogłem tego nazwać mundurem). Na głowie miał japoński hełm, na nogach wysokie, oficerskie buty, do tego drelichowe spodnie i amerykańską skórzaną kurtkę, taką samą, jaką ja nosiłem. W garści trzymał nieznanego mi typu peem z okrągłym magazynkiem i perforowaną chłodnicą lufy. Patrzył na mnie w milczeniu i nie wiedziałem, czy chce zagadnąć, czy wygarnąć do mnie ze swojej dziwacznej broni. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Na dziobie łodzi było ich jeszcze trzech, sami Chińczycy, podobnie poprzebierani, jak ten siedzący najbliżej.
— O, widzę, że ci lepiej. To dobrze, bo niedługo czeka nas wysiadka i ze dwie godziny marszu. Dasz radę? — Głos dochodził gdzieś z tyłu, nie widziałem pytającego, ale wiedziałem, kto to.— Przez sen gadałeś coś o jakiejś Amelii. Słuchaj, czy to ta..?
— Myślałem, że tylko mi się przyśniłeś, ale widzę, że to był koszmar na jawie — przerwałem mu. — Właściwie jak mnie znalazłeś, De Rivaux?
— Mówiłem ci, jeden z naszych cię widział i podał twoją pozycję. Domyśliłem się, że pójdziesz w górę rzeki. Stary kazał od razu wysłać C–47 w ten rejon. Zabrałem się na pokład i wyskoczyłem w górze rzeki ze spadochronem. Potem popłynąłem łodzią po ciebie, resztę znasz.
— Skąd miałeś łódź? I kim są ci ludzie? — wskazałem Chińczyków.
— Pytania, pytania… Ciesz się, że w ogóle cię znaleźliśmy. Z malaryczną gorączką długo byś nie pociągnął. Dostałeś chininę, teraz musisz dużo pić… — spojrzałem na niego wymownie — nie, no spokojnie… pić dużo wody.
— De Rivaux, gadaj jak człowiek! Kim są ci Chińczycy? I skąd masz w ogóle chody po tej stronie frontu? Przecież widzę, że nie jesteś tu po raz pierwszy.
— Pamiętasz, jak kilka tygodni temu atakowaliście japońskie składy paliwa, jakieś sto mil stąd na północny wschód? Jak sądzisz, kto wam podał namiary celu? Tak, przyjacielu, każdy walczy dla zwycięstwa, jak umie. Ja przenikam przez linię frontu i wyszukuję wam smakowite cele. Rozpoznanie taktyczne, rozumiesz…
— Co to za ludzie? — Nie dawałem mu spokoju.
— A co, myślisz, że sam bym to wszystko ogarnął? Zorganizowałem oddział z lokalnych wojowników i przekonałem ich, że lepiej bić się dla Amerykanów, niż dla ich warlordów (2), czy Mao.
— Mao? Podbierasz mu ludzi?
— Nie tylko, robię gorsze rzeczy…
Wypiłem duszkiem podaną mi wodę i znów zapadłem w sen. Spałem do rana. Obudził mnie znajomy Chińczyk, pokazując na migi, że pora wysiadać. Łódź dobiła do brzegu. Teren zmienił się, byliśmy na jakiejś wyżynie. De Rivaux gdzieś się ulotnił, towarzyszyło mi tylko czterech Chińczyków poubieranych w mieszaninę mundurów wszystkich armii walczących na teatrze Chiny-Birma-Indie. Każdy z nich niósł wielki plecak. Byli uzbrojeni w peemy, dwóch miało przytroczone na udach rewolwery, na oko chyba Webleye. Szliśmy szybkim krokiem oddalając się od rzeki. Byłem słaby, kręciło mi się w głowie, ale nie miałem już gorączki. Wlokłem się za prowadzącymi, próbując nadążyć, ale ostatecznie i tak opóźniałem pochód całego naszego oddziału. Tamci zatrzymywali się na chwilę, pozwalając, abym doszlusował do nich. W ich oczach nie było zniecierpliwienia, ani złości. Po prostu dostosowali się do sytuacji. Nagle rozległ się przeciągły gwizd. Chińczycy ruszyli w kierunku źródła dźwięku. Powlokłem się za nimi.
