- - https://wydawnictwopodziemne.com -
Jednostka a osoba
Posted By admin On 20 maja 08 @ 11:19 In Adam Danek | 5 Comments
Wielu spośród ludzi posiadających wyrobione poglądy – no, w każdym razie uważających się za posiadaczy takowych – darzy słowo „jednostka” swego rodzaju nabożnością. Jednostka, powiadają, jest pierwotna wobec państwa, a nawet i społeczeństwa. Tylko jednostki są rozumne i tylko one tworzą rzeczywistość społeczną – próby doszukiwania się jakichkolwiek bytów ponadjednostkowych wiodą ku przesądom (oraz, dodają nierzadko, „faszyzmowi”). Jednostka stanowi podmiot suwerenności, jej wolność zaś – wartość najwyższą, na którą nie może nastawać żadna instytucja ani zbiorowość (czego pilnują prawa człowieka i obywatela).
Często nie przeszkadza to czcicielom jednostki zaciekle bronić „prawa” jednostek do rozmaitych autodestrukcyjnych, przeciwnych naturze zachowań (twierdzenie, że natura ludzka nie pozwala na niektóre ekstrawagancje, gwałci, oczywiście, wolność jednostki i trąci „faszyzmem”) i zarazem dowodzić ich racjonalności (sic!). Albo popierać mordowanie nienarodzonych jednostek – w imię wolności jednostki, rzecz jasna, ale innej. Lecz nie o tym chcieliśmy mówić. Spróbujmy ukazać, do jakich wniosków prowadzi postrzeganie życia społecznego w kategoriach czysto jednostkowych. Oto społeczeństwo składa się wyłącznie z jednostek – atomów poruszających się w jego przestrzeni całkowicie swobodnie. Nie da się w jego obrębie wyróżnić żadnych trwałych struktur (nie wspominając o jakichś podziałach, ani tym bardziej o hierarchiach, bo to już jawny „faszyzm”!): wola jednostek jest suwerenna, więc wszelkie ich połączenia i grupy powstają kontraktowo – po świadomym wyrażeniu zgody przez wszystkich zainteresowanych – i trwają jedynie tak długo, jak długo ich uczestnicy sobie tego życzą. Tak wyglądają relacje międzyludzkie w oczach zwolenników liberalizmu, świeckiego humanizmu, pragmatyzmu filozoficznego i tym podobnych doktryn, z których wszystkie tworzą tylko odmiany lub rozwinięcia pierwszej. Jakie są konsekwencje przyjęcia przez nie takiej a nie innej antropologii?
Po pierwsze, skoro jednostki są suwerenne i jednako wolne, muszą być traktowane równo. Prawa człowieka wymyśla się dla wszystkich jednostek bez wyjątku, takie same dla każdego. Zarazem uznaje się wszelkie ciała zbiorowe, do których przynależność nie ma charakteru dobrowolnego za nieistniejące. Oficjalnie służy to ochronie wolności jednostki i zapewnieniu jej możliwości nieskrępowanego niczym rozwoju, zwanego samorealizacją. Ale kiedy w imię jej wolności obali się wszelkie drogowskazy i ograniczenia (religia, tradycja, moralność) niezależne od jej woli, której nie można już podeprzeć niczym, co nie podlega dyskusji, niczym poza własnym widzimisię, staje się ona nieporównywalnie bardziej podatna na mody, ideologie i inne owcze pędy. Taka jednostka to codzienny materiał roboczy rozmaitych zawodowych zwodzicieli – agitatorów, socjotechników, specjalistów od marketingu, reklam i wizerunku – którzy fachowo wypiorą jej mózg i wmówią wszystko, co każą ich mocodawcy. Stary, jeśli chcesz mieć własny styl, to ubieraj się tak jak wszyscy i nie pytaj nawet, dlaczego, bo cała reszta cię wyśmieje. Tak, tak, liberalny indywidualizm prowadzi w praktyce do unifikacji gustów, stylów i zwłaszcza opinii, formalnie wolnych, a przecież zręcznie sterowanych przez nie wiadomo kogo. Pod płaszczykiem frazesów o pierwotności i suwerenności jednostek zawsze kryje się „samotny tłum” ze znanej książki Davida Riesmana. Społeczeństwo jednostek równa się społeczeństwo masowe. Od chwili emancypacji tłumów w imię wolności jednostki podczas Wielkiej Rewolucji Antyfrancuskiej niewiele się w tej kwestii zmieniło. „Człowiek jest dzisiaj wolny jak zbłąkany wędrowiec na pustyni.” – uśmiecha się smutno Nicolás Gómez Dávila (1913-1994).
