- - https://wydawnictwopodziemne.com -
W oparach dezinformacji
Posted By admin On 24 marca 12 @ 11:05 In Orzeł | 17 Comments
Prawdą jest, że merytoryczna polemika to skomplikowana sztuka. Zwłaszcza, jeżeli dotyczy zjawiska tak trudnego do ujęcia w ramy ścisłych definicji, jak komunizm. Już sama próba opisania tego fenomenu sprawia czasem nie lada trudności. Z tym większym zainteresowaniem śledzę próby zmierzenia się z tym zagadnieniem na łamach Wydawnictwa Podziemnego. Jest to fascynujący proces poznawczy i słowo daję, że to jak dotąd (według mnie) jedyne miejsce w sieci, gdzie autorom udało się zbliżyć do samego, że tak powiem środka sedna. Co i raz pojawiają się przy tym sformułowania tak fantastyczne, jak „przybijanie kisielu do ściany”, „masowe niecnotki”, „uwolnienie czarnego rynku” jako skrótowy opis transformacji ustrojowej, etc. Już choćby dla takich smaczków warto poświęcić czas na lekturę. Definiowanie zagrożenia komunistycznym „montażem” jest tu nie tylko wyjątkowo trafne ale wręcz błyskotliwe.
Tym bardziej zdumiony jestem przyjętą przez autorów strategią całkowitego ignorowania pola bitwy z komunizmem. Bo przecież ta zaraza, przeistaczająca się i wciąż mutująca zajmuje coraz to nowe terytoria na „powierzchni” i tam też rozgrywa się cały horror.
Dopuszczam oczywiście do siebie myśl, że to moje ułomne postrzeganie rzeczywistości może prowadzić mnie do fałszywych wniosków.
Ludzie zarzekają się często, że są całkowicie odporni na reklamę. Nie, panie, po mnie to spływa jak po gęsi woda! W ogóle nie daję się nabrać, mogą mi pokazywać te napędzane bateriami ganiające króliki, te cudownie skuteczne odplamiacze, tych wywijających lassem kowbojów z markowym petem w zębach, a ja nic! A potem zawodnik idzie do sklepu i bezwiednie kupuje paczkę marlboro, czy inny szuwaks do brudnego dywanu z logo, którym go dopiero co bombardował telewizor. Bo techniki stosowane przez speców od reklamy opracowywane są przez całe sztaby fachowców z różnych branż, zaczynając od grafików, a kończąc na psychologach (niekoniecznie w tej kolejności), więc ich skuteczność jest przez przeciętnego konsumenta niedostrzegana. Ale to rzecz jasna działa.
I ja też jestem święcie przekonany, że lewacka propaganda w ogóle się mnie nie ima. Mogę oglądać wiadomości, słuchać radia, ba, nawet przeczytać czasem wyborczą. I nic! Swoje przecież wiem! Nie dam się ogłupić!
Ale przecież tak samo pewne swoich racji były miliony obywateli, wcześniej próbujących stawiać czoła bolszewickiej pułapce. Oni też uważali, że nie dają sobą manipulować. Z godnością ludzi kroczących właściwą drogą wygłaszali swoje poglądy, podejmowali działania, formułowali programy polityczne, które zweryfikował czas. Raz prędzej, raz później, czasem kończyło się to ciemnym lochem gdzieś na Łubiance, czy Rakowieckiej, a czasem tylko bolesnym rozczarowaniem prowadzącym do wypominania sobie własnej naiwności. Więc może ze mną jest teraz tak samo? Może właśnie ulegam temu samemu mechanizmowi, który otumanił tamtych?
Była taka powieść Stanisława Lema, „Katar”. Przypomnę w skrócie: Interpol prowadzi śledztwo w sprawie niewyjaśnionych zgonów turystów spędzających urlop we włoskich kurortach. Brak wyraźnych dowodów, że były to morderstwa. Niejasne motywy, dziwne okoliczności, tropy rozmywają się w labiryncie domysłów. Detektywi są bezradni. W końcu ktoś wpada na pomysł, żeby zastosować „prowokację”. W modelową ofiarę wciela się były amerykański astronauta i podąża śladem jednego z nieszczęśliwych turystów. Ale w sumie nie o fabułę mi chodzi, tylko o końcową scenę, w której główny bohater uświadamia sobie, że nie ma żadnego zabójcy, jest tylko splot specyficznych okoliczności. Krótko mówiąc nagromadzenie w organizmie pewnych substancji chemicznych (w tym lekarstwo na katar sienny – stąd tytuł) doprowadza do powstania wyjątkowo silnego środka psychotropowego, pod wpływem którego turyści popadają najpierw w paranoję, by ostatecznie targnąć się na swoje życie. Nasz bohater wychodzi z opresji cało, bo jako wyszkolony przez NASA astronauta został nauczony samoobserwacji i w porę, widząc nadchodzące symptomy samobójczego szału sam się obezwładnił i tak doczekał ratunku.
