- - https://wydawnictwopodziemne.com -
Przeciw „intelektualistom”. I parę słów o postetycznym świecie ze szczególnym uwzględnieniem Polski
Posted By admin On 10 czerwca 14 @ 9:20 In Tomasz Marek Sobieraj | 20 Comments
Pisarz prawdziwy, naprawdę niezależny, będzie zawsze po stronie tych, którzy są ofiarami historii. Literaci, nieśmiertelni literaci dworscy, »do usług« wobec każdego panującego władcy, »twórcy historii«, to właśnie owi »intelektualiści« w cudzysłowie, zgraja orwellowskich durniów czy popperowskich osłów.
Gustaw Herling-Grudziński, Dziennik pisany nocą.
I
Ja nie wierzę, że żeby być postępowym trzeba wyrzekać się rozumu.
Czesław Miłosz, list do Konstantego A. Jeleńskiego, 18 marca 1971 r.
Miłosz napisał te słowa w kontekście ruchów lewicowych i lewackich, które intensywnie rozwijały się na Zachodzie od 1968 roku. Ich przywódcami, członkami i sympatykami byli owi orwellowsko-popperowscy „intelektualiści”, studenci, artyści, często tak zwane wielkie nazwiska, jak np. Jean-Paul Sartre, Jean-Luc Godard, Roland Barthes, Simone de Beauvoir, a naczelnym hasłem usprawiedliwiającym ich poczynania był postęp, w skrócie rozumiany jako pełna swoboda, brak zasad i odpowiedzialności. Zapoznanie się z ideologią tych znudzonych dzieci dobrobytu wywołało niesmak i zażenowanie nawet u Gombrowicza, zresztą jak i u innych, którzy coś naprawdę przeżyli, zrozumieli i dokonali. Jednak każda ideologia oparta nie na rozumie, a na chwytliwych hasłach i demagogii łatwo wchodzi w krwiobieg, więc i ta zaraziła Zachód wirusami głupoty, permisywizmu i relatywizmu, pogłębiając duchową pustkę. Gdy zabawa w psucie znudziła się jej twórcom i wystarczająco na niej zarobili, jak zwykle zmienili ton lub poglądy, napisali nowe książki i wzruszyli ramionami zrzucając z nich ciężar odpowiedzialności, przy okazji zostawiając mniej bystrych towarzyszy i wyznawców z rozdziawionymi gębami.
Ale skutki choroby zostały. Właściwie można powiedzieć, że trwa ona nadal jako stan chroniczny, w którym organizm przyzwyczaił się do wirusów a nawet uważa ich obecność za pożądaną. Jednak nie jest to zdrowe ciało, tylko gruby, garbaty syfilityk z grzybicą stóp i gąbczastym zwyrodnieniem mózgu, któremu wydaje się, że jest nadal atrakcyjny i mądry. Otyłość, syfilis i grzybicę można wyleczyć, pozostałe jeszcze zdrowe fragmenty mózgu przynajmniej częściowo mogą przejąć funkcje zwyrodniałych, jeśli powstrzyma się proces niszczenia. Większy problem jest z garbem, ponieważ jego usunięcie, jak wiemy z historii, nigdy się nie udawało do końca. Może jednak to nie kwestia chirurgii, tylko ćwiczeń i gorsetów? Nietrudno w każdym razie zauważyć, że doprowadzenie pacjenta do stanu możliwie najlepszej sprawności nie leży w gestii ani tym bardziej w interesie tych, którzy przyczynili się do choroby czy zapewniają, że wygląda i funkcjonuje prawidłowo, co najwyżej jest lekko zaziębiony.
Pozostając w sferze metafor można stwierdzić, że warunki wyleczenia są trzy: uświadomienie sobie, że jest się chorym, wiara w uzdrowienie oraz wizyta u specjalisty – najlepiej takiego, który już kogoś wyleczył. Warto też przyswoić sobie cytat z listu Miłosza, i powtarzać jak mantrę.
II
Przyglądając się ludzkim wyczynom z ostatniego stulecia, a szczególnie ich poczynaniom dzisiejszym, dostrzec można bardziej niszczącą niż budującą działalność intelektualistów. Czy zatem intelektualiści są potrzebni? Jeśli tak, to do czego? Kim właściwie są? Jaka jest, a jaka powinna być ich rola w społeczeństwie?
Przy tak ustawionej kolejności pytań odpowiedź na pierwsze z nich dla większości ludzi brzmi: „tak, są potrzebni” – ale jest to odpowiedź odruchowa, nieprzemyślana, oczekiwana; wydaje się, że nie wypada nawet odpowiedzieć inaczej, żeby się nie skompromitować i nie zaszeregować do tzw. ciemnej masy. Jednak przy drugim pytaniu pojawia się pewna trudność; sypią się ogólniki bez pokrycia w faktach, typu „mają ustanawiać dobre prawo” czy „ich zadaniem jest tworzyć i chronić kulturę, kierować życiem duchowym”. Trzecie pytanie prowokuje odpowiedzi zupełnie już pozbawione przyczepności do rzeczywistości i logiki, w rodzaju „intelektualiści to ludzie po studiach” czy „intelektualiści to pisarze”. Ostatnie pytanie jest najtrudniejsze, bo odpowiedzi na nie wymagają najwięcej wysiłku, a te najczęściej się powtarzające świadczą o tym, jak bardzo rozmijają się społeczne oczekiwania wobec intelektualistów z ich rzeczywistą rolą.
Wgrane ludziom slogany mówią, że intelektualiści są głową narodu, mózgiem społeczeństwa, twórcami kultury, podporą państwa, etycznym drogowskazem. Ale czy wszyscy? Czy przyglądając się postaciom uważanym powszechnie za intelektualistów, możemy to stwierdzić z pełnym przekonaniem? Do tego jeszcze życie udowadnia, że państwo może sprawnie funkcjonować bez rządu, tak jak dowolna instytucja bez szefa. Wystarczy, żeby każdy dobrze robił swoje w mądrze i uczciwie zorganizowanym systemie – a do zbudowania takiego systemu wystarczy jeden człowiek. Podobnie kultura, etyka, prawo i inne dziedziny dobrze sobie radzą bez tej kasty, a może nawet lepiej niż z nią – oczywiście mam na myśli intelektualistów w ujęciu orwellowsko-popperowskim, tych w cudzysłowie.
Ten tekst jest zaledwie szkicem, jednak nawet szkic wymaga sprecyzowania, co i jak szkicujemy. Dlatego warto się zastanowić, kto to właściwie jest – intelektualista. To określenie używane jest nader często, z dużą swobodą i bez zastanowienia; dzisiaj obejmuje właściwie każdego, kto ukończył studia, nawet artystyczne. Jeśli studiów nie ukończył, to wystarczy, że jest znanym literatem, artystą, aktorem, ewentualnie dziennikarzem, choćby tylko prezenterem pogody czy innych wiadomości. Powinien też ładnie, gładko i powoli mówić, bo wtedy nawet głupota wydaje się mądra. To są warunki wystarczające – niestety, bardzo powierzchowne, trudno spodziewać się zatem, że ich spełnienie i powszechne uznanie spowoduje coś więcej niż rozrost pozorności, w której pławi się Polska, i coraz częściej inne postetyczne kraje. Owszem, na pierwszy rzut oka wydaje się, że dyplom wyższej uczelni jest niezbędną przepustką do warstwy intelektualistów. Jednak jeśli uświadomimy sobie, że dzisiaj ukończone studia to już nie magisterium, ale np. licencjat z wychowania przedszkolnego, medioznawstwa, genderu, rysunków albo tańca, do tego jeszcze zrobiony zaocznie, a na dobitkę na prywatnej uczelni i z podstawową maturą zaliczoną na 30 procent, to takie kryterium musimy odrzucić. Musimy też to zrobić nawet wtedy, jeśli mamy do czynienia z osobą na przeciwległym końcu zbiorowości absolwentów, która zdała rozszerzoną maturę na 100 procent i ukończyła z doskonałym wynikiem dzienne studia na państwowej uczelni – najlepiej studia prawdziwe, typu fizyka, medycyna, biologia – i pracuje z pożytkiem dla świata; tacy ludzie, z całym dla nich szacunkiem, zwykle zajmują się wybraną wąską dziedziną, na nią pożytkując niemal całą swoją energię i czas, przez co w wielu dziedzinach życia pozostają ignorantami.