De Rivaux siedział na kamieniu, nieopodal strzelającej niemal pionowo skalnej ściany. Zagadał coś do prowadzącego oddział. Tamten najwyraźniej zrozumiał, bo skinął głową i pokazał mnie ręką, odpowiadając coś i żywiołowo gestykulując. Popatrzyłem z niemym podziwem na mojego wybawiciela. Cholerny typ nie przestawał mnie zaskakiwać. Gdzie i kiedy nauczył się chińskiego?
— Znam tylko trochę dialektu mandaryńskiego, taka przydatna umiejętność… — Mruknął, jakby odgadując moje myśli. — Dasz radę przejść jeszcze z osiem mil?
— Nie wiem, być może. Dlaczego nie mogliśmy popłynąć dalej w górę rzeki?
— Kilkadziesiąt mil dalej zaczynają się przełomy. Tam nie da się płynąć, w każdym razie nie pod prąd.
— Jaki masz plan?
— Około dwudziestu mil stąd na północ jest awaryjne lotnisko, właściwie pole wzlotów. Wykorzystujemy je właśnie do przerzucania zestrzelonych pilotów przez linię frontu. Wezwę przez radio bazę w Kunmingu i przyślą po nas maszynę.
— Przez radio? — zapytałem z powątpiewaniem, rozglądając się za jego bagażem.
— Radio jest niedaleko stąd. Wybierzemy się w odwiedziny.
Ruszyliśmy wzdłuż pionowej skały. Teren stawał się coraz trudniejszy, kolano znowu dawało o sobie znać. Zacisnąłem zęby i parłem uparcie za tymi z przodu. Po jakiejś godzinie dotarliśmy do małej dolinki wśród wzgórz. Na jej dnie leżała wioska, kilkanaście dymów. De Rivaux rozkazał swoim ludziom ukryć się za skałami, a sam wyjął lornetkę polową i obserwował wioskę. Podczołgałem się do niego.
— Czego tu właściwie szukamy? — zapytałem.
— Przyjaciół…
— Cholera, gadaj, jak człowiek! Co to za wieś?
— Spokojnie, pilocie, spokojnie. W tej wiosce jest radio i przychylni nam ludzie. Ale musimy zachować ostrożność. Różne wojska przechodzą tędy, co stanowi niejakie niebezpieczeństwa. Dla wioski i dla nas. Dlatego teraz posiedzimy tu sobie chwilę i poobserwujemy. Tych biednych wieśniaków łupią w równym stopniu i Kuomintang, i komuniści, i Japończycy. Ja postarałem się, żeby nasze notowania były w wiosce jak najlepsze. Dzięki temu paru z was udało się wyciągnąć z tarapatów. Niestety, wiele wskazuje na to, że właśnie trafiliśmy na niespodziewaną wizytę. Popatrz na tę chatę w środku. — Podał mi lornetkę.
Ustawiłem ostrość i zobaczyłem jakąś postać stojącą przy wejściu. Postać była uzbrojona w karabin czterotaktowy. Ze środka wyszły jeszcze dwie postaci. Młoda dziewczyna szarpała się w objęciach jakiegoś draba ubranego w watowaną kurtkę i drelichowe spodnie. Dookoła chaty zauważyłem następnych żołnierzy. Było ich w sumie dziesięciu. Ośmiu miało karabiny, dwóch peemy, takie same jak nasz Chińczyk. Mieszkańcy wioski stłoczeni na centralnym placu patrzyli bezradnie na szamocącą się dziewczynę. Drab rzucił ją na ziemię i przygniótł swoim cielskiem.
— Co to za jedni?
— To szpica oddziału komunistów. Krążą tu po okolicy i rabują co się da. Szarpią wojska narodowców walczących z Japończykami. Robią dywersję na tyłach sił Czianga.
— Chyba nie chcemy się w to angażować? Takie awantury, to nie nasza sprawa…
— Mylisz się. — Głos De Rivaux był niezwykle spokojny.
— Bawisz się w politykę?
— Wszyscy się w nią bawimy. Ale tylko niektórzy wiedzą, o co w tym chodzi.
— Co ty pieprzysz?! Chcesz strzelać do komunistów? To nasi sojusznicy!
— Joe, jesteś wzorcem naiwności… Jak wszyscy piloci. Tylko latanie wam w głowie. Dobra, koniec gadania! W tej wiosce jest radio, musimy się tam dostać. Nie masz wyjścia, jeśli chcesz wrócić cało do bazy. — Spojrzał na moją czterdziestkępiątkę. — Umiesz się tym posługiwać? Lepiej, żebyś umiał, bo będzie gorąco. Ruszamy!