Przytaczam ten przykład, bo obcowanie z komunistyczną prowokacją jest procesem analogicznym do tego, który Lem opisał w „Katarze”. Najpierw małe, pozornie nie powiązane ze sobą impulsy popychają nieszczęśnika w określonym kierunku, potem stopniowo nakierowuje się go na odpowiedni tok myślenia, stopniowo zwiększając dawkę, aż po pewnym czasie delikwent już nie jest w stanie wyrwać się ze szponów „własnych” przekonań i brnie w stronę całkowitego zniewolenia. Taki ideologiczny psychotrop. Na jakiej podstawie mogę twierdzić, że mi się coś takiego nie przytrafiło? Być może Pan Dariusz ma rację i właśnie popadam w niebezpieczny dla mnie samego stan?
Dobrze, zastosuję więc metodę lemowskiego bohatera i spróbuję wobec tego rozpatrzeć jeszcze raz mój punkt widzenia, czy aby nie wpadłem w pułapkę.
Co jest istotą otaczającego nas skrzywienia rzeczywistości? Na czym polega podstęp, który nam zaserwowano? Jak by to najprościej opisać?
Wygląda to chyba tak: skoro niezmiennym, pierwotnym celem bolszewickiej rewolucji było i jest opanowanie całego świata, niezbędną cechą ich metod musiała być elastyczność. Żadne dogmaty, którymi komuniści karmili masy, nie były dane raz na zawsze. Każdy etap wymagał innego, specyficznego rodzaju kłamstw. W wyniku takiej ewolucji, po całych dekadach udoskonalania technologii podstępu, dziś jesteśmy na etapie, gdzie obowiązuje wiara w upadek komunizmu. Toporność tego kłamstwa mogłaby być powodem do żartów, gdyby nie fakt, że prawie cały świat gładko je przełknął i zaakceptował bez żadnych dodatkowych pytań.
Na naszym, polskim podwórku zostało zorganizowane coś na kształt poligonu, na którym ćwiczono skuteczność nowej strategii. „Okrągły Stół” był według tez Golicyna kolejnym, doskonalszym narzędziem dezinformacji mającym przekonać cały świat, że komuniści nawrócili się na demokrację i z własnej woli dzielą się władzą z „ludem”. Czy jednak cała operacja i jej skutki były dla sowietów od początku do końca przewidywalne? Czy wszystko MUSIAŁO pójść zgodnie z planem? Przecież dla zachowania pozorów trzeba było mimo wszystko poluzować nieco smycz, tak pomocną we wcześniejszych dekadach do sprawowania pełnej kontroli. Owszem, stworzono nowe narzędzia, owe słynne skądinąd bezpieczniki systemu. Czasem, w sytuacjach, które komunistom wydawały się niebezpieczne używano starych, sprawdzonych „nieznanych sprawców”, jak w przypadku księży Niedzielaka, Suchowolca i Zycha, jak w przypadku urzędników zbyt gorliwie wypełniających swoje obowiązki (Falzmann, Pańko), czy świadków, bądź cyngli wykonujących brudną robotę na zlecenie („samobójcy” zamieszani w aferę Olewnika). To jednak margines aktywności towarzyszy z bezpieczeństwa. Główne pole działań to oficjalna scena polityczna. To tu (no może nie na samej scenie, ale za kulisami) korygowano skutki niekorzystnych wyników wyborów, czy niebezpieczne dla spójności fasady „odrodzonego państwa polskiego” ustawy sejmowe.