Po drugie, skoro wszystkim jednostkom przysługuje jednakowa wolność, a państwo stanowi jedynie ich emanację (ujmowanie państwa jako bytu niezależnego od społeczeństwa z daleka cuchnie „faszyzmem”), musi mieć ono ustrój egalitarny. Społeczeństwo jednostek przekłada się na demokrację – państwo równości politycznej. Służy ona, ma się rozumieć, szczególnie ochronie praw i wolności jednostki, zapisanych w demokratycznej konstytucji, przyjętej w referendum przez tłumy jednostek, kierujących się swą suwerenną chwilową wolą. Ponieważ poszczególne jednostki nie różnią się istotnie od siebie, a ich wola nie podlega żadnym merytorycznym kryteriom oceny (myśl o ustanowieniu takich to „faszyzm”), jedynym możliwym sposobem podejmowania decyzji staje się reguła numerycznej większości. I owa większość, albo raczej ktoś, kto w jakiś sposób zdoła choć na moment wytworzyć jej poparcie dla swoich wymysłów, zyskuje daleko idącą władzę nad pozostałymi. Może nie wolno ich wbrew woli pozamykać w obozach ani pozbawić życia, ale wolno na przykład zmusić do odbycia zasadniczej służby wojskowej albo posłania dzieci do laickiej szkoły etc.
Po trzecie, w społeczeństwie równych jednostek istnienie jednostek wyraźnie przerastających inne automatycznie wywołuje niechęć. Jednostki w łatwo zauważalny sposób górujące nad otoczeniem zaczynają być postrzegane jako zagrożenie dla panującej w społeczeństwie równości, a zatem i dla wolności pozostałych (nikt nie może mieć więcej wolności od innych). Co dalej? Wystający gwóźdź trzeba zgiąć, powiada japońskie przysłowie. Jednostki przystąpią do przywracania zagrożonej równości, zmuszając tego, który ponad nie wystaje, by stał się „jak one bezwładny,/Tak samo grzeczny i zarówno żadny”, jak napisał (skądinąd wybitnie konserwatywny jako myśliciel) Cyprian Kamil Norwid (1821-1883). Numeryczna większość, gdy tylko usłyszy hasło „Wolność w niebezpieczeństwie! Równość w niebezpieczeństwie!”, zgodnie i wedle procedur przegłosuje prawo zmuszające nierównych do bycia równymi. Tak liberalna demokracja rodzi socjalizm w stylu zachodnim; jego przyczyny nie tkwią w żadnych prawach społecznych czy ekonomicznych, którym socjalizm urąga całym swoim jestestwem, lecz w psychologicznym mechanizmie egalitarnej zawiści do wszystkiego, co nas przewyższa. W ostatniej instancji socjalizm jawi się zatem jako wykwit liberalnego indywidualizmu (sic!).
Opisane powyżej procesy stanowią praktyczne konsekwencje czegoś tak, wydawałoby się, abstrakcyjnego, jak przyjęcie pewnej ogólnej koncepcji człowieka – uznanie go za jednostkę: za egoistyczny i egocentryczny atom, fruwający sobie w próżni, gdzie akurat zechce i dla kaprysu lub przypadkiem zderzający się z innymi atomami. W rezultacie tego założenia pojawia się uśrednione społeczeństwo, w którym „Nie ma już bohaterów, jest tylko chór”, jak podsumował je José Ortega y Gasset (1883-1955). Filozof ów zresztą dał jeden z najlepszych opisów świata zawistnych jednostek w słynnym eseju „Bunt mas” z 1929 r. Ale przygnębiający obraz całkowicie się zmieni, jeżeli zamiast za jednostkę uznamy człowieka za osobę.