Bezczelny typ… Czy umiem się tym posługiwać? Przecież wychowałem się na Południu, do cholery!
De Rivaux rozkazał na migi swoim ludziom podejść niepostrzeżenie jak najbliżej środka wsi. My dwaj obeszliśmy dolinę od północy. Zachodząc intruzów z drugiej strony zyskiwaliśmy przewagę zaskoczenia. Ale przewaga liczebna była po ich stronie. Serce podchodziło mi do gardła. Jeszcze nigdy nie strzelałem bezpośrednio do ludzi. Jak dotąd, walczyłem tylko z maszynami. Strzelanie do samolotu to nie to samo, co spojrzeć człowiekowi w oczy i nacisnąć spust. Teraz miałem wziąć udział w zupełnie innej wojnie.
Wyciągnąłem Colta i przeładowałem. Dysponowaliśmy tylko pistoletami, w porywach maszynowymi. Musieliśmy podejść blisko, żeby ogień był skuteczny. Zaskoczenie było naszym jedynym atutem. Właśnie mijaliśmy pierwsze, zewnętrzne zabudowania. Nagle, pomiędzy budynkami pojawił się dzieciak, może dziesięcioletni. Stanęliśmy jak wryci. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Przyłożyłem palec do ust. Dzieciak milcząc wycofał się do jednej z chat. Ruszyliśmy powoli dalej. Do placu mieliśmy jeszcze kilkadziesiąt jardów. Za chwilę się zacznie…
Zajęliśmy pozycje za stertą beczek. Przed nami rozgrywała się końcowa scena spektaklu z udziałem dziewczyny i obleśnego draba, którego widziałem ze wzgórza. Podniósł się i stanął nad swoją ofiarą z na wpół wzwiedzionym członkiem. De Rivaux krótką serią z Thompsona dał rozkaz do ataku. Wszystkie trzy pociski weszły gwałcicielowi w pierś, rzuciły nim do tyłu, obracając jednocześnie tułów o dziewięćdziesiąt stopni.
Wybrałem na cel tego najbliżej, z karabinem. Huknął strzał. Pierwszy pocisk minął jego głowę. Poprawka. Za drugim razem dostał w szyję, aerozol z krwi obryzgał ścianę chaty, przy której stał. Ruszyłem dalej powstrzymując torsje. Nasi Chińczycy byli zawodowcami, strzelali oszczędnie. Kątem oka widziałem, jak jeden serią z peemu skosił dwóch napastników, przecinając ich niemal na pół. Zostało jeszcze sześciu, teraz siły były wyrównane. Ale tamci byli kompletnie zaskoczeni naszym atakiem, pogubili się całkowicie. Ich karabiny na krótkim dystansie były zupełnie nieporęczne. Nie mieli szans z ogniem maszynowym. Próbowali się nieporadnie ostrzeliwać, kilka strzałów nawet padło w naszą stronę, ale było widać, że to nie jest ich rzemiosło. Najwyraźniej byli zwerbowanymi naprędce chłopami, takimi, jak mieszkańcy wioski, którą usiłowali splądrować.
Przygwoździliśmy ich na obrzeżu placu, przy zagrodzie dla świń. Po chwili został tylko jeden, jego towarzysze leżeli martwi. Była to głównie zasługa naszych żołnierzy, De Rivaux, ani ja nie zdążyliśmy nawet ponownie wystrzelić. Poza tym ostatnim, nie było już do kogo. Ostatni z komunistów rzucił broń i padł na kolana szlochając. De Rivaux krótkim warknięciem powstrzymał jednego ze swoich, kierującego lufę na klęczącego. Podszedł do niego i postawił na nogi. Po chwili związany jeniec trafił do jednej z chat, żeby nie kłuł w oczy mieszkańców wioski, szykujących się do odwetu. Na straży przy wejściu stanęło dwóch naszych.
— Myślałem, że rozwalasz wszystkich…
— Popatrz na moich ludzi. Każdego z nich kiedyś wziąłem do niewoli. W tym kraju tak się zdobywa zaufanie.