Nie można jednak zaprzeczyć faktowi, że w Polsce ukończone na państwowej uczelni dzienne studia magisterskie świadczą o chęci i gotowości do intelektualnego rozwoju i pokonywania trudności; wymagają zdania kilkudziesięciu egzaminów, zaliczenia kilkuset kolokwiów, napisania wielu prac, opanowania stresów; są dowodem na pewną ponadprzeciętną sprawność umysłu, która niekoniecznie występuje u tych, którzy ukończyli „uczelnie” prywatne bądź zostali „intelektualistami” w wieku lat dwudziestu, bo mieli właściwe znajomości, pochodzenie, czy, jak to w przeszłości bywało, podpisali kwity stanowiące przepustkę do świata np. literatury. Jest zatem co najmniej nieprzyzwoite, że kiedy zdolni i pracowici ludzie naprawdę studiują pogłębiając wiedzę i ćwicząc umysł, to ustosunkowane miernoty mają już zapewnioną karierę i wielkość, więc zajmują się brylowaniem w czworakach udających salony i autopromocją, a pozostałe wolne od lansu chwile wykorzystują na podlizywanie się tym, którzy coś mogą, i na drobne geszefty – wszystko za pieniądze podatnika, oczywiście.
Kiedyś mawiano: „nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. Dzisiaj aktualne jest „to nie nauka, ale tata zrobi z ciebie literata”, czy bardziej ogólnie: „to nie talent – znajomości dadzą glejcik do wielkości”.
Zarówno jednak fakt ukończenia dziennych studiów magisterskich, wykonywana praca naukowa, dydaktyczna czy inna społecznie użyteczna, jak i posiadanie tylko nadanej przez środowisko etykiety, tokowanie w mediach, pisanie książek, nie czynią intelektualisty. Intelektualista to powinien być ktoś więcej niż tylko nauczyciel akademicki, człowiek zwykle mocno ograniczony do znajomości wąskiej dziedziny, np. orzeszkologii, budowy mostów czy zwyczajów muchówek. To powinien być ktoś znacznie więcej niż typ ględzący w radiu o czymkolwiek, autor wielu słabych a modnych książek albo wierszokleta – często z mlekiem pod nosem, ledwo z maturą, ale jakże już „wybitny” „odkrywca nowych znaczeń”, „nauczyciel” ludzkości „znający odpowiedzi na odwieczne pytania filozofów” i „otwierający nowe horyzonty”.
Może więc intelektualista to ktoś, kto rozmyśla o życiu, analizuje rzeczywistość, i wyciąga wnioski, których logiki nie można podważyć? Może to ktoś, kto formułuje twierdzenia dotyczące życia i potrafi je udowodnić za pomocą faktów, a nie sofizmatów? Może to mędrzec szukający prawdy i/lub „żyjący w prawdzie”, jak to określił Havel?
Zapewne są to trafne określenia, bliskie też temu, co stwierdził Goethe zafascynowany kulturą Dalekiego Wschodu, mianowicie, że obserwacja i myślenie są ciekawsze i ważniejsze od wiedzy; stąd już prosta droga do prawdziwego filozofa, czyli takiego w chińskim tego słowa rozumieniu (chociaż podobnie uważali także Arystoteles, H. D. Thoreau i wielu innych). Jednak jest znamienne, że europocentryzm a nawet europoidalność w swej zaściankowości i pysze sobie jedynie roszczą prawo do mądrości i logiki, nie dopuszczają rozwiązań pochodzących spoza prowincji. Dlatego wywodzący się z niej tak zwani intelektualiści, porzuciwszy starożytną filozofię i myślenie praktyczne, pławią się w abstrakcji; obmyślają sposoby na „lepszą” organizację społeczeństwa, z których najbardziej znane to stosy, krucjaty, kolonializm, niewolnictwo, eugenika, obozy koncentracyjne i gułagi, a ostatnimi laty zbiurokratyzowana bankokracja, będąca zdegenerowaną formą demokracji, na której widoczne są już neoplazmatyczne nacieki totalitaryzmu. Pozostali, ten drugi szereg „intelektualistów”, wspierają degenerującą się władzę, zamiast ją kontestować i bezlitośnie krytykować. Intelektualny plebs, czyli tzw. inteligencja, nie zna luksusu suwerenności, i bezmyślnie powtarza wgrane mu poglądy. Czy zatem w ogóle są nam potrzebni?
III
W eseju Sprawa duszy z 1975 roku Saul Bellow pisze o kondycji sztuki we współczesnym świecie i o negatywnej sile, jaką nazbyt często stanowią w tej dziedzinie życia intelektualiści. Niepokojące zjawisko „wykształconego filistynizmu”, jak je nazywa pisarz, dwadzieścia lat później pojawiło się w Polsce, gdzie w krótkim czasie osiągnęło rozmiary katastrofalne – szczęśliwie nie pozbawione akcentów komicznych, w pewnym stopniu łagodzących jego ponury charakter.
Rzeczywiście, wydawałoby się, że krytykowani przez Bellowa ludzie z dyplomami wyższych uczelni to kasta, której powołaniem jest między innymi sprawowanie pieczy nad tą jedną z najgłębszych (ale nie pierwszych!) ludzkich potrzeb, jaką jest potrzeba tworzenia dzieł sztuki i obcowania z nimi. Czas jednak pokazał, że intelektualiści nie zostali patronami sztuki, przeciwnie, wbrew logice, rozumowi i zwykłej przyzwoitości zostali apologetami artystycznej nieudolności, niekiedy wręcz zwykłych idiotyzmów pod szyldem awangardy czy „sztuki wysokiej”. W Sprawie duszy Bellow pisze: „(…) do problemów tego kraju [USA – przyp. T.S.] należy miałkość, bezmyślność i filistynizm jego warstwy wykształconej. Często myślę, że większe nadzieje rokuje młody robotnik, który sięga po broszurowe wydanie Faulknera, Melville’a czy Tołstoja na półce w drugstorze, niż student, któremu nauczyciele »interpretują« te dzieła, w związku z czym potrafi on powiedzieć, albo tak mu się wydaje, czego symbolem jest harpun Ahaba albo jaką symbolikę chrześcijańską można znaleźć w Światłości w sierpniu. Na uniwersytetach ludzie uczą się, jak przez pięć minut prowadzić kulturalną rozmowę, nie zdradzając się z niewiedzą lub głupotą”.
W Polsce, na skutek powszechnej w większości zawodów negatywnej selekcji, nawet nie uczą jak prowadzić kulturalną rozmowę. Nie wiem, czy w ogóle czegoś uczą poza hipokryzją, oportunizmem, lawiranctwem oraz sprytnym tuszowaniem własnej niewiedzy i głupoty, w czym ogromna część urzędników naszego szkolnictwa wyższego zwanych „pracownikami naukowo-dydaktycznymi” osiągnęła perfekcję. „Złe drzewo nie może rodzić dobrych owoców” – banał, ale jakże często zapominamy o głębokiej mądrości banałów. Nawet ci, którzy zajmują się literaturą, i z racji tego powinni stanowić intelektualną elitę, to zazwyczaj nieporadne w piśmie i myśli tchórzliwe indywidua, nudziarze, mali karierowicze i zawistnicy; dla nich, jak i dla większości tak zwanych krytyków literackich, obecność dzisiaj postaci takich, jak Słowacki, Gombrowicz, Witkacy byłaby obrazą, zaś walkę nieuznanych geniuszy o siebie i swoją twórczość z całą pewnością uznaliby za manię wielkości i arogancję, chociaż sami często skrywają własną megalomanię, otwarcie za to prezentują najbardziej paskudny typ chamstwa – w białych rękawiczkach.
Oczywiście nieco przesadzam z tym pesymistycznym obrazem polskiej uczelni. W końcu zawsze są wyjątki: dobrzy dydaktycy, prawdziwi naukowcy, pasjonaci, zainteresowani nauką studenci. Niemniej ogólny obraz jałowej skały jest taki, że jest ona jałowa. Sporo trzeba jej przerzucić, żeby znaleźć cenny kamień. Ale znaleziony cieszy, bo daje wiarę, że będą następne.
IV
„Wszystko, czego się tknę – w moich rękach mrze”, przemawia Muza w trzecim akcie Wyzwolenia Wyspiańskiego, i jest to natrętnie nasuwający się komentarz do poczynań „intelektualistów” na obszarze wokół sztuki i literatury – oraz oczywiście na nim samym. Przykładów tej niszczącej działalności pełno jest w Polsce dokoła (także, niestety, w redakcjach czasopism, ośrodkach kultury itp., gdzie urzędnicy sztuki okazują się często nawet nie specjalistami, ale co najwyżej zwykłymi referentami); ogólny szkic nie jest miejscem, by je szczegółowo omawiać, tym bardziej, że czyniłem to wielokrotnie w innych tekstach. Jednak czy wspomniany przez noblistę młody robotnik sięgający po Faulknera, Melville’a czy Tołstoja, to nie jest obraz zbyt optymistyczny, by mógł być prawdziwy, szczególnie dzisiaj, po czterdziestu latach od opublikowania Sprawy duszy?