Zastanówmy się w tym miejscu, jak komuniści mogli widzieć przyszłość sceny politycznej po tzw transformacji. Planowali przekazać zewnętrzne znamiona władzy precyzyjnie dobranym przedstawicielom stworzonej właśnie w tym celu „opozycji”. No dobrze, ale czy nie liczyli się zupełnie z możliwością wyewoluowania jakichś niekontrolowanych przez SB i II Zarząd Główny „wichrzycieli” i „ekstremistów” na siłę polityczną, która mogła by im pokrzyżować szyki? Z pewnością się liczyli, nie byli w końcu idiotami. Na pewno przewidzieli, że nie uda się spacyfikować wszystkich, nad którymi nie mieli kontroli. A z tą nową „demokracją” to nigdy do końca nie wiadomo. Przecież żaden generał, ani pułkownik, że o majorze nie wspomnę nigdy w życiu żadnej demokracji na oczy nie widział, to i nikt nie wiedział, jak z tą cholerą postępować. Znaczy – jest ryzyko. Ten strach można było zresztą zaobserwować studiując reakcję towarzysza Jaruzelskiego na doniesienia grupy operacyjnej „Wisła” z Moskwy na temat rozmów Adama Michnika z przedstawicielami KGB. Niepokoju i niepewności było wtedy co niemiara. Oczywiście to tylko szutki takie były, towarzysze radzieccy chcieli w ten sposób dać generałowi do zrozumienia, żeby się nie ociągał z przeprowadzaniem „transformacji”, bo jak nie to… Więc jednak chyba jakiś tam strach był, zwłaszcza w przypadku pionków, które dostawały z Kremla tylko suche instrukcje. No ale rady nie było, rozkaz, to rozkaz.
A skoro na tym nowym etapie ewolucji nie można już masowo stosować przemocy, wyrywać paznokci, łamać kości i topić w rzece politycznych przeciwników, to trzeba się zabezpieczyć inaczej. Mając całkowitą przewagę w powietrzu, czyli w stworzonych przez bezpiekę wojskową mediach, mogli dowolnie manipulować opinią publiczną, co też z powodzeniem robili. I robią do dziś. Mieli również wyspecjalizowane służby, które na sygnał rzucały się do wyszukiwania haków na przedstawicieli środowisk, które stanowiły potencjalne zagrożenie dla systemu. Cel tych działań był jeden: nie dopuścić do władzy ludzi nie mających odpowiedniej „koncesji politycznej”. Jedna, a właściwie jedyna słuszna opozycja już przecież była. To ona miała odgrywać teatrzyk z dzieleniem się władzą, przemianą ustrojową i upadkiem komunizmu. Nikt więcej potrzebny nie był. Mało tego, ci jacyś tam ekstremiści mogli wszystko zepsuć. Oni w żaden sposób nie legitymizowali „nowej demokracji”, nie brylowali na salonach, nie uwodzili z telewizorów, byli ciałem obcym. Więc należało ich bezwzględnie izolować, powstrzymać używając wszelkich dostępnych środków.
Mimo to, zaledwie trzy lata po cudownej przemianie doszło niemal do katastrofy. Coś nie zadziałało tak jak powinno. Ktoś spaprał robotę. Do władzy doszli ludzie, którzy co prawda też mówili, że żyjemy w wolnej Polsce, też występowali na specjalnie przygotowanej scenie politycznej (a to w odczuciu redaktorów Wydawnictwa Podziemnego jest niewybaczalnym postępkiem), a jednak z jakiegoś powodu byli dla systemu śmiertelnie niebezpieczni. Niebezpieczni do tego stopnia, że trzeba było uruchomić już nie fachowców w białych rękawiczkach, jakichś tam Lesiaków, czy innych majorów, tylko zwyczajnie jedną kukłę, której kazano brutalnie, bez żadnej finezji dokonać nocnej zmiany. Na parę lat zagrożenie zostało odsunięte.
Ale po jakimś czasie kryzys powrócił. Straszni ludzie znów zdobyli władzę. Tym razem nie było komu dokonać żadnej zmiany. Ani nocnej, ani dziennej. Powiało grozą. Serio!
Tak się złożyło, że ze względów zawodowych musiałem wtedy obserwować z bliska reakcję środowisk żywo zainteresowanych szybkim zażegnaniem nowego kryzysu. To nie byli ludzie ze szczytów poprzedniej władzy, nic podobnego. To raczej ich zaplecze, żelazny elektorat „jasnogrodu”. Żelazny nie ze względu na podatność na powaby „Stokrotki” czy redaktora Lisa, tylko ze względu na świadomość, że to się dzieje naprawdę. Dla tych ludzi to nie były ćwiczenia. Oni doskonale wiedzieli, o co idzie gra. A byli świetnie poinformowani. Bali się, to był wyraźnie wyczuwalny strach, że nagle wszystko się wyda, że te ich drobne i całkiem spore szwindle wyjdą na jaw, że ktoś upomni się o lewe prywatyzacje, ofiary nieznanych sprawców, zacznie szukać winnych. Nie wyglądało mi to na grę.