Te dwa terminy stosuje się często wymiennie, co stanowi poważny błąd, bo kryją one przeciwstawne koncepcje antropologiczne. W przeciwieństwie do jednostki, „człowieka bez właściwości” rodem z książek Musila, osoba zawsze posiada kontekst społeczny. Mówiąc prościej, osoby różnią się od siebie tysiącami szczegółów – są sobie nierówne (nie dochodzi do błędu utożsamienia wolności z równością), inaczej niż zglajchszaltowane jednostki. Społeczeństwo osób dobrze opisują słowa amerykańskiego reakcjonisty Ralpha Adamsa Crama (1863-1942): „Pierwszym prawem w Księdze Człowieka jest nierówność. (…) [Ludzie] znacznie bardziej niż cechami fizycznymi różnią się od siebie inteligencją, charakterem, zdolnością do robienia tego czy tamtego i do radzenia sobie w życiu. (…) Społeczeństwo, które tego nie uzna i podejmie próbę usunięcia tych różnic, nie przetrwa długo i ulegnie rozkładowi w smutnych i przykrych okolicznościach.” (Swoją drogą przytoczony cytat pochodzi z pracy o znamiennym tytule „Koniec demokracji” z 1937 r.) Ponadto osoba, by móc się harmonijnie rozwijać, potrzebuje interakcji z innymi osobami. Ramy dla nich tworzą naturalne wspólnoty: rodzina, społeczność lokalna, naród, państwo. Osoba nie zawiera żadnej umowy o wstępowaniu do nich, nie przyjmuje ich w głosowaniu ani nie wyraża osławionej „świadomej i dobrowolnej zgody” w inny sposób. Obowiązki zaś wynikające z przynależności do tych niedobrowolnych wspólnot traktuje jako element naturalnego stanu rzeczy, a nie zło konieczne, sztucznie ustanowione dla obrony jej interesów. Uczestnictwo we wspólnotach implikuje jakieś uporządkowanie nierówności pomiędzy ich członkami. Tylko wtedy istnienie nierówności posiada sens: silniejsi osłaniają słabszych, mądrzejsi prowadzą głupszych – nie ma mowy z jednej strony o demoliberalnej czy socjaldemokratycznej „pomocy społecznej” opiekuńczego państwa, a z drugiej o darwinizmie społecznym. Ale wówczas demokracja traci swą ideologiczną podbudowę…
Tak to przynajmniej wyglądało w klasycznej refleksji katolickiej. Niestety we współczesnym języku szlachetne słowo „osoba” sprostytuowało się, jak zresztą większość słów. Zawłaszczyli je różnej (a właściwie jednej) maści progresiści i chadecy, którzy sami siebie tytułują „personalistami”, choć znacznie bardziej niż na to, zasługują na przydane im przez innych miano katolewaków. Kręgi te, zwykle skupione wokół wyjątkowo napuszonych czasopism („Obłudnik Powszechny” w Polsce, „La Croix” we Francji), powtarzają wyraz „osoba” jak mantrę przy każdej okazji, choć w rzeczywistości pod jego osłoną przeszczepiają na płaszczyznę religijną, społeczną i polityczną koncepcję jednostki liberałów. Hołdujący owej koncepcji zwolennicy tzw. nowej teologii byli głównymi inspiratorami opłakanych reform Soboru Watykańskiego II, a ich myśl do dziś wywiera decydujący wpływ na życie Kościoła. Skutkom poświęcono już setki tysięcy stron tekstu; kolejny argument na rzecz przywrócenia osobie należnego jej znaczenia. Osoba, nie jednostka, powinna być filarem porządku teologicznego, społecznego i politycznego.
Article printed from : https://wydawnictwopodziemne.com
URL to article: https://wydawnictwopodziemne.com/2008/05/20/jednostka-a-osoba/
Click here to print.
Copyright © 2007 . All rights reserved.
5 Comments To "Jednostka a osoba"
#1 Comment By michał On 21 maja 08 @ 11:20
Tym razem pan Adam mi przyłożył. Nie ma co owijać tego w bawełnę: nawyzywał mi od lewicowców. Oczywiście, wrodzona kultura nie pozwoliłaby mu zniżyć się do wyzywania komukolwiek, nawet mnie, nie da się jednak uciec od konstatacji, że sprowadził mnie do poziomu jakiegoś panamichnikowego dziennikarzyny. Przyjaciel z dzieciństwa, Lew Icek Prawiczek, utrzymywał kiedyś, że jak poskrobać, to okażę się lewy. Może coś w tym jest, a może… „to już jawny faszyzm!”. Chętnie jednak wybaczam panu Adamowi te oskarżenia, bo wszystko przecież zaczęło się od mojej uwagi, że zbieranie pod sztandary i stawanie do szeregu, nie przystoi prawicy. Co więcej, jego artykuł bardzo mi się podoba. Właściwie mógłbym się pod nim podpisać, ale z jakiegoś dziwnego powodu, Danek uważa go za replikę pod moim adresem, za głos w dyskusji ze mną. Jakże do tego doszło? Semantyka, nie po raz pierwszy, odegrała w tym rolę. Powiedziałem bowiem, że termin ‘prawica’ powinien „oznaczać uprawianie polityki w imię jednostki, ponieważ wystarczająco wiele jest lewicowych ugrupowań, uprawiających politykę w imię kolektywu”. I tak, w celu uściślenia jednego, zamgliłem coś innego.