— Ciekaw jestem, jak zdobywasz zaufanie swoich przełożonych…
Nie skomentował, pokiwał tylko głową, patrząc na mnie z wyższością, tak jak nauczyciel patrzy na tępego ucznia. Jak ten facet mnie wkurzał!
Spojrzałem jeszcze raz na trupy. Śmierć ułożyła je w groteskowych pozach. Trudno uwierzyć, że jeszcze przed chwilą byli zagrożeniem, że mogli sprawić, że to ja byłbym na miejscu któregoś z nich. Teraz nastąpiła przemiana, stali się tylko kawałkiem mięsa, pozbawionego znaczenia i godności. Szczątki czegoś, co już nie istnieje. Nagle coś w mojej pamięci otworzyło dawno zamkniętą kartę i uruchomiło zapomniany… Strach? Nie, to złe słowo. Obrzydzenie też nie było dobrym określeniem. To było jak uderzenie kamieniem, gwałtowny ból wywołany obrazem przekazanym z siatkówki oka do mózgu. Obraz, który próbuję bezskutecznie z siebie usunąć. Przekleństwo, mój pierwszy prawdziwy kontakt z wojną. Chyba dlatego nie chcę wracać pamięcią do Finlandii.
De Rivaux podszedł do mnie i podążył za moim spojrzeniem. Staliśmy tak przez chwilę.
— Popatrz, jak żałośnie wyglądają — powiedział cicho. — Uwierzyłbyś, że stanowią siłę, z którą regularna armia od lat nie może sobie poradzić? A przecież tak łatwo ich zgnieść. Wciąż jeszcze można pozbyć się zarazy. Jeszcze jest czas…
Nie zrozumiałem go wtedy. Nie wiedziałem, co ma na myśli.
Radiostację ukryto w chacie na uboczu. W środku jedna ze ścian była przesłonięta przegrodą z powiązanych ze sobą bambusowych prętów. Po jej odsunięciu naszym oczom ukazała się pokaźna wnęka. Zgromadzony tam sprzęt robił wrażenie. Oprócz radiostacji, były tam sterty broni. Pistolety maszynowe wszelkich typów, pistolety krótkie, karabiny, długie Lee Enfieldy, Mauzery, Manlichery, skrzynie z amunicją, granatami ręcznymi i minami przeciwpiechotnymi. Całość zwieńczał stojący na trójnogu półcalowy Browning M2.
— Ty tu przytargałeś ten szmelc? — zapytałem.
— Głównie ja, ale nie tylko. Współpracuję z ludźmi Dai Li. Część sprzętu oni tu przywieźli.
— Dai Li?! Chryste, ten szef tajnej policji Czianga?
— Zgadza się…
— Mogę zadać ci jedno pytanie?
— Wal śmiało!
— Czy nasze dowództwo wie, czym się zajmujesz? Czy poinformowałeś Chennaulta, albo kogoś wyżej o swoim procederze?
— Zwariowałeś?! Po co ich stresować? Mają swoje zmartwienia.— De Rivaux był rozbrajająco szczery. — Nie przejmuj się, dopóki pracuję dla OSS, przeprowadzam rozpoznanie na terenie wroga i ratuję zestrzelonych lotników, nikogo z dowództwa nie interesuje, co robię w czasie wolnym, ani jak wykorzystuję powierzony sprzęt.
— Ale po co, na Boga, w ogóle się w to angażujesz? Mało ci atrakcji wojennych?
— Nic nie rozumiesz. Nie rozumiesz ani tego kraju, ani wojny, w której grasz swoją rolę. Jeśli dziś nie powstrzymamy Mao, stracimy nie tylko Chiny.
— O czym ty gadasz, partia Mao, to tylko reformatorzy agrarni, oni nie mają ambicji, żeby…
Nie pozwolił mi dokończyć. Nagle wybuchnął śmiechem tak spontanicznym i żywiołowym, że odruchowo zacząłem się zastanawiać, co w mojej wypowiedzi było takie absurdalne.
— Reformatorzy agrarni?! Skąd to wytrzasnąłeś?
— Przeczytałem gdzieś, nie pamiętam… O co ci chodzi?
— Reformatorzy… Mój Boże… Ale nie przejmuj się, cały Waszyngton myśli podobnie.
— Ty na serio chcesz rozgrywać tu swoją prywatną wojenkę?