Tu być może usłyszę argument, że nasze podwórko nie ma żadnego znaczenia, że krajowi kolaboranci to materiał odnawialny, uznany przez sowietów za niezbyt ważny i łatwy do zastąpienia. Być może. Ale czy wobec tego zastąpienie postkolonialnych elit ludźmi, którzy nie byli pod kontrolą służb sowieckich nie jest aby krokiem we właściwą stronę? Czy nie w ten sposób należy planować odtwarzanie struktur niepodległego państwa? Czy rzeczywiście takie działania są ostatecznie na rękę sowieckim planistom? Przyznam się, że kompletnie nie mogę pojąć, jak, na przykład rząd Olszewskiego i uchwalenie ustawy deubekizacyjnej mogłoby wyjść środowisku WSI na zdrowie? Czy takie działania można traktować jako próbę zawarcia jakiegoś kompromisu z bolszewikami? Wyglądało to raczej na coś wręcz przeciwnego, na bezkompromisowe przywracanie znaczenia słowom i czynom. Nieskuteczne, zbyt słabe i ostatecznie zakończone klęską, ale jednak w zamierzeniu właściwe.
Być może błądzę. Dlatego pytam. W tym miejscu prosiłbym jednak o odpowiedź dotyczącą konkretów, a nie ogólnych sformułowań prześlizgujących się po istocie problemu. Mając w pamięci paniczną reakcję „salonu” na próbę zajrzenia za kulisy oficjalnej sceny politycznej, ten swoisty blitzkrieg, dzięki któremu usunięto zagrożenie, a jednocześnie skuteczną dezinformację medialną, nasuwa mi się na myśl sformułowanie „polityczna egzekucja”. Czy padną tu argumenty o analogii do zabójstwa Trockiego? ! Mam nadzieję, że nie.
Ja zdaję sobie oczywiście sprawę, że nawet gdyby Jan Olszewski okazał się bardziej skutecznym politykiem i wywinął się w jakiś niepojęty sposób Bolkowi (czy raczej jego zwierzchnikom), to i tak mielibyśmy w najlepszym razie czyste podwórko otoczone czerwonym morzem. Ale czy sam kierunek zmian byłby niewłaściwy?
Trudno przyjąć, że otaczająca nas rzeczywistość jest w stu procentach efektem cynicznej manipulacji. Wygląda to raczej jak zmagania dwóch światów: tego starego, konwencjonalnego z hordami „awangardy i postępu”. Te ostatnie wydają się zwyciężać, dominują przecież w każdym zakątku, na każdym polu aktywności, ale z tym większą energią należałoby wobec tego wspierać siły obrońców.
Powtarzam: być może błądzę we mgle, może wciąż ulegam tej niewidzialnej gołym okiem prowokacji. Proszę zatem mnie oświecić i wyrwać ze szkodliwego stanu.
Article printed from : https://wydawnictwopodziemne.com
URL to article: https://wydawnictwopodziemne.com/2012/03/24/w-oparach-dezinformacji/
Click here to print.
Copyright © 2007 . All rights reserved.
17 Comments To "W oparach dezinformacji"
#1 Comment By Andrzej (Pomorzanin) On 28 marca 12 @ 10:28
Tzw. realiści (w tym, w naszym kraju „polrealiści”) są przekonani co do tego że słusznie czynią dla zachowania „naszego świata”. Inaczej przecież by się nimi nie mianowali.
Tymczasem celem wszelkiej maści sowietów było i jest:
1. Zaangażowanie we współpracę z nimi (choćby milczącą) jak największej ilości ludzi, celem uwiarygodnienia ich władztwa,
2. Eliminacja wszystkich tych którzy będą się temu opierać.
Zatem współpraca z nimi oznacza poddanie się im i kolaborację. Co wobec tego pozostaje komuś kto pragnie wolności? Dążenie do pokonania ich, czyli podjęcie walki? Politycznej?