„Jednostka” jest zdaniem Danka fundamentalnym pojęciem „liberalizmu, świeckiego humanizmu, pragmatyzmu filozoficznego” i ich koncepcji człowieka jako „egoistycznego i egocentrycznego atomu, fruwającego sobie w próżni, gdzie akurat zechce i dla kaprysu lub przypadkiem zderzającego się z innymi atomami”. Z takiego fałszywego opisu wynika pojęcie „równości” (suwerenne jednostki muszą być równe), którego polityczne konsekwencje Danek wykłada ze swadą. Prawdę mówiąc, posunąłbym się dalej. Błędem wszelkich odcieni lewicy jest niedostrzeganie sprzeczności pomiędzy tak postawionymi koncepcjami wolności i równości, bo tylko odbierając wolność można zrównać nierównych. Nie jest jednak moim celem wytykanie absurdalności lewicowego sposobu myślenia. Często tak bywa, że najbardziej błędna koncepcja rodzi się i zdobywa rozgłos, ponieważ tkwi w niej źdźbło prawdy. Jako jednostki ludzkie, wszyscy powołani jesteśmy do wolności; jesteśmy wszyscy równi wobec Boga, niezależnie od naszych zdolności i wszelkich innych nierówności. I wreszcie, istnieją tylko byty jednostkowe, there is no such thing as society, jak się wyraziła pani Thatcher. Na wzór równości w oczach Stwórcy, powinniśmy być wszyscy równi wobec prawa. Gdybyż tylko historia nie spłatała nam figla, przejąwszy od starożytnych słowo wzięte ze zbitki wyrazów demos i kratos, a w zamian przekazała potomnym treść izonomii – równości praw – być może świat nie byłby w takim stanie, w jakim się znajduje. Choć prawdę mówiąc, wątpię.
Danek przeciwstawia zglajchszaltowanej „jednostce” – „osobę ludzką”. Osoby są sobie nierówne i cenią tę różnorodność; by móc się rozwijać, potrzebują interakcji z innymi osobami w ramach naturalnych wspólnot: rodziny, narodu, państwa. W duchu „normatywnego podejścia do języka”, które przewija się w tej wymianie myśli od początku, byłbym gotów się zgodzić, że osoba jest lepsza niż jednostka. Atoli powstrzymuje mnie myśl, że lewicowy zamach na jednostkę jest zupełnie bezpodstawny, ponieważ, co zresztą Adam Danek mimowolnie wykazuje, kiedy lewica pontyfikuje na temat jednostki, to wcale nie ma na myśli jej dobra, ale jej rzekome „prawa”, np. prawo do samorealizacji, które sprowadza się do wolności czynienia, co chce. Paradoksalnie zatem, ma Pan Adam rację, zaliczając mnie do tych, co traktują termin „jednostka” z pewną nabożnością, choć wolność jednostki nie jest w moich oczach nie tylko wartością najwyższą, ale wręcz nie jest wartością w ogóle.
Mógłbym długo wyliczać słuszne uwagi zawarte w tekście Danka. Zwłaszcza przypadły mi do gustu fragmenty na temat Obłudnika Powszechnego i jego zgubnego wpływu na Vaticanum II oraz tendencji lewicowych katolików, skupionych wokół tego pisemka, do „powtarzania wyrazu ‘osoba’ jak mantrę przy każdej okazji”. Gdybym ja coś takiego poważył się powiedzieć o czcigodnym Obłudniku, zaraz oberwałoby mi się, że używam „prześmiewczych nazw, by dodać wiarygodności przedstawianym tezom”.