Zapadło milczenie, co było dość niezwykłe w kontaktach z De Rivaux. Ostatnie słowo zawsze należało do niego. Ale teraz popatrzył tylko smutno na mnie, westchnął i mruknął cicho:
— Łap się za tę cholerną radiostację. Musisz znaleźć się w bazie, zanim malaria zje cię żywcem.
______________________________
1) Potoczna nazwa pistoletu automatycznego Colt model 1911, kaliber 0,45 cala.
2) Lokalni, chińscy watażkowie, będący na swoim terenie konkurencją dla rządu Kuomintangu.
Prześlij znajomemu
Autorowi książki, redaktorom i stałym dyskutantom nie ma co tego przypominać, ale osobie szukającej wiedzy na ten temat może się przydać:
Gdy po utworzeniu CHRL i „reformach agrarnych” (pod leninowskim hasłem „grabienia”; zginęły wówczas miliony „posiadaczy”) nastąpił „wielki skok naprzód”, przez kilka chińscy wieśniacy pod zarządem komunistów, zamiast uprawiać ziemię, swoją aktywność spożytkowali na zbieranie gwoździ, śrubek i wszelkich innych wyrobów żelaznych i metalowych, celem realizacji komunistycznych „planów ekonomicznych”. Efektem był wielki głód, którego ofiarami było blisko pięćdziesiąt milionów ludzi i za który kompartia obwiniła „cztery plagi”: komary, muchy, wróble i szczury, do ich zwalczania zmuszając całą ludność. Po krótkiej „odwilży” (nepie), który dał ludziom chwilę oddechu od paranoi, chińscy bolszewicy rozpoczęli „rewolucję kulturalną” (jak powszechnie wiadomo, pochłonęła kolejne miliony istnień ludzkich – ustalona przez Mao norma określała liczbę zabijanych w wysokości jeden na tysiąc; dochodziło do wzajemnych, krwawych walk pomiędzy frakcjami „czerwonogwardzistów”). Surrealistyczny horror? Nie, to rzeczywistość, która trwała przez całą dekadę. A po tym wszystkim, ćwierć wieku po zniszczeniu Chin – jedynie na Formozie uratowały się i przetrwały ich legalne władze i niewielka część ludności) – nastąpił komunistyczny atak na wolny świat – pod hasłem komunistycznego „kapitalizmu”. Nowy, gigantyczny nep poskutkował dla chińskich bolszewików rzeczywistym skokiem naprzód. To, że są komunistami i kontynuatorami wspomnianych powyżej zbrodniczych „tradycji”, praktycznie nikogo dziś nie wzrusza. Dziś, ten tzw. wolny świat ma czerwonych nie tylko „na szóstej”, ale wszędzie. Mają go w garści i na talerzu, a czerwoni są w jego własnych gabinetach rządowych i prezydenckich. Przetrwanie – nie tylko Tajwanu – jest coraz bardziej pod znakiem zapytania.
Gratuluję Ci Jacku nowej, ciekawej i z talentem napisanej książki.
Czołem, Andrzeju!
Bardzo dziękuję.
Mnie w tej całej historii najbardziej zdumiewa rola, jaką odegrał rząd amerykański w wielkim marszu Mao po władzę. Wbrew temu, co chińscy komuniści twierdzą dzisiaj, przejęcie Chin nie nastąpiło wskutek jakiejś niesłychanej biegłości strategicznej czerwonego przywódcy, tylko było wypadkową polityki Waszyngtonu. Jeszcze podczas wojny z Japonią suma błędów, niewłaściwego rozpoznania zagrożenia, powierzania roli ambasadora ludziom pokroju generała Stillwela, a potem Marshalla, no i oczywiście jałtańskich zobowiązań wobec Stalina, doprowadziło do upadku republiki i triumfu komunistów.
A propos Jałty, my mamy za złe Rooseveltowi, że nas wtedy zdradził. Ale przecież nie był to jakiś wyjątek. FDR, a potem Truman zdradzili również swojego największego i najbardziej lojalnego sojusznika w Azji. Pozwolili, żeby czerwona zaraza rozlała się po kontynencie, co kilka dekad później doprowadziło świat na krawędź wojny światowej.
Żeby jeszcze ktoś wyciągnął z tej historii naukę! Ale przecież politycy, jak świat długi i szeroki nazywają dziś chińskich komunistów kapitalistami… Co jest nie tak z tymi ludźmi?