Nieuzasadnione nadzieje są w tym przypadku sprzymierzeńcem sowieciarzy bo łatwo mogą przytłumić nasz zdrowy rozsądek, co może skutkować np. wdawaniem się w dyskusję z nimi a nawet co gorsza postępowaniem na ich warunkach. A taka dyskusja i takie postępowanie dozwolone są tylko do granic które są dla nich korzystne. Ich największym zyskiem jest to że „rozmawiamy” z nimi i że „usiedliśmy z nimi do stołu” (odtąd już „wspólnego”) czyli że, koniec końców, dopuszczamy ich do współistnienia obok siebie, że poszerzyliśmy nasz świat i przyznaliśmy w nim dla nich miejsce. To właśnie było podstawą „okrągłego stołu” sprzed 23. lat (rzecz jasna tylko lokalnej realizacji fazy „wspólnego europejskiego domu”) oraz jest podstawą trwałości „ciągu dalszego”. W ten sposób sowieciarze zyskali sobie moralne prawo (dużo ważniejsze dla nich od „prawa siły”) nie tylko do istnienia ale do władania. Co więcej jest ono przez większość uznawane za rzecz oczywistą, podkreślaną nierzadko przez aktywne uczestnictwo w „polityce krajowej” a w większości poprzez uczestnictwo w „wyborach”.
Jest to kwestia etyczna oraz praktyczna bo skutkuje zasadniczym następstwem – pełną zgodą na sowiecki stan rzeczy. Pozostaje tylko starać się umościć lepiej swoją pryczę w celi.
Można wyobrazić sobie jednak że dla kogoś taka cena jest warta zapłacenia, „wszak sowiecki stan rzeczy jest faktem a przecież robię to tylko taktycznie” i pomimo wszystko decyduje się podjąć działania na warunkach sowieciarzy. Jeśli przyznamy że te warunki możliwe są tylko do czasu aż ich kreatorom i strażnikom się to „kalkuluje” to co w zamian można uzyskać? Jedynie to że sowieciarze na chwilę odsłonią swoją twarz którą i tak dobrze znamy. To wzbudzi nadzieje ale czy są one uzasadnione skoro wiadomo jaki jest sowiecki cel? Z tej celi w ten sposób nie wyjdziemy.
Dla mnie wyjście jest jedno: odrzucać współuczestnictwo w sowieckiej realizacji, zachować swoje wartości i poglądy oraz ostrzegać innych. Nie dać się wsadzić do celi.
„Pozostało nam tylko miejsce przywiązanie do miejsca
jeszcze dzierżymy ruiny świątyń widma ogrodów i domów
jeśli stracimy ruiny nie pozostanie nic”
#2 Comment By michał On 28 marca 12 @ 9:13
Drogi Panie Andrzeju,
Trafnie to ujęte. I Herbert, jak najbardziej na miejscu i jak zwykle świetny.
Niech mi Pan tylko wyjaśni, co ma Pan na myśli, mówiąc „nie dać się wsadzić do celi”? Czy to jest metafora w sensie „nie dać się zaszufladkować”? Jak to śpiewała Republika za moich młodych lat: „zasypiam w szufladzie dokładnie wskazanej”. Czy też chodzi Panu o dosłowne zagrożenie?
#3 Comment By Andrzej (Pomorzanin) On 29 marca 12 @ 10:25
Drogi Panie Michale,
W kontekscie tego co napisałem owa „cela” oznacza dla mnie sytuację, w której znalezienie się będzie wywierać na mnie presję do zachowania się wbrew mojej woli i moim przekonaniom. Czyli w tym przypadku zagrożenie ubezwłasnowonieniem. Uważam przy tym, że takie zagrożenie implikuje „szufladę”. Maszyna i śrubki…
Także dobrze pamiętam Republikę z „młodych lat”, także moich.