Dzisiaj, dzięki „osiągnięciom” tzw. demokracji oraz „intelektualistom”, europoidalny, postchrześcijański i postetyczny świat śmiałym krokiem zmierza do tego przedstawionego w filmie Idiokracja (Idiocracy) Mike’a Judge’a z 2006 roku, a Faulknera nie przeczyta nawet nauczyciel, obawiam się, że nie zrobi tego także profesor anglistyki. Zaś o istnieniu Melville’a mogą nawet nie wiedzieć.
Ale przecież sztuka i literatura nie są najważniejszymi duchowymi potrzebami człowieka. Ponad nimi jest sprawiedliwość. Najwyżej zaś – niestety coraz częściej ginąc w mgle i podlegając intensywnej denudacji – wznosi się etyka. Jednak i nad nią intelektualiści nie sprawowali opieki w sposób należyty, ba, nie jest specjalnie ryzykowne stwierdzenie, że dążyli do jej odwrócenia i unicestwienia – dowodem kompromitujące zachwyty wielu z nich nad komunizmem i faszyzmem czy obojętność innych wobec ludobójczych systemów oraz prawie zupełny wewnętrzny brak krytyki imperializmu, kolonializmu, wyzysku, rasistowskich teorii, niewolnictwa i innych obrzydliwych idei.
Nieliczne głosy szlachetnych ptaków zawsze ginęły w jazgocie drobiu.
Ignazio Silone w przemówieniu na zjeździe Pen Clubów w Bazylei w 1947 roku powiedział: „Intelektualiści jako klasa ani nie mają powodu uważać, że zachowywali się w ciągu ostatnich paru dziesięcioleci w sposób wzorowy, ani też nie ma żadnych podstaw, aby uznać za uzasadnione ich pretensje do odgrywania jakiejś przodującej roli w kierowaniu opinią publiczną. Jest rzeczą bez wątpienia niebezpieczną i trudną mówić o istnieniu elity moralnej w jakimkolwiek kraju, ale wyjątkowego już ryzyka wymagałoby utożsamianie jej z elitą intelektualną”.
Swoimi nieco późniejszymi wyczynami wielu „intelektualistów” Wschodu i Zachodu, szczególnie europejskich, dowiodło, że utożsamianie ich z jakąkolwiek elitą jest niestosowne i logicznie błędne. Nie trzeba specjalnie długo szukać, by znaleźć głupoty wypisywane i wygadywane przez Sartre’a, Barthesa i innych „postępowych” kanapowych mądrali, czy poznać fakty z ich życia, które nie przynoszą zaszczytu. W Polsce, ludzie pokroju Iwaszkiewicza, Szymborskiej, Mrożka, Kołakowskiego, Baumana, zmieniający poglądy dla korzyści, pozbawieni moralnego kręgosłupa, chwiejni, zakłamani bardowie i budowniczowie ludobójczego systemu, innymi słowy – etyczne prostytutki, również nie mogli i nie mogą stanowić wzoru dla kogoś, kto nie chce czuć do siebie obrzydzenia. Oczywiste są więc pytania: Czy tacy ludzie, często nawet pozbawieni wykształcenia (Mrożek, Szymborska) lub o wykształceniu co najmniej wątpliwym (Kołakowski), zwykłe bękarty komunizmu, w ogóle zasługują na przyklejone do nich miano intelektualistów? Czy stawianie ich w jednym szeregu z ludźmi pokroju Orwella, Mishimy, Silonego, Havla, Bellowa nie jest dla tych ostatnich obraźliwe? Czy należy wybaczać tym, którzy nie żałują, i zapominać o ich niegodziwościach?
Dla człowieka myślącego i przyzwoitego to pytania ważne, a odpowiedzi na nie – jednoznaczne. Ostatecznie jednak są sprawy bardziej dokuczliwe niż byłe dworskie dziewki i fagasy – mianowicie dziewki i fagasy współczesne. W drugiej dekadzie XXI wieku słowa Silonego, Bellowa, Havla nic nie tracą na aktualności, a patrząc na pleniącą się w europoidalnym świecie podwójną moralność, idiokrację oraz rosnącą na całym globie władzę korporacji i finansjery można odnieść wrażenie, że „intelektualiści” zachowują się jeszcze gorzej niż kiedyś, ponieważ ich stadna akceptacja dla państwowo-korporacyjnego terroru wymierzonego przeciwko zdrowemu rozsądkowi i masom obywateli-półniewolników jest bezwarunkowa, a w połączeniu z wiarą w nieomylność władzy i fasadową tak zwaną demokrację przybiera charakter quasi-religijny, w wielu przypadkach fanatyczny. Pseudoreligijne zaangażowanie częściowo, a wynikający z niego fanatyzm całkowicie wykluczają rozum, tym samym odbierając prawo do miana intelektualisty. A gdy rozum śpi, budzą się demony.
V
Budzące się u rządzących Polską (i coraz częściej w Europie) totalitarne skłonności przejawiają się w tym, że niczym bandyci dyktują oni odgórnie prawa bez dialogu z rządzonymi, dialogu, którego jedyną uczciwą formą w prawdziwej demokracji jest referendum; władza nie jest zainteresowana głosem obywateli i działa wbrew społecznym oczekiwaniom, czy ściślej – oczekiwaniom większości, żyje sama dla siebie, pasożytując na społeczeństwie. Być może jest to cecha właściwa wszystkim tutejszym rządom „demokratycznym”, które szybko ujawniają skrywane przed dorwaniem się do władzy arogancję i despotyzm – one zaś prowadzą prosto do systemu gorszego od niewolnictwa. Gorszego, bowiem niewolnictwo opiera się na współpracy i symbiozie; niewolnik niewiele zrobi bez pana, pan niewiele zdziała bez niewolnika, korzyści są dla wszystkich, pomimo oczywistej – i co ważne niestałej – hierarchii. W systemie totalitarnym, także w jego dzisiejszej miękkiej, korporacjonistycznej odmianie, chodzi jedynie o zysk i wyzysk oraz, w skrajnym przypadku, np. w Polsce, o uśmiercenie zdrowej tkanki; obywatel jest tylko podłożem, celem władzy jest sama władza i pasożytnicza egzystencja.
Ciekawe tylko, czy dzisiejsi aparatczycy miękkiego totalitaryzmu zdają sobie sprawę, że wyssany do cna, martwy organizm, już ich nie wyżywi.
A historia przecież lubi się powtarzać.
Demoralizacja i arogancja władzy znalazły w Polsce najlepsze – ponieważ uwarunkowane historycznie i obyczajowo, by nie rzec genetycznie – warunki rozwoju i osiągnęły szczyty możliwości, stając się jej podstawowym produktem eksportowym do państw tzw. Zachodu (tak jak za Jagiellonów pogardę dla ludu i swobody dla nielicznych wybranych „eksportowano” do Wielkiego Księstwa Litewskiego). Jednak zachodnia cywilizacja ma gruby pień i rozłożystą koronę, wyrosła z solidnych greckich i rzymskich korzeni; zgrabnie łączy senną demokrację z sytym, przez co nieświadomym niewolnictwem, hasła Rewolucji Francuskiej z dobroduszną urzędniczą tyranią, a wszystko rozmyte w parlamentarnym rozgardiaszu na bezosobowe legislacyjne pomyje. Obywatel, niezależnie od kasty, jest w świecie zachodnim elementem sprawnego mechanizmu, o który należy dbać, bo tak nakazuje etyka i płacone podatki, a wszyscy są mniej więcej równi. Polska, od końca XVI wieku, czyli od czasu, gdy w życiu państwa zaczęła się dominacja szlachty i magnaterii, a już z pewnością od wygnania arian, to kraina ciemna i brudna, nieprzewietrzona i peryferyjna, omijana przez intelektualne prądy, co najwyżej lekko tylko przez nie muśnięta, do szpiku pańszczyźniana, kultywująca głupotę jako podstawową uprawę, jest niczym opóźnione w rozwoju dziecko Europy i Azji; mentalnie należy do tej najgorszej, zdegenerowanej części Wschodu, czerpiąc wzór najwyraźniej z dynastii mameluków Sułtanatu Delhijskiego. Skutkiem tego dzisiaj polski obywatel, jak za czasów feudalno-szlacheckich, jest wyzyskiwaną niemal do śmierci siłą roboczą oraz dostawcą coraz wyższych i bardziej wymyślnych podatków, albo obciążeniem, więc zużyty element społecznego mechanizmu nie podlega konserwacji, jego powinnością niemal jest jak najszybsze opuszczenie ziemskiego padołu. Władza często się zmienia, ale jej cechy są stałe; jest arogancka, nieudolna, niestabilna, zakłamana i oczywiście – nieomylna i święta. Wydatki na wojsko są większe od wydatków na edukację, a policjant zarabia więcej niż nauczyciel, przy czym jeden i drugi pochodzą z negatywnego doboru, u którego źródeł leżą korupcja, nepotyzm, znajomości i inne patologie. Obwieszczane w reżimowych mediach sukcesy i postęp we wszelkich dziedzinach są jedynie propagandą w bolszewickim stylu i teatralnym przedstawieniem czy raczej jego nieudolną próbą połączoną z akademią ku czci w gminnej sali widowiskowej.