Pozwolę sobie zatrzymać się tylko nad jednym znakomitym paradoksem. Pisze Pan Adam: „W ostatniej instancji socjalizm jawi się zatem jako wykwit liberalnego indywidualizmu.” Ależ tak, jawił się zawsze. Kapitalizm, ten najwyższy wytwór liberalnego indywidualizmu, pozostawiony sam sobie, zmierza do socjalizmu, ponieważ leży w naturze rzeczy, że ten kto odnosi sukces, chce go sobie zagwarantować na dłużej, a zatem w pierwszym rzędzie niszczy konkurencję i zmierza do stworzenia monopolu. A monopol to socjalizm. Paradoks Danka dotyczył rzecz jasna czegoś głębszego, „psychologicznego mechanizmu egalitarnej zawiści do wszystkiego, co nas przewyższa”, dotyczył zatem istoty demokracji. Danek ma oczywiście rację, w końcu demokracja zabiła Sokratesa, co dla każdego myślącego człowieka powinno być wystarczającym dowodem na nieadekwatną zbrodniczość oraz zbrodniczą nieadekwatność tego systemu; jednak paradoks powyżej zaznaczony, jest także przydatny, by wykazać, że system gospodarczy nazywany w dzisiejszych czasach „kapitalizmem”, nie ma z prawdziwym kapitalizmem nic wspólnego. Istotą kapitalizmu jest wolna konkurencja, która z kolei pozwala na działanie „niewidzialnej ręki rynku”. System propagowany przez €uroniunię, sowiety czy Chiny jest fundamentalnym zaprzeczeniem kapitalizmu, ponieważ nie pozwala na wolną grę sił rynkowych. Jedynym zadaniem oświeconego państwa jest zapewnienie wolności konkurencji, poprzez anty-monopolistyczne i anty-kartelowe prawa, a nie przekazanie kapitału kilku posłusznym miliarderom, pękającym ze strachu, że im państwo odbierze ich jachty. (Ale to tylko tak na marginesie.)
#2 Comment By triarius On 31 maja 20 @ 5:20
Dávilę kocham, przetłumaczyłem z niego dość sporo itd., ale z narzekania po raz stutysięczny, że „wolność bez Boga to niewolnictwo pod władzą mody, konformizmu, mediów itd.” kompletnie nic nie wyniknie.
Proponowałbym zresztą na odmianę zmienić optykę. Zacząć od przeciwnego końca. Jak? A na przykład przyjmując hipotezę, że nastawienia mas do religii, mody, mediów i innych celebrytów aż tak się nie zmieniają, a zresztą nie-aż-tak-wielkie mają znaczenie… A co ma? Czy taki Gilles de Rais, Cesare Borgia, albo inny Catilina (zakładając, że go za bardzo nie oczerniono) byli całkiem i do końca ateistami? Czy nawet „aterialistami”, no bo satanizm może się komuś wydawać ateizmem, choć raczej nie jest? Z tego co wiem, to nie.
A dziś? Byle kuchta jak Merkela, byle parobas jak Tusk, to DEMIURG, któremu może tylko konieczność chodzenia do kibla psują przekonanie, że jest BOGIEM – albo nawet i to nie! I tu jest, jak sądzę, przysłowiowy hund begraben – nie w tym, czy lud z dziką radością ogląda kwalifikowane egzekucje różnych takich, co podpadli waadzy, czy walki gladiatorów, palenie na stosie, czy „Taniec z Gwiazdami”! To ten drobny fakt, że ELITY (jak trudno by mi to słowo prechodziło przez klawiaturę), a szczególnie te naszej „Faustowskiej” cywilizacji, mogły się poczuć nowym BOGIEM, wpakowało nas w to obecne liberalne szambo! Wirus pięknym na to przykładem.
#3 Comment By michał On 31 maja 20 @ 9:14
Panie Triariusie,
Ani satanizm nie równa się ateizmowi, ani Katyliny nie oczernił Sallust, ale zainteresowało mnie, że jakoby „nic nie wyniknie z narzekania, że wolność bez Boga to niewolnictwo”. A co miałoby wyniknąć? Albo to jest prawda i pozostanie nią niezależnie, czy to kogoś przekonywa, czy nie. Albo to nie jest prawda, a wówczas trzeba by wykazać, dlaczego to nieprawda. Z prawdy nic nie wynika, bo ona po prostu jest. Jest jej obojętne, czy ją akceptujemy czy nie; obojętne, czy przekonuje kuchtę, czy księżną Irinę Wsiewołodowną de Ticonderoga – czy nikogo.