#4 Comment By sławek On 9 kwietnia 12 @ 11:33
Jestem nowy p.Andrzeju od niedawna czytuję dyskusje ( b.ciekawe) WPod.i mam małe ale…Dyskusja z sowieciarzami (wszelkimi) powinna odbywać się przy pomocy zaciśniętej pięści – oczywiście TAK no ale… Jeśli nie można to mimo wszystko trzeba rozmawiać.Grzecznie ale b. stanowczo i nie jak przy okr. stole. Przecież to nie była dyskusja – chyba się zgodzimy, to było dopracowanie drobiazgów wcześniejszych uzgodnień! Wiadomo gdzie są granice naszych żądań i trzeba je głośno artykułować.
to wcale nie znaczy że będziemy się zgadzać, ale nie mogąc nas ignorować muszą iść na ustępstwa.A jeśli nie pójdą to określą jasno swoje stanowisko i będzie to nagą prawdą o nich, dostępną dla wszystkich obserwujących. Może to przynieść skutek otwarcia wielu domkniętych oczu…ludzi którzy dotąd myśleli że ze swołoczą nie da się wygrać bo przecież jest ich tak wielu i tak wiele mogą! Przepraszam za może chaos w mojej wypowiedzi ,nie jestem mówcą … a tylko pasjonatem Mistrza z Wilna
#5 Comment By michał On 10 kwietnia 12 @ 12:48
Panie Sławku,
Nie mogę się z Panem zgodzić! Z komunistami rozmawiać nie można, ponieważ można prowadzić sensowny dialog tylko z kimś, któ mówi tym samym językiem, kto wypowiada zdania prawdziwe bądź fałszywe, ale takiej ocenie podlegające, i wreszcie kto zamierza dotrzymać zawieranych umów. Żaden z tych warunków nie jest spełniony przez komunistów, więc nie wolno z nimi rozmawiać. Rozmowa z ich punktu widzenia, jest wyłącznie grą obliczoną na wciągnięcie interlokutora w orbitę bolszewickiego obłędu, na której najpewniej będzie sprowadzony do poziomu argumentowania, że biały sufit nie jest czarny.
Z komunistami rozmawiać nie wolno. Artykułowanie swoich własnych poglądów jest po prostu obowiązkiem intelektualnym, ale z niego nie wynika nakaz intelektualnego zaangażowania z ideologią czystej władzy.
Zapewniam Pana, że mogą i będą Pana ignorować tak długo, jak im wygodnie, że będą szli na ustępstwa, które będą głośno reklamować jako „wymuszone”, ale tylko wówczas, gdy właśnie jest im to na rękę, a więc zależnie od fazy, zależnie od taktyki. A zupełnie niezależnie od meritum. Nota bene, to dlatego właśnie nie wolno z nimi rozmawiać.
#6 Comment By Andrzej (Pomorzanin) On 10 kwietnia 12 @ 11:25
Szanowny Panie Sławku,
Pan Michał dostatecznie udowodnił dlaczego nie powinno się dyskutować z sowieciarzami. Dodam tylko jedno, odnośnie tzw. praktyki:
Zgodzi się pan zapewne z tym, że sowieciarze są zainteresowani „dyplomacją” tylko wtedy gdy albo są słabi i potrzebują czasu na przegrupowanie i wzmocnienie się albo są silni, kontrolują sytuację i chcą to robić jeszcze lepiej, zdobyć więcej niż zdobyli dotychczas lub też zniszczyć przeciwnika co oczywiście wiąże się ze sobą.
Tak więc czy, w pierwszym przypadku, zrezygnowałby Pan z szansy całkowitego pokonania ich lub w drugim przypadku, czy dałby się Pan wciągnąć w ich grę wiedząc jaki jest jej cel?
Dla mnie w obydwu przypadkach odpowiedź brzmi: nie.
Którym z tych dwóch przypadków był „okrągły stół” o którym Pan wspomina? Dawno minęło już dość czasu, aby każdy kto ma trochę zdrowego rozsądku i patrzy trzeźwo na świat był w stanie stwierdzić, że „nie pokonaliśmy sowieciarzy i nie odzyskaliśmy Polski” a szanse na to są w aktualnej sytuacji praktycznie żadne, myślenie życzeniowe i tzw. realizm całkowicie zawiodły. Skoro jest Pan pasjonatem Mistrza z Wilna to bez wątpienia zna Pan jedną z jego najlepszych prac pt. „Optymizm nie zastąpi nam Polski”. Warto ją nie tylko uważnie przeczytać ale przede wszystkim zastanowić się jakie z niej wynikają wnioski.
Albo się chce sowieciarzom sprzeciwiać i z nimi walczyć albo też chce się z nimi „rozmawiać” co oznacza wpisanie się w ich „scenariusze” i pomoc w realizacji ich celów czyli „Zwycięstwo Prowokacji”.