A co wobec tego robią „intelektualiści”? Jak zwykle – im się podoba, więc popierają władzę, radośnie merdają ogonkami czekając na ochłap, a ci najbardziej zaradni tłoczą się i kwiczą w pobliżu koryta.
Zadaniem intelektualisty jest kontestować rzeczywistość, wskazywać istniejące w niej zło i z nim walczyć. A jeśli władza, jak w dzisiejszej „wolnej” postubeckiej Polsce, wypowiada wojnę obywatelom albo jest wobec nich wroga, czy chociażby nie prowadzi z nimi dialogu, to jest to zło. Jeśli obywatel nie może decydować o ważnych dla siebie sprawach, zmuszony jest do niewolniczej pracy – jeśli cudem ją ma, jest okradany, okłamywany, podsłuchiwany, upadlany, indoktrynowany, coraz gorzej kształcony, nie ma pełnego i szybkiego dostępu do świadczeń medycznych, coraz więcej płaci za leki, itd., to jest to zło. Rosnące nierówności społeczne to zło. Torturowanie więźniów to zło. Ingerowanie w prywatne życie człowieka to zło. Niesprawiedliwość, wyzysk, chciwość, oszustwo, cwaniactwo, biurokracja, pogarda dla starości… to kolejne podstawowe złe cechy nie tylko Polski, ale niemal całego dzisiejszego tzw. demokratycznego świata. Do tego dochodzi tradycyjne dla demokracji tchórzostwo, oportunizm, hipokryzja, warcholstwo, brak odpowiedzialności. Nadmiar zła w różnych sferach życia powoduje, że złe jest całe państwo. A złe państwo nie powinno istnieć.
VI
Teraz dłuższa dygresja dotycząca już wyłącznie polskiej rzeczywistości; dulszczyźnie może się wydać nieco wulgarna – ale – przecież nie ma brzydkich słów, są tylko słowa źle użyte.
Polskie państwo jest kloaką zła, do tego niesuwerenną, gdzie każdy obcy może narobić przy entuzjastycznej aprobacie władzy; kloaką, w której dobrze się mają jedynie koprofagi. Dlatego należy ten upadlający stan zmienić – jednak nie można liczyć na „intelektualistów”, bo, jak pisał Andrzej Bobkowski w Szkicach piórkiem, „intelektualiści to największa swołocz”; niemal zawsze są na usługach polityki, państwa, systemu – jakiekolwiek one są, stoją za nimi czekając na ochłapy, a jeśli któryś jest w opozycji, to tylko do momentu, kiedy dostanie resztkę z pańskiego stołu – odrobinę pieniędzy, uznania, stanowisko, dotację na książkę czy film…; znamy to dobrze zarówno z dzisiejszych realiów, jaki i z najnowszej historii Polski, kiedy w wielu z nich, i w „przyzwoitych”, i w błaznach, w wentylach bezpieczeństwa i w ubeckich kapusiach, dokonywały się zaskakujące niczym u Gregora Samsy przemiany dowodzące jasno, że „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”. Kolaboracja z władzą leży w sprzedajnej naturze „intelektualisty”. Ba, sama władza go pociąga, jeśli nie formalna, to przynajmniej nad duszami. Zrobią dla niej wszystko, podobnie jak dla sławy, dla swoich „grzbietów na półkach księgarń” (tak o żałosnej postawie polskich literatów pisał Herling-Grudziński), dla stanowisk i ciepłych posad, dla nagród, orderów, odznaczeń i dyplomów. Dlatego nie można im wierzyć – także tym nawróconym na przyzwoitość, tak jak nie wierzy się nawróconym na drogę cnoty ladacznicom, szczególnie gdy myśli się o ożenku z nimi i posiadaniu potomstwa. (No właśnie, przy okazji „nawrócenia”: typowy tzw. intelektualista to ktoś, kto całe życie wierzył w materię i empirię, gardził metafizyką, wyrażał niechętny, niekiedy nawet szyderczy stosunek do Boga, „żył z ateizmu”, a dopiero w ciężkiej chorobie, na starość czy na łożu śmierci, w chwili największej ludzkiej trwogi, nagle zmienił zdanie, okazał skruchę grzesznika, zapragnął spowiedzi, namaszczenia i pogrzebu z księdzem).
Na szczęście są też wyjątki – jednostki obdarzone etycznym, intelektualnym i estetycznym kręgosłupem oraz wewnętrzną niepodległością; niekiedy może osamotnione, zrezygnowane, osłabione nierówną walką o Sens i Prawdę, o zdrowy rozsądek i uczciwość; są ludzie rozumiejący rzeczywistość, niezadowoleni, oburzeni niesprawiedliwym i upadlającym człowieka systemem udającym demokrację. Wszyscy razem mogą – i powinni – wypowiedzieć posłuszeństwo złemu i głupiemu państwu. To patriotyczny, ale przede wszystkim humanistyczny obowiązek. Warto też zastosować się do słynnej i z powodu kontekstu ponownie aktualnej rady Rousseau dla Polaków: „Bądźcie niestrawni, nie przestańcie ani na chwilę być niestrawni, w tym wasz jedyny ratunek”. Suma drobnych działań skierowanych przeciwko wrogiemu systemowi, jego funkcjonariuszom i beneficjentom oraz prawu to potężna siła, tak jak potężną siłą jest suma kropel wody tworzących rwącą rzekę. Obywatelskie nieposłuszeństwo przyśpieszy rozpad starego i powstanie nowego, pozbawionego pasożytów organizmu, przywróci etyczne standardy i zdrowy rozsądek, a każdemu indywidualnie zapewni przynajmniej odrobinę psychicznego komfortu i poczucie ludzkiej godności; zmieni dotkliwe poczucie bycia bezradnym, wykorzystywanym i oszukiwanym niewolnikiem czy pariasem na częściowe chociaż zadowolenie wolnego człowieka. Czas zamienić polską kloakę w dobre państwo na solidnym etycznym fundamencie, gdzie każdy przyzwoity człowiek poczuje się u siebie, zaś menda – obco, gdzie nie będzie obowiązywało gombrowiczowskie „im mądrzej, tym głupiej”. A koprofagi i inni zadowoleni, w tym sprzedajni „intelektualiści”, ćwierćinteligenci, lud gazetowowyborczy, prezesi, dyrektorzy, kierownicy, timliderzy i reszta nierobów oraz wszyscy ci, którzy chcą nas na siłę uszczęśliwić – niezależnie od ich wyznania i ideologii – bo uważają się za mądrzejszych, niech sobie wykopią dół kloaczny gdzie indziej. Z daleka od nas. Żeby nam od nich nie śmierdziało, gdy będziemy u siebie sprzątać i budować.