Oczywiście ma Pan całkowicie rację w ostatnim akapicie. Jak by powiedział Gomez, żyjemy w cywilizacji gnostycznej. Każdy parobek jest bogiem, może z wyjątkiem Tuska, który jest chamem nieskończonym, więc musi być czymś więcej, np. pozłoconym wieprzem zapatrzonym narcystycznie we własne odbicie.
#4 Comment By triarius On 1 czerwca 20 @ 11:36
Zgoda i ładnie powiedziane, ale chodziło mi nie aż o ruszanie z posad, tylko o istotne intelektualne wnioski i ich ew. brak. Zachęcam do próby zmiany optyki: to nie tyle „masy” oszalały „bez Boga” (czy innej Izydy), bo masy nigdy wiele nie mogły i zbyt uduchowione nie były, tylko właśnie #$% elity poczuły się kompletnie wyzwolone z wszelkich ograniczeń (łącznie z prawdą i logiką, co zresztą, jak dowodził nieodżałowany Amalryk, nie jest sprawą tak jednoznaczną, jak „prawica” lubi sobie wmawiać) – po prostu Demiurgiem. (I Demiurg się liczy, bo bierny i odległy Bóg mało kogo naprawdę obchodzi.)
Wsparci lepiej czy gorzej przetrawionym Darwinem i wybujałą technologią, wyhodowują nowy, „lepszy” ludzki gatunek. O zaletach społeczeństwa termitów czy innych pszczół. To jest zasadniczy problem w tych podłych czasach, methinks!
#5 Comment By michał On 1 czerwca 20 @ 2:18
Ależ Szanowny Panie Triariusie! To nie masy są oszalałe, ale my wszyscy. Masy na szczęście w ogóle nie istnieją, ale zgódźmy się na użycie tego terminu dla uproszczenia. Oczywiście, że te „masy” nigdy uduchowione nie były. Przytłaczająca większość ludzkości nie interesuje się Dantem ani Goethem, Augustynem ani Kantem, Wagnerem ani Mahlerem, historią ani sztuką. Interesowała się tym zawsze zaledwie wąska grupa, która zwana bywała w przeszłości elitą – elitą intelektualną. Grupa ta była otwarta, wbrew przekonaniom współczesnych nam lewaków, nie była zamkniętą kastą. Należał do niej każdy, kto miał narzędzia, by móc należeć czyli posiadał wykształcenie i inteligencję. To prawda, że wykształcenie jest domeną ludzi o wyższych zasobach finansowych, ale jest tak między innymi dlatego, że ludzie inteligentni miewają lepszy dostęp do pieniędzy. Pomimo to, wśród ludzi bogatych, zawsze i wszędzie, przeważają kompletne tumany. Zmierzam do tego, że intelektualne elity NIE były nigdy tożsame z oligarchią. Ma Pan oczywiście rację, że to oni zdradzili wartości. Nie potrzebuję w tym względzie żadnej zmiany optyki, bo pisałem o tym wiele razy: piórami najlepszych swych synów, ludzkość niszczy i wyśmiewa to, co czyniło ją wielką, odrzuca gotycką katedrę i kantaty Bacha, bo woli podrygiwać przy rytmie walenia w bębny. The horror. The horror.
Takie jest nasze jądro ciemności.
Pan (wydaje mi się) nie znosi słowa „elita”, ponieważ w prlu nr 2 słowo to zostało zawładnięte przez samozwańczą elitę prlowską, która broniła w ten sposób swej uprzywilejowanej pozycji. Rzecz jasna, pojmuję tę awersję i sam zapewne byłbym odrzucił termin, gdybym był wystawiony na takie NADużycie ze strony Tusków et al., ale to nie znaczy, że samo zjawisko nie istnieje. Pisał o nim znakomicie Henryk Elzenberg: wszystko dla baru mlecznego, nic dla krowy, co być może nie jest jasne bez kontekstu: barem mlecznym była rzekoma prlowska „popularyzacja”, a krową autentyczne elity.
A o mrowisku jako modelu społeczeństwa, do którego zmierza ten świat bez Boga, najlepiej pisał Dostojewski, którego także tak bardzo Pan nie lubi.