Pisze Pan „mimo wszystko trzeba rozmawiać”. Dlaczego „trzeba” i dlaczego „mimo wszystko”? Mimo wszystko trzeba dać się wciągnąć w sowiecki świat?
Cała ta dyskusja jest właśnie o tym. Pan Orzeł twierdzi że widzi możliwość a nawet potrzebę „rozmawiania” przy zachowaniu swoich antykomunistycznych przekonań a Pan Michał oraz Pan Dariusz uznają że taka „rozmowa” jest nie tylko wyrzeczeniem się antykomunizmu ale też niczym innym jak „zwycięstwem prowokacji” i że o żadnym „zachowaniu siebie” nie ma mowy wtedy gdy realizuje się rolę w sowieckim scenariuszu. Popieram ich wybór i argumentację.
#7 Comment By michał On 10 kwietnia 12 @ 11:50
Drogi Panie Andrzeju,
Pozwolę sobie zaoferować Panu podziemne „łamy” dla próby wyartykułowania wniosków płynących z broszury pod znamiennym tytułem „Optymizm nie zastąpi nam Polski”. Jak Pan słusznie stwierdza, jest to tekst godny najwyższej uwagi. Napisany w tragicznym momencie, w październiku 1944 roku, zadaje kłam tak często powtarzanym opiniom, że „wówczas nikt nie mógł wiedzieć…” Mniejsza jednak o historyczne znaczenie broszury, przyzna Pan, że „aktualność” tez wyrażonych w tak specyficznej sytuacji politycznej przed prawie 70 laty, jest sama przez się komentarzem nad opłakanym stanem polskiej myśli politycznej.
A więc, jakie wnioski Pan wyciąga? Nie ma nigdzie żadnej rzeczowej dyskusji nad Mackiewiczem, tylko wciąż te same duby smalone, że książek nie ma, albo że nie są lekturą obowiązkową (tfu! cóż to za nonsens!), albo kadzenie i wymiotne powtarzanie w kółko, że tylko prawda jest ciekawa, jak gdyby Mackiewicz nie powiedział nigdy w życiu nic więcej.
A gdzież może odbyć się taka dyskusja, jak nie w Podziemiu?
#8 Comment By amalryk On 10 kwietnia 12 @ 5:26
Panie Sławku!
Czytał Pan „Mistrza i Małgorztę” Bułhakowa? Na, której stronach szatan o imieniu Woland swą diabelską mocą karze ludzi władzy i rozprawia się z prześladowcami Mistrza? Opisał to trafnie Radziński w swoim „Stalinie”:
„[…]Bułhakow pisał tę powieść pod palącym letnim słońcem lat ’36-’37, w dniach procesów moskiewskich, kiedy inny szatan unicestwiał szatańską partię.(…) Nietrudno odgadnąć, kto się krył pod postacią Wolanda.[…]”
I dalej, gdy Stalin już zrezygnował z usług pisarza;
„[…] Dostał jednak policzek: zło nie potrzebowało jego usług. Zło pozwoliło mu żyć – i nic więcej. (…) Niebawem śmiertelnie zachorował.
W powieści Woland pomógł Mistrzowi. W życiu szatan zabił Mistrza.
Nie igra się z Wolandem.[…]”
Tu nie ma żadnej metafory Panie Sławku! Paktowanie z bolszewikami to paktowanie z diabłem w postaci czystej – i niech mi Pan uwierzy, daleki jestem od religijnej ekstazy pisząc te słowa.
(Zresztą doskonale pamiętam kiedy po raz pierwszy trzymałem w rękach „Mistrza i Małgorzatę”-w r.’83-cim, co prawda w wersji oryginalnej. Bbibliofilskie wydanie, skóra, doskonały papier, bez śladu stopki redakcyjnej. Na pytanie znajomej pokazującej mi tę księgę; „Zgadniesz, gdzie to zostało wydane? Nieco skonfundowany, strzeliłem bez przekonania; „Gdzieś na Zachodzie?” I usłyszałem w odpowiedzi; „Nie! Nie! Pudło! Na Kremlu, mój drogi! Na Kremlu!”
#9 Comment By michał On 10 kwietnia 12 @ 5:37
Panie Amalryku,
Znam tylko „wersję oryginalną” Mistrza i Małgorzaty. Co ma Pan na myśli? Czy odkryto jakąś bardziej oryginalną? Czy wnosi coś zasadniczo nowego?
#10 Comment By amalryk On 10 kwietnia 12 @ 5:44
Jest oryginał, i są tłumaczenia z oryginału (pewnie też oryginalne) – ale ja o oryginale w tej pierwotnej, rosyjskojęzycznej wersji…
#11 Comment By michał On 10 kwietnia 12 @ 6:00
Ach, przepraszam! Źle Pana zrozumiałem. Oryginał w przeciwieństwie do przekładu, a ja myślałem, że miał Pan na myśli jakąś późniejszą wersję zwweryfikowaną z rękopisem.
#12 Comment By Andrzej (Pomorzanin) On 10 kwietnia 12 @ 7:06
Panie Michale!
Dziękuję bardzo za propozycję która jest dla mnie zaszczytem. Zgadzam się napisać kilka zdań na temat broszury „Optymizm nie zastąpi nam Polski”. Nie dorównuję w niczym obydwu Panom a w szczególności w erudycji oraz w znajomości wielkiego dzieła Józefa Mackiewicza, jakim są Jego książki i pozostałe publikacje. Jestem zupełnym amatorem w humanistyce. Tym bardziej czuję się wobec Pana zobowiązany.
#13 Comment By amalryk On 10 kwietnia 12 @ 7:07
W drukarni kremlowskiej bolszewicy drukowali, na swój własny użytek, dosłownie wszystko, co uważali za ważne i przydatne. (A wspominalem już Panu jak to, „przy innej konfiguracji gwiazd”, mógłbym być spowinowacony z sowieckim gensekiem?)
‚
#14 Comment By michał On 10 kwietnia 12 @ 8:27
Z którym, Panie Amalryku?
#15 Comment By sławek On 11 kwietnia 12 @ 4:14
uffff zgnietliście mnie Panowie…Wydawało mi się że w kraju w którym prawie połowa ludzi nie głosuje , bo nie ma na kogo! Chcąc coś zmienić, a nie da się zadeptać swołoczy- jest jej za wiele i za silna, to wydawało mi się że trzeba zacząć od małych kroków. pewnie że z drugiej strony w mediach znaleźć męża stanu ba porządnego człowieka to żadna lupa nie pomoże …Ale kurcze- kocham ten Kraj (wielkie słowa…ale co tam ,tak myślę i dobrze mi z tym!) z jego pokrętną historią , żyję w nim tu i teraz, krew mnie zalewa co się wkoło wyprawia. Czy zawsze muszą do władzy dochodzić cwaniaki,bydło ,oportuniści. Ktoś powiedział „władza deprawuje” pytam gdzie? Tu już zdeprawowani tę władzę biorą jak swoje. Czy nie ma szansy na inne rozwiązania…
#16 Comment By Andrzej (Pomorzanin) On 11 kwietnia 12 @ 5:53
Panie Sławku,
Jeśli ta swołocz jest za silna to trzeba zacząć od rozmawiania z nią? Co takiego chciałby Pan im w tej rozmowie przekazać? Poprosić ich aby się zmienili na lepsze a może postawić im ultimatum? Jakimi argumentami i jaką siłą Pan dysponuje? Bardzo proszę o odpowiedź.
Czyżby do tego popychała Pana pańska desperacja (bo Pana „krew zalewa”)?
„Małe kroczki” w mule „czerwonego jeziora” to klasyczny zgubny „polrealizm”.
Możliwe że bierze Pan za prawdziwe coś co nim wcale nie jest.
Zapewniam Pana że mój stosunek do Polski nie jest inny niż Pana ale właśnie dlatego nie zamierzam tego robić. Ponieważ każdy „mały kroczek” wspólny z bolszewicką swołoczą będzie na zgubę Polski i moją.
A może skoro swołocz jest za silna i jest jej za wiele należałoby robić coś innego? Jest szansa na inne rozwiązanie (niełatwe i nie szybko) tyle że najpierw należy poznać pełną prawdę i wyciągnąć z tego właściwe wnioski.
#17 Comment By michał On 11 kwietnia 12 @ 10:38
„Czy nie ma szansy na inne rozwiązania…”
Paradoksalnie, dzisiejszy prl jest najlepszym z prlów, najlepszym możliwym rozwiązaniem, na jakie bolszewicy mogli przystać. Żyje się lepiej, mięso jest, można wyjeżdżać za granicę, a w zamian trzeba tylko mówić, że deszcz pada, kiedy plują w gębę. – Więc nie jest tak źle!