Tylko czy to naprawdę jest możliwe w Polsce, „czyli nigdzie”, z narodem, którego głowa pijana leży sama przez siebie oddzielona od tułowia, z narodem, jakże trafnie opisanym przez Witolda Gombrowicza w Dzienniku: „To grzeczne polskie dzieciństwo przeciwstawiałem dorosłej samodzielności innych kultur. Ten naród bez filozofii, bez świadomej historii, intelektualnie miękki, duchowo nieśmiały (…), rozlazły naród lirycznych wierszopisów, folkloru, pianistów, aktorów, w którym nawet Żydzi się rozpuszczali i tracili jad”. Podobnie Henryk Sienkiewicz – mimo że twórca polskiej mitologii, to jednak uczciwie ukazał dziecinny, powierzchowny i nieodpowiedzialny charakter Polaków, wytykając im również niechęć do wiedzy i prawdy. Nie lepiej, odmalowując także ich pozostałe negatywne cechy, w tym przede wszystkim głupotę, pieniactwo i kłótliwość, wypowiadali się o Polakach Bolesław Prus, Czesław Miłosz, Zbigniew Herbert i wielu innych na przestrzeni dziejów, narodowego wieszcza Adama Mickiewicza nie wyłączając; mistrzowskie, najgłębsze i bezkompromisowe analizy polskiego (i nie tylko) społeczeństwa, ze szczególnym uwzględnieniem „inteligencji” i „intelektualistów”, stworzył jeden z największych myślicieli i pisarzy w historii – Witkacy, m.in. w Niemytych duszach i w licznych pismach publicystycznych.
I co?
I nic.
Najprościej obrazić się na fakty, a raczej udawać, że ich nie ma. Jak dziecko.
Polacy, jak większość narodów, pragną prawdziwych autorytetów, nauczycieli, duchowych i intelektualnych przywódców, postaci charyzmatycznych, jednak – co różni ich od zdrowych społeczeństw – gdy się tacy pojawią, nie słuchają ich, nie rozumieją, a nawet usiłują pomniejszyć, unieważnić, wyśmiać, niekiedy zniszczyć, w zamian oddając cześć nie tylko popperowskim osłom, ale także dmuchanym, mniej lub bardziej kolorowym, balonom.
Intelektualiści bez cudzysłowu mieli i mają w Polsce ciężkie życie. Nic dziwnego, że zwykle wybierają emigrację – choćby wewnętrzną.
Dużo opisów i komentarzy do polskiego charakteru wybrał z literatury pięknej i opracował socjolog z Uniwersytetu Łódzkiego Edmund Lewandowski. Wynik pracy opublikował w wydanej w Londynie (!) w 1995 roku książce Charakter narodowy Polaków i innych. W Polsce książkę tę wydano dopiero w roku 2008, ale – no właśnie – przycięto ją cenzorskimi nożycami…
Czy to możliwe…
VII
Ten szkic powstał z potrzeby określania i nazywania rzeczy, porządkowania świata, i umieszczania w nim siebie. Powstał z tęsknoty za dobrym dla obywatela, etycznym i sprawiedliwym państwem, w którego możliwość istnienia wierzę tym mocniej, że takie państwa istniały i istnieją, nie tylko w Azji – także w Europie. Napisałem go z tęsknoty za estetyką, hierarchią i mądrością – nierozłącznymi towarzyszkami etyki. W końcu, napisałem go, by wyrazić swoją niechęć wobec wszelkiej pozorności, i by sprzeciwić się rozplenionemu gombrowiczowskiemu wyniesieniu synczyzny, które, jak wielu niedojrzałych ojców poronionych idei, ostatecznie sam skrytykował, stawiając smutną diagnozę współczesnego europoidalnego świata – „im mądrzej, tym głupiej”. Przy uważnym czytaniu dojrzałego Gombrowicza nietrudno dostrzec jego obawy przed niszczeniem form, obawy, które wcześniej i konsekwentnie przez całe życie wyrażał Witkacy.
„Czyż podobna, by wystarczyło wam życie w świecie, w którym umarł duch?” – brzmiały ostatnie słowa Yukio Mishimy… Postępowość nie musi być siłą niszczącą to, co stare i sprawdzone, nie musi oznaczać wyrzeczenia się rozumu i duchowości. Pamiętajmy o tym, czego uczy Historia, że jeśli architekci postępu nakazują burzyć dawne budowle, to sobie zawsze zostawią jakiś pałac, a społeczeństwo kończy w lepiankach. Nie dajmy się oszukiwać. Myślmy samodzielnie. Strzeżmy się tych, którzy obiecują nam „nowy, wspaniały świat”. Wystarczy świat mądry – w ścisłym słowa tego znaczeniu.
Article printed from : https://wydawnictwopodziemne.com
URL to article: https://wydawnictwopodziemne.com/2014/06/10/przeciw-%e2%80%9eintelektualistom-i-pare-slow-o-postetycznym-swiecie-ze-szczegolnym-uwzglednieniem-polski/
Click here to print.
Copyright © 2007 . All rights reserved.
20 Comments To "Przeciw „intelektualistom”. I parę słów o postetycznym świecie ze szczególnym uwzględnieniem Polski"
#1 Comment By Andrzej On 11 czerwca 14 @ 3:19
Panie Tomaszu,
Mam wrażenie, że pisząc o współczesnej pedagogice przede wszystkim ubolewa Pan nad jej poziomem. Co jednak z przekazywanymi treściami? To racej treści stanowią podstawę do „uprawy dusz ludzkich” (albo „inżynierii” jak kto woli).
Broniłbym Kołakowskiego. Wydaje mi się, że był innego formatu niż Mrożek, Szymborska et al. Jeśli chodzi o jego okres życia na emigracji to wydaje mi się że moralny kręgosłup odzyskał. To jednak „inna półka”. Sadzę, że był w tym okresie uczciwy intelektualnie o czym świadczy zdemaskowanie przezeń marksizmu ale nie tylko. Jeśli już, to prędzej zestawiałbym go z Miłoszem.
Powołuje się Pan także na Bobkowskiego. Bobkowski peerel nazywał „hooojczyzną” (np. list do Grydzewskiego z 2.11.1957). Czy nie sądzi Pan, że dziś stosowałby podobne nazewnictwo wobec ustroju? W swoim poprzednim liście do Grydzewskiego (6.9.1957) napisał tak:
(…)
Dziś miałem list od Giedroycia z ciekwym zakończeniem: „Z kraju dochodzą coraz gorsze wieści. Bałagan, rozprężenie, bierność, demoralizacja, bo ja wiem co. To wygląda wprost beznadziejnie. No i powolne zaciskanie cenzury, co odczuwam bardzo wyraźnie. Jeśli się oni boją nawet Kultury to niewątpliwie to jest jakaś swoista odmiana kiereńszczyzny”. Napisałem mu, że nie ma żadnej kiereńszczyzny i nie żadna odmiana, ale po prostu zawsze ten sam komunizm – zawsze chuj, lecz inny strój, jak mówi ludowe powiedzenie.
(…)
Czy to co napisał nie jest dziś aktualne?
#2 Comment By Andrzej On 11 czerwca 14 @ 3:22
ps.
w cytacie z listu Bobkowskiego powinno być „Napisałem mu, że nie żadnej kiereńszczyzny i nie żada odmiana…”. Przepraszam za to „ma”.
#3 Comment By michał On 11 czerwca 14 @ 8:33
Do artykułu p. Tomasza chciałbym się odnieść szerzej, a tymczasem chciałem w pierwszym odruchu wyrazić zdziwienie, że Giedroyc mógł pisać takie kawałki o kiereńszczyznie, ale uświadomiłem sobie w samą porę, że przecież to nie jest wcale dziwne.
„Boją się nawet Kultury”, pisał ze zdumieniem, a zatem tworzył pismo, którego bolszewicki okupant Polski nie powinien w jego mniemaniu się obawiać. To powinno zaskakiwać, ale niestety nie zaskakuje. Jeżeli Wódz Naczelny mógł wydać w roku 1939 rozkaz „Nie strzelać do bolszewików!”, to Giedroyc miał prawo wydawać na emigracji pismo, którego bolszewicy nie powinni sie obawiać.
#4 Comment By Tomasz On 12 czerwca 14 @ 8:30
Panie Andrzeju,
treść stanowi o poziomie, forma to ostatecznie tylko naczynie, które jednak może podnieść lub popsuć smak. Ważna jest odpowiedniość. A jeśli treści szczątkowe i selektywne, często kłamliwe albo niezgodne ze zdrowym rozsądkiem, okrasić entuzjastyczną i kategoryczną propagandą, to wychodzi idiokracja.
Nie wierzę w metamorfozy aparatczyków, chyba że ich postawa był nieszczera, ale wtedy nie można mówić o duchowych przemianach tylko o zmianie koryta albo o tchórzostwie (jak ostatnio w przypadku Jaruzelskiego). Idealiści rzadko zmieniają poglądy, co najwyżej je modyfikują. A za świństwa należy odpowiadać albo przynajmniej publicznie złożyć samokrytykę – jeśli publicznie się je robiło.
Przytoczone przez Bobkowskiego „zawsze chuj, lecz inny strój” jakże prawdziwe. Owszem, bywają wyjątki, ale nie one tworzą reguły. Każdy może zbłądzić, każdemu może przydarzyć się fatalne zauroczenie. Skruszonym należy wybaczać, ale nie rozgrzeszać. Cwaniakom wybaczać nie wolno, podobnie nie wolno zapominać ich niegodziwości; ta łatwość zapominania komuchom przez tak zwaną ludzkość – równa łatwości czynienia komuszych świństw – psuje rzeczywistość i relatywizuje, a to droga do upadku.
Kołakowski rzeczywiście może być zestawiony z Miłoszem, chociaż temu zawsze blisko było do mickiewiczowskiego chrześcijańskiego socjalizmu i nie pisał donosów, w przeciwieństwie do „filozofa”. Obaj jednak przywłaszczyli sobie pracę innych (Kołakowski Tatarkiewicza, Miłosz Krzyżanowskiego). I znów kłania się Bobkowski. Zawsze aktualny.
#5 Comment By michał On 15 czerwca 14 @ 5:43
Interesuje mnie bardzo kwestia „poziomu” poruszona przez Panów. Co naprawdę decyduje o poziomie? Czy poziom to tylko „jak”, „forma”, „naczynie”? Tak mogłoby się wydawwać, bo jakże często mamy do czynienia z dziełem obcym ideowo, któremu nie sposób odmówić jakości. Przykładów są tysiące. Diderot czy Wolter są z pewnością wielkimi pisarzami, ale ich dzieła przyczyniły sie bardziej do zniszczenia starego świata niż cały agit-prop made in ussr razem wzięty. Filmy takie jak „Kanał” czy „Popiół i diament” Wajdy wydają mi się znakomite formalnie, na poziomie niemal arcydzieł sztuki filmowej, ale ich „przesłanie” jest mi zupełnie wrogie. Wajda był propagandystą złej sprawy.
Ale z drugiej strony p. Tomasz słusznie przecież zauważa, że treść stanowi o poziomie w bardziej zasadniczym sensie. Treści kłamliwe, choćby ubrane w świetną formę, jak wspomniane filmy Wajdy, wydają się właśnie „nie na poziomie”.
Odnoszę wrażenie, że „poziom” to jest raczej nieuchwytna jakość, mieszanka wielu elementów o różnorakiej proweniencji, wiele z nich obiektywnych, gdy niektóre są tylko kwestią smaku. Na poziom wypowiedzi ma wpływ coś tak niedefiniowalnego jak „kultura” autora. Rzecz jasna, kulturalny autor może wypowiadać się „nie na poziomie”, poniżej poziomu swej sztuki (jak to pisał Gmober o napisach w klozecie), więc nie jest to na pewno czynnik decydujący, ale trudno wyobrazić sobie wypowiedź na wysokim poziomie, a pozbawioną kultury.
Czyżbyśmy więc mówili o osobistej kulturze? Chyba nie. Zarówno Lenin, jak Trocki byli osobnikami o wysokiej kulturze. Czyżby chodzilo o erudycję? Także nie. Znam wielu (zwłaszcza młodych) ludzi, o wysokim wykształceniu i wielkiej erudycji, którzy niczego nie rozumieją, bo brak im … poziomu właśnie.
Obawiam się, że nie zakończę tych rozważań żadną konkluzją, bo po prostu takiej konkluzji nie widzę. Kiedy mówię „na poziomie”, to wiem co mam na myśli. Może więc „brak definicji nie powinien mącić naszego metodologicznego sumienia”?
#6 Comment By Andrzej On 16 czerwca 14 @ 9:19
Chyba dotknął Pan sedna, że poziom (szczególnie w dziedzinach humanistycznych) wynika z wielu cznników, także z odbioru subiektywnego. Biorąc ponownie za przykład publicystykę Ściosa jestem gotów uznać, że jest na wysokim poziomie. Na taką moją klasyfikację wpływa przede wszystkim kultura osobista autora ale także to, że nie odrzucam zdecydowanej większości jego tez (gdybym odrzucał, to jak u Chodakiewicza który wydaje mi się ponadto traktować poruszaną tematykę powierzchownie i „efekciarsko”, poziom uznałbym za słaby). Być może dlatego poziom często dzieli się na sładowe (np. poziom przekazu i poziom merytoryczny). Ale może w tym jest pułapka? Czy to jednak nie jest jednak wygodnictwo albo też swego rodzaju oszustwo? (np. że poziom przekazu jest wysoki a poziom przekazanych treści niski ). W tym miejscu gotów jestem przyznać rację Panu Tomaszowi, że treść stanowi o poziomie.
To jest faktycznie coś co „się czuje” ale trudno to rozgryźć nie kręcąc się w kółko.
#7 Comment By Tomasz On 25 czerwca 14 @ 8:24
Nie wiem, czy potrzebne jest porządkowanie i definiowanie wszystkiego, więcej pola zostawiłbym fenomenologicznej intuicji racjonalnej, zdrowemu rozsądkowi i, w pewnym stopniu, verites necessaires. Są pojęcia, które trudno przedstawić w postaci definicji równościowych w ścisłym znaczeniu, istnieją jako definicje cząstkowe, co wielokrotnie wystarcza. Nie wszystko zresztą da się sprecyzować. W którym miejscu ciągłego widma optycznego kolor żółty zamienia się w pomarańczowy? Jak wyjaśnić, co znaczy „poziom” albo „talent”? Ilu to ludzi na tzw. poziomie, gładko mówiących erudytów, w życiu okazuje się zwykłymi bydlakami? (to też między innymi mam na myśli pisząc o chamstwie w białych rękawiczkach). Ileż „talentów” to zwykli kuglarze? Są to zresztą kwestie drugorzędne albo nawet jeszcze dalsze. Fundamentem tego, co najbardziej istotne, czyli dobrego w najszerszym pojęciu tego słowa, oraz główną składową „poziomu” są etyka i prawda, bez nich nie zbuduje się niczego wartościowego. Nawet jeśli przyjąć, że prawda absolutna nie istnieje a etyka bliższa jest w swoich zasadach fizyce niż matematyce, lepsze to niż relatywizm. Dobry przykład jest więcej wart niż definicje, a pan Michał podał przykłady wzorcowe. Definicja niepoparta przykładami jest martwa, im więcej przykładów, tym lepsze zrozumienie zjawiska, a gdy przykładów wiele, nie potrzeba definicji. Osten pisze, że w kulturze anamnezy pamięć i przypominanie to warunek humanizmu. Tylko czy kłamliwe lub wybiórcze treści w najdoskonalszej nawet formie to humanizm? „Dzieło” Andrzejewskiego/Wajdy to jeszcze sztuka? Mitologia? A może agitka? Sprawa dyskusyjna, ale zaczynam wątpić w sens dyskusji. Powoli dochodzę do wniosku, niezbyt zresztą odkrywczego, że dialektycznym sztuczkom należy się miejsce daleko za poznawaniem Natury i bezinteresowną kontemplacją.
#8 Comment By michał On 29 czerwca 14 @ 10:18
Szanowni Panowie,
Proszę wybaczyć milczenie, ale byłem ciut zajęty czymś w rodzaju Teatru na Pohulance.
Mam wrażenie, że porządkowanie i definiowanie, uściślanie i cyzelowanie są równie potrzebne jak Iluminacja, Rozdarcie Zasłony, jednorazowa, natychmiastowa, całościowa intuicja Prawdy. Niewielu dano wgląd w „ding an sich”, ale te wglądy, te przeżycia wielkich ludzi – na ogół wielkich artystów – zostają nam maluczkim podane do cyzelowania właśnie, do refleksji, do – ach, jakie to trafne słowo! – rozważania. Fiodor Dostojewski doznawał przeżycia istoty Bytu na chwilę przed atakiem epileptycznym. Domniemywam, że wielu epileptyków przed nim miało podobne odczucia, ale żaden nie zdołał opisać tego tak znakomicie, a dziś tylko mnożą się „potwierdzenia” w rodzaju, tak jest, i ja mam takie przeżycia jak Fiedka.
Zatem więc (że zapożyczę) należy porządkować i defniować (czyli ująć) i zostawiajmy na to jak najwięcej miejsca. Bo czymże innym jest świetna uwaga Pana Tomasza, że nie wiadomo, „w którym miejscu ciągłego widma optycznego kolor żółty zamienia się w pomarańczowy”? Czymże innym, jak nie sprecyzowaniem, że „nie wszystko da się sprecyzować”?
Wiem, wiem, że już tylko mnie jednego fascynuje dyskusja. Dyskusja jako sztuka. Dyskusja jako wyraz, jako żywe dzieło, poruszające się w nieprzewidywalnym kierunku. Mnie jednemu już tylko wydaje się, że dyskusja na „talentem”i „poziomem” nie jest wcale poozbawiona sensu, nawet jeśli nikogo to nie interesuje. Mnie osobiście zajmuje, dlaczego wypowiedź nie pozbawiona talentu, wydaje się czasami nie na poziomie. To chyba nie jest tylko kwestia najszerzej pojętych wartości (etyka i prawda), bo niekiedy bywa, że się zgadzam z postawą moralną, a nadal mi doskwiera brak poziomu.
#9 Comment By Andrzej On 2 lipca 14 @ 9:59
O ile dobrze rozumiem Pana Tomasza, chodzi mu o to, że dyskusja jest pochodną zastosowanego języka (jako zbioru defefiniujacego pojęcia) i z tego może wynikać brak jej sensu. Jest w tym sporo racji, bo np. jak rozumieć sam termin „bolszewizm”? Czy jest tożsamy tylko z leninowsko-stalinowską praktyką marksizmu czy oznacza coś szerszego: metodę? Nieraz jesteśmy świadkami redukowania tego pojęcia do np. kwestii kulturowych (generalnie czynią tak konserwatyści) i jeśli się widzi to inaczej (bolszewizm jako doktrynę i praktykę władzy totalnej dla której kultura jest jednym z narzędzi) to trudno się porozumieć.
Dla mnie dyskusja jest definiowaniem pojęć.
#10 Comment By michał On 2 lipca 14 @ 8:55
Drogi Panie Andrzeju,
To wszystko bardzo przekonujące, ale jeśli dyskusja nie ma sensu poza zbiorem definiujących pojęć, to dyskusje mogą się odbywać tylko w bardzo wąskich grupach zgodnych co do rozumienia pojęć podstawowych. Oczywiście trudno nie zgodzić się z Panem, gdy chodzi na przykład o dyskusje z szeroko pojętą lewicą, które przypominają przebijanie piłeczki ponad przepaścią, ale pokusiłbym się o sformułowanie zasady, że im głębsza kultura tym szersza dyskusja jest możliwa. (Nawiasem mówiąc, może w tym właśnie leży rozwiązanie zagadki poziomu.)
Opowiadałem komuś ostatnio, jak z dyskusji na temat definicji bolszewizmu zrodziła się niniejsza witryna, nie będę więc otwierał raz jeszcze odrzwi trudności defniowania bolszewizmu. Chciałbym jednak zauważyć, że dyskusja musi być czymś więcej niż samo definiowanie pojęć. Proszę sobie wyobrazić, że zdefiniowaliśmy i zaostrzyliśmy wszystkie pojęcia – co wtedy? To jest trudność wszelkiej filozofii analitycznej, która cyzeluje i precyzuje język, ale odrywa się w tym procesie od rzeczywistości albo (jak to określił mój ulubiony filozof, Henryk Elzenberg) „asymptotycznie zbliża się do akosmizmu”.
#11 Comment By Andrzej On 3 lipca 14 @ 10:55
Panie Michale,
Muszę się przyznać, że na większość kwestii patrzę „matematycznie” co jest zapewne związane z moim kształceniem (uniwersyteckim ale ścisłym). Być może jest to założenie błędne w dziedzinie kultury czy filozofii ale wydaje mi się, że powinno odgrywać znaczną rolę, że ważna jest precyzja sformułowań a sama wysoka kultura wcale nie musi decydować o szerokości dyskusji. Co z tego, że Alain Besançon jest historykiem i doskonale poznał bolszewizm (na własnej skórze) skoro obecnie nie chce być uczciwym intelektualnie i zadowala się głoszeniem „banialuków” o „wiecznie prawosławnej Rosji” i poza takie ujecie tematu nie chce wyjść? A co ze wspomnianym wielokrotnie Ściosem? Jak z nim dyskutować, skoro koniec końców o jego postrzeganiu rzeczywistości decydują zdefiniowane przez niego pojęcia i ich hierarchia wskutek czego wszędzie widzi tylko „państwa narodowe”?
Oczywiście to skrót myślowy, że dla mnie dyskusja to definiowanie pojęć. Nie chodzi mi o definicję dla definicji. Chodzi mi o to, że bez uzgodnienia o czym naprawdę mówimy, trudno jest rozmawiać o rzeczywistości a co dopiero dojść do jakiejś konkluzji.
#12 Comment By michał On 3 lipca 14 @ 10:51
Panie Andrzeju,
Ale matematycznie, to znaczy jak właściwie? Matematyka jest nauką formalną, nie może nam wiele powiedzieć na temat ludzkich zachowań. Więcej do powiedzenia miałoby na przykład podejście „inżynierskie”, które postrzega ludzkie problemy jako problemy do rozwiązania, wedle zasady przyczyny i skutku. Często jest to podejście niesłuszne, ale nie mniej przez to ciekawe.
Wydaje mi się, że zagraża nam semantyczna konfuzja, więc określijmy nasze pojęcia ściślej. Przypuszczam, że z Besançonem można prowadzić szeroką dyskusję, bo posiada głęboką kulturę, ale z tego nie wynika przecież, że trzeba się z nim zgadzać. Nie wynika także, że nie może gadać głupstw. Ludźmi będąc, jesteśmy niedoskonali, jest zatem nieuniknione, że możemy wypowiadać zdania niesłuszne, nietrafne, nieadekwatne, bądź wręcz banialuki. Mnie się to zdarza bezustannie. Dlatego zresztą nalegam na wartość dyskusji, bo tylko w dyskusji może mi ktoś wskazać fałsz moich pogladów, a wtedy grzecznie mu podziękuję i zmienię zdanie.
Uzgadnianie pojęć jest bez wątpienia ważne, ale otwiera to masę problemów. Osobiście jestem zwolennikiem tzw. normatywnego użycia języka, tzn. w kontrowersyjnych punktach ani ustalania, ani uściślania, ale wręcz określenia z góry: odtąd, na potrzeby niniejszej dyskusji będę używał terminu x w takim oto znaczeniu. Kropka. To niczego nie definiuje, ani nie uścisla, a jest tylko próbą uniknięcia nieporozumień. Podczas gdy uzgodnienie bywa wręcz niemożliwe. Żeby użyć skrajnego przykładu z Księżyca: jakie może być uzgodnienie pojęć między Wałęsą a mną? Pomijam już, że facet nie mówi ani po polsku, ani w żadnym innym języku, ale ideowo? Takiej możliwości nie ma.
#13 Comment By Andrzej On 4 lipca 14 @ 11:03
Drogi Panie Michale,
Z Bolkiem dogadują się tylko bolszewicy. W swoim języku bo tak właśnie Bolka wykształcili.
Zaś „matematycznie” oznacza dla mnie algorytmicznie, wychodząc od zdefiniowania założeń. Czyli jak Pan to określił inżyniersko. Przyznaję, że takie podejście nie zawsze przynosi pożądany skutek.
Bynajmniej nie myślę o tym, żeby się z kimś zgadzać. Nie po to jest dyskusja tylko po to aby inspirować myślenie i dochodzić do indywidualnych, własnych wniosków. Tak ją rozumiem.
#14 Comment By michał On 4 lipca 14 @ 9:13
Drogi Panie Andrzeju!
Widzę, jak bardzo ma Pan rację, że uściślanie jest koniecznością. Nie mówiłem oczywiście wcale o „dogadywaniu się”, o nie! Mówiłem o uzgodnieniu pojęć. To przecie nie to samo, nieprawdaż? Dogadywać się może jeden bandyta z drugim, albo bandyta z policjantem, albo Churchill ze Stalinem, ale nie może się dogadać kat z ofiarą ani antyk z omunistą. Ba, ale czy mogą uzgodnić pojęcia? Otóż o dziwo, mogą! A ja, psiakrew, uzgodnić pojęć z Bolkiem nie mogę. Churchill nazywał okupację Polski wyzwoleniem, ale czy nazwałby okupację Wielkiej Bytaniii wyzwoleniem? Nie. A dogadać się z wielkim Soso mógł, pomimo technicznej nienożliwości uzgodnienia pojęć.
Różnica pomiędzy „matematycznym” uściślaniem i „metodą inżynierską” wydaje mi się ogromna. Matematyka jest tu zupełnie zbędna, choć może przyjmę jej niezbędność, jeśli kiedyś pojmę, co to takiego jest algorytm. Natomiast metoda rozumienia stanu rzeczy poprzez związek przyczynowo-skutkowy wydaje mi się zawsze dobrym punktem wyjścia. Jej ograniczenia są oczywiste, ale ileż to nieporozumień dałoby się uniknąć, gdyby ludzie pojmowali lepiej kauzalne związki!
#15 Comment By Tomasz On 8 lipca 14 @ 9:14
Panowie,
mam utrudniony dostęp do komputera, za chwilę czeka mnie podróż niemal w czasie, więc tylko kilka słów. Do rzeczowej dyskusji (inna przecież nie ma sensu) potrzebny jest zbliżony przynajmniej język dyskutantów, ich dobra wola i uczciwość, zbiór jasnych definicji i celnych przykładów, cel i metoda, a także wiedza i suwerenne myślenie. Już tylko te warunki konieczne powodują, że nie jest to rzecz łatwa. A tu jeszcze przydałby się czysty i praktyczny rozum Kanta, kartezjańskie podstawowe kryteria pewności wiedzy i parę innych ingrediencji. Zwykle jednak nawet uzgodnienie pojęć jest niemożliwe, przynajmniej poza naukami matematyczno-przyrodniczymi. Daleki jestem jednak od twierdzenia Chwistka, że dyskusje zabagniają, albo od pełnej rezygnacji konstatacji Witkacego, że nie ma z kim dyskutować, nie ma o czym, nie ma nawet po co, bo poziom zjełopienia oświeconej warstwy ludzkości osiągnął stan uniemożliwiający porozumienie, nie mówiąc już o rzeczowej i uczciwej dyskusji, a zwykli ludzie mają inne sprawy na głowie. Zasadniczo dyskusja powinna służyć dociekaniu prawdy. Co jednak, kiedy tak jak w tej rozmowie, warunki w dużym stopniu są spełnione i, gdyby posłużyć się pojęciami teorii mnogości i życiem, suma wszystkich elementów rozważań tworzy zbiór jednorodnych i prawdziwych twierdzeń? Ano, dochodzimy do sytuacji opisanej przez bodajże Fenga Youlana w historii chińskiej filozofii. Według tej starej przypowieści (a podobno to jednocześnie zdarzenie prawdziwe), dwaj mędrcy zmierzali z różnych stron państwa i wszystko wskazywało na to, że ich drogi spotkają się w mieście, dajmy na to Weixi. Ludność z miasta i okolic niecierpliwie wyczekiwała spotkania i nadzwyczajnej dyskusji, która w takiej sytuacji była oczywista. Kiedy mędrcy spotkali się, pokłonili się sobie nisko, pozdrowili i poszli dalej, każdy w swoją stronę. Dyskusji nie było, bo wiedzieli już wszystko, co ważne, i nie mieli sobie nic do powiedzenia. Owszem, wydaje się, że powinni byli porozmawiać, chociażby po to, jak zauważył Pan Andrzej, by inspirować myślenie, ale może ważniejsze dla nich było to, by iść i nauczać, obserwować i wyciągać wnioski, oraz w praktyce stosować swoje mądrości – bo życie jest najlepszym weryfikatorem wszelkich idei, a przed faktami stanowiącymi często zaprzeczenie najmądrzejszych konceptów ręce opadają filozofom, naukowcom i innym majstrom od naprawiania świata.
#16 Comment By michał On 8 lipca 14 @ 7:32
Nie ma to jak podróż w czasie. Zwłaszcza gdy w podróży spotyka się i Witkaca, i chińskich mędrców. Ale w moim mniemaniu, Panie Tomaszu, zarówno Witkacy jak i obaj mężowie z chińskiej przypowieści mieli rację. Witkacemu chodziło chyba o to, że w jego czasach nie było z kim dyskutować publicznie, wdawał się przecież w dysputy bez ustanku. Nieskromność podsuwa mi myśl, że dziś prędzej pisałby komentarze w Podziemiu, niż debatował w prlowskiej telewizji (nie wiem zresztą czy tam w prlu jest telewizja). Natomiast dwaj mędrcy, jak sądzę, znali na wzajem swą mądrość, skłonili się więc w milczeniu, bo czy można debatować aspekty góry, gdy się stoi na jej szczycie? Czy można rozważać przymioty bóstwa, stojąc wobec Bożego Majestatu?
Muszę także delikatnie zaoponować wobec Pańskiego stwierdzenia, że było dla nich ważne „by iść i nauczać”. Jeśli dobrze rozumiem chińską tradycję (a nie znam jej w stopniu żadnym), to obcy jej jest „prozelityzm mądrości” (jeśli wolno mi to tak określić). Nauczanie jest przywilejem, na który uczeń musi sobie zasłużyć. Mędrzec nie „chodzi i naucza”, ale obserwuje w milczeniu, a poucza tylko tych nielicznych, którzy sobie na to zasłużą, i którzy prawdziwie takiego pouczenia pragną. Jest to chyba cecha charakterystyczna, odróżniająca chińską od „zachodniej” mądrości: przekonanie, że nie warto i nie należy pouczać tych, którzy nie chcą być pouczeni.
#17 Comment By Andrzej On 12 lipca 14 @ 6:00
Wracając do kwestii intelektualistów. Sądzę, że mamy tu do czynienia z paradoksalną sytuacją. Otóż intelektualista zdaje się być powołany do tego aby trafnie i jasno wypowiedzieć prawdę o komuniźmie (czy jakimkolwiek innym przejawie bolszewizmu). Zna świat i jego historię, potrafi formułować trafne oceny i być komunikatywny. Ale jednocześnie ten sam rozum nakłania go do stosowania dialektyki i odrzucania intelektualnej uczciwości. Do hierarchizowania swoich intelektualnych spostrzeżeń i manipulowania nimi. A jak doskonale wiadomo zdarza się to intelektualistom bardzo często. Jak mi się zdaje jest to kwestia moralności która dotyczy wszystkich ludzi więc intelektualiści tak samo jej podlegają jak inni. Jednak jej brak przynosi w tym przypadku katastrofalne skutki.
To stanowi oczywiście o intelektualistach ogólnie bowiem w peerelu (obecnej „Polsce”) intelektualistów w praktyce nie ma. Wymarli albo zeszli do podziemia. Ten „ogólny” intelektualista pozostaje bowiem jeszcze wolnym w swoim wyborze. A ten peerelowski typ intelekualisto-podobny (tfu!) ma już zakodowane takie zachowanie w którym miejsca na żaden wybór nie ma. To „intelektualista” wzięty z „Rejsu” albo z filmów Barei który widzi tylko jeden horyzont – bolszewicki. W peerelu tylko dla takich jest miejsce i na takich jest on opiera. Dlatego też jest to peerel a nie żadna Polska.
#18 Comment By Andrzej On 12 lipca 14 @ 6:17
postscriptum: w peerelu są jeszcze tacy „intelektualiści” którzy widzą tylko horyzont „patriotyczny”, w istocie nacjonalistyczny bo sprowadzający się tylko do interesu narodowego. Ale jaka to różnica skoro bolszewicy doskonale ich rozpracowują i wykorzystują do swoich celów?
#19 Comment By michał On 14 lipca 14 @ 9:08
Do intelektualistów – zarówno tych prlowskich jak i tych rzekomo „wolnych” – czyli do samego meritum artykułu p. Tomasza, chciałbym wrócić osobno i szerzej, jeżeli Pan pozwoli, kiedy znajdę ciut czasu. Tymczasem powiem tylko, że obraz intelektualisty z Rejsu jest bardzo trafny. Zwłaszcza z tej sceny, gdy gra w salonowca z kaowcem i przyjmując zasady gry nie jest w stanie poradzić sobie z rzeczywistością.
A przecież to takie proste! Wystarczy tylko nie grać.
#20 Comment By Andrzej On 15 lipca 14 @ 7:31
Poczekam cierpliwie Panie Michale.
Wystarczy nie grać! Ba! Ale rzecz w tym, że owo „wystarczy tylko” nasi współcześni „patrioci” wymazali ze swoich umysłów jak mi się zdaje już bezpowrotnie. Dla nich to co jest to „Polska”. Nieustannie tylko narzekają, że nie taka jak trzeba ale do głowy im nie przyjdzie że wystarczy tylko poskładać fakty i spojrzeć na nie trzeźwo. Dwa słowa „wystarczy tylko” a jaką mają wagę… Czy tak wygląda ostateczna kapitulacja?