- - https://wydawnictwopodziemne.com -

Józef Mackiewicz, dym i ogień

Posted By admin On 25 maja 15 @ 6:58 In Dariusz Rohnka | 16 Comments

Czasem — przed postawieniem pierwszych znaków — nęci coś, żeby nie pisać wcale. Bo i czy jest sens przesiadywać w niezdrowej pozycji przy biurku, wpatrywać się w zobojętniałe litery klawiszy, siedzieć tak i siedzieć, z głową wspartą, poprzez dłoń i łokieć, na blacie, z nogami niewygodnie skrzyżowanymi pod, albo i nad biurkiem… w figurze nieco ekwilibrystycznej zastygłymi? Czy nie lepiej wyjść gdzie, robić coś, co by nas może uchroniło od zalewu grubych, nieprzyjemnych myśli?

Próbuję wyobrazić sobie, co myśleć musiał Józef Mackiewicz na wieść czarną, ponurą, która dojść musiała jego uszu gdzieś w okolicach połowy czerwca 1956 roku o przejściu w świetle jupiterów brata rodzonego, Stanisława, na drugą, bolszewicką stronę. Nie był zaskoczony, a jeśli już to wyłącznie własną roztropnością. Antycypując zdradę, zerwał z rodzonym bratem kontakty wiele lat wcześniej. Czy jednak nie jest tak, że każda wielka strata, w pełni przewidywalna nawet, nieodmiennie wywołuje paroksyzm żalu?

Stanisław Mackiewicz Cat rozpoczął swoją przygodę z bolszewikami wcześnie, w 1947 roku. I choć to była tajemnica dla wszystkich postronnych, brata Józefa nie udało mu się zwieść. Rychło, bo ledwie rok później, wyczuł pismo nosem i zerwał ze Stanisławem wszelkie, także braterskie, stosunki. Tenże, w niezgłębionej odmienności swojego umysłu, miał o to do Józefa żal szczery; takie wrażenie odnieść można przynajmniej z epistolarnej jego relacji z pogrzebu Władysława Studnickiego, gdy Józef odwrócił był głowę w przeciwnym kierunku, uciekając w ten sposób od przykrego konwenansu ukłonu. Dziwne, doprawdy, myślowe niespodzianki wydają niekiedy na świat zwoje szarych komórek.

W ogóle dziwnie mają się rzeczy na tym świecie. Józef Mackiewicz, który walce ze złem, złem absolutnym, poświęcił cały niemal swój talent, postrzegany był przez postronnych, dalszych, bliższych, jako wrzód piekący, rodzaj uprzykrzonego bolącego zęba, a jego poglądy stygmatyzowano politycznym szaleństwem. Czy naiwnością będzie zapytać o przyczyny? Ależ. Bądź co bądź nie pytamy o tu i teraz; nie mamy na uwadze „klasy politycznej”, kreatorów „politycznej myśli” czy zauszników „opinii publicznej” AD 2015; ani nam w głowie maczanie rąk w szlamie współczesnych demobolszewickich instytucji ucisku publicznego czy społecznego ogłupiania. Pytać chcemy o ludzi tworzących — jak się przynajmniej zdawało — świat polityki prawdziwej, może i podszytej nieco fałszem (jak samo rzemiosło polityczne często podszeptuje), ale też i niewolnej od świadomości obciążeń etycznych. Pytać chcemy o ludzi wyrażających chęci: walki o prawdę, religię, Polskę, w każdym razie o sprawy tak zwanego wyższego rzędu. Co się z nimi działo przez ostatnie lat siedemdziesiąt? Dokąd odeszli? W jakiej mysiej dziurze złożyli swoje stare kości?

Gdy w czerwcu 1956 roku Stanisław Mackiewicz, niedawny premier emigracyjnego rządu, wylądował w Warszawie, po drugiej stronie politycznego frontu, świat emigracji niepodległościowej zdumiał się i żachnął. Bo jakże to? Na bolszewicką stronę, jawnie, przeszedł jeden z nich, nie byle kto przeszedł, a człowiek o wyjątkowo wyrazistej publicystycznej figurze, człowiek-instytucja. Niedowierzanie mieszało się z dezorientacją, potępienie z przerażeniem. Zdrada była oczywista.

Aby lepiej zrozumieć rozmiary tego wstrząsu, swojego rodzaju mentalnego kataklizmu, należy uświadomić sobie miejsce, jakie, nie tylko na emigracji w Londynie, ale także w wolnej Polsce zajmował Stanisław Cat Mackiewicz — redaktor, wydawca, polityk, człowiek znany z bezkompromisowości poglądów, nie wahający się ryzykować własnym mieniem, zdrowiem, wolnością osobistą; publicysta, który za krytykę rządu ukarany został zesłaniem w trybie administracyjnym do obozu koncentracyjnego w Berezie Kartuskiej; pisarz polityczny, który w latach wojny przebytych na emigracji w Londynie uchodził słusznie za jednego z najgłośniejszych krytyków emigracyjnych premierów, Sikorskiego i Mikołajczyka, uporczywie krytykując charakterystyczną dla owych polityków uległość wobec polityki brytyjskiej, spolegliwość prowadzącą nieuchronnie do sowieckiej niewoli. W broszurze wydanej w Londynie w maju 1944 roku pisał wyraźnie:

Zrywałem w Polsce klatkę piersiową wołając: bez broni motorowej wojny prowadzić nie jesteśmy w stanie. Dziś zrywam klatkę piersiową wołając: Okupacja sowiecka! Grozi całej Polsce okupacja sowiecka. […] Tańczymy uśpieni, zadowoleni z siebie, przy dźwiękach frazesów, a ci, którzy powołując się na rzeczywistość, wołają, że ratować się trzeba samemu, są odpędzani, jako pesymiści.

Stanisław Cat Mackiewicz to także autor świetnie przyjętej przez krytykę oraz czytelników książki-reportażu ze swojej podróży po związku sowieckim jaką odbył na początku lat 30. Chwalony był powszechnie za bystrość obserwacji i wnikliwość spostrzeżeń, wyróżniany i zapamiętany, i bardzo popularny. Książka doczekała się kilku wznowień i tłumaczeń na liczne języki. Traktowano ją słusznie jako doskonałe źródło informacji na temat sowietów, a jej tytuł uznany został za kwintesencję panujących tam stosunków. Nosi tytuł „Myśl w obcęgach”. Książka nie była tylko źródłem informacji, ale czymś w rodzaju elementarza antybolszewizmu dla przyszłych obrońców Ojczyzny. Bodaj nie przez zwykły przypadek najwybitniejszy przedstawiciel walczącej z komunizmem Wileńszczyzny, major Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”, pisał w odezwie do Narodu Polskiego w roku (najprawdopodobniej) 1946:

Jednopartyjne rządy komunistyczne biorą „myśl w obcęgi”, pozbawiają człowieka woli, przywiązań, umiłowań, tych najistotniejszych cech człowieczeństwa i czynią z niego pozbawionego ducha i serca robota.

Ledwie rok później, gdy oddziały „Łupaszki” nadal walczyły z bolszewickim okupantem, Stanisław Mackiewicz przechodził był właśnie na stronę bolszewickiego ścierwa; z krążącej po Polsce odezwy majora Szendzielarza mógłby wyczytać wyrok, także na siebie:

Za zbrodnie dokonywane na Narodzie polskim,

Za więzienie, rozstrzeliwanie i wieszanie najlepszych synów Narodu,

Za konszachty z Moskwą,

Za rozbiór Polski

ŚMIERĆ ZDRAJCOM!

Także Józef Mackiewicz doznał wstrząsu, choć on — jako jedyny — myślał odmiennie niż wszyscy. Wszak — jak pisaliśmy wcześniej — zdrada Stanisława od dawna już nie była dla niego zaskoczeniem, więc o jakiejś konfuzji nie mogło być w jego przypadku mowy. A jednak — zdradził brat.

Jak można wyczytać z przytoczonego niżej listu, skierowanego do Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza dowiedział się o kroku brata z opóźnieniem (jakże nieprzyjemne bywają niekiedy powroty do domu):

Szanowny Panie Redaktorze!

Będąc w podróży po Włoszech i odcięty całkowicie od kontaktu z prasą polską, dowiedziałem się o postępku mego brata Stanisława Mackiewicza dopiero dnia 22 czerwca po powrocie i rozpieczętowaniu numerów „Dziennika Polskiego” w domu.

W związku z tym pozwalam sobie uprzejmie prosić Redakcję Dziennika, aby przy omawianiu tej smutnej sprawy zechciała łaskawie wymienić pełne imię: Stanisław, a nie jak to się zdarzyło kilkakrotnie dotychczas w tekście tytułowym, jedynie nazwisko: „Mackiewicz”.

Zatem na aspekt osobisty w pierwszym rzędzie zwracał uwagę Józef Mackiewicz; prosił jednocześnie jedynego na świecie człowieka, który miał środki do upowszechnienia jego w tej sprawie stanowiska — Mieczysława Grydzewskiego — aby udostępnił mu łamów londyńskich Wiadomości, choćby w formie najbardziej neutralnej, w formie listu do redakcji. Grydzewski odmówił. W efekcie tej odmowy tekst zatytułowany „Nie ‘dostojewszczyzna’ a — ‘polszczyzna’…” trafia do czytelnika nieledwie po 60 latach, za pośrednictwem tomu 22 Dzieł Józefa Mackiewicza.

Jak każdemu pewnie autorowi (nawet jeśli skłonni są twierdzić inaczej), Józefowi Mackiewiczowi zależało na publikacji własnych tekstów, własnych poglądów, z czym zresztą nierzadko miewał spore problemy. Tym razem — można to wyczuć z tonu jego listu do redaktora — zależało mu jakoś bardziej. Dlaczego? Czy dlatego, że wyruszywszy w jednostronną podróż do komunistycznej Warszawy Stanisław Mackiewicz, szargając własne imię, szargał także imię brata? Czy tak myślał? Istotnie? Czy rzeczywiście był to główny powód napisania tego tekstu? A może całkiem inaczej? Może przyjęcie formy protestu osobistego było tylko zgrabnym posunięciem taktycznym, wybiegiem, który miał w efekcie zwiększyć szansę publikacji? Spodziewał się odmowy?

Jak wiele osób publicznych, mógł Józef Mackiewicz wykazywać na punkcie swojego nazwiska niejaką wrażliwość, tak przynajmniej stwierdzał w pierwszym akapicie tekstu przesłanego do londyńskich Wiadomości. Coś jednak każe myśleć (ciekawe czy kto podzieli moje zdanie), że za tą krzykliwą deklaracją (w obronie naruszanej własności osobistej), kryło się jakby drugie dno. Bo czy to nie dziwne, że gdy zdradza osoba najbliższa, na pierwszym planie stawia się drobiazg, jak — nazwisko właśnie? Znamienne, że gdy w jednym z emigracyjnych pism postawiono Józefowi zarzut „odcinania się” od brata, odpowiadał z zimnym nieomal szyderstwem:

Tyle się słyszało zarzutów pod adresem Rosjan, że się nie odcięli od współpracy z bolszewizmem… Pod adresem Niemców, że się nie odcięli od współpracy z narodowym socjalizmem… Aż oto raptem wypada wysłuchać zarzutów odwrotnych: że się zbyt drastycznie odcina od poputczików polskiego komunizmu…

Czy więc nie mogło być tak, że za rzekomo własnym tylko, wyrażonym w tekście, egoistycznym interesem, ukrywała się inna pobudka? Zdaje mi się ta rzecz wyjątkowo ciekawa i chętnie bym ze swoim subiektywnym przekonaniem zestawił przekonania osób, które zdołały już pochłonąć tom 22. Najpierw jednak powinienem przedstawić najistotniejsze motywy powstania tego artykułu, jak sam je widzę.

Pozwólmy sobie rzucić na głęboką wodę dociekań tezę następującą — odrzucony przez Grydzewskiego maszynopis, tekst, który wedle samego autora mógłby zostać opublikowany jako tylko list do redakcji (list ogromnych rozmiarów) był drugim tekstem-listem Józefa Mackiewicza o podobnej treści, jaki został odrzucony przez redaktora londyńskich Wiadomości. Zwykły tylko przypadek? A może świadoma całkiem próba wykorzystania sytuacji, zdrady popełnionej przez rodzonego brata? Wszystko motywowane chęcią wlania do przestrzeni publicznej treści przed sześciu laty wzgardzonych, a raczej — zablokowanych przez redaktora londyńskiego tygodnika?

Nasze 11 lat „walki” z bolszewikami

We wrześniu 1950, w toku niebywałej — biorąc pod uwagę jej emigracyjny, nominalnie antykomunistyczny kontekst — debaty nad zagadnieniem, czy pomagać Amerykanom, czy nie, w ich wojnie w Korei, poruszył Józef Mackiewicz wątek nieco ogólniejszej natury, walki — raczej niewalki — z bolszewizmem w ogóle. W liście zatytułowanym „Nasze 11 lat ’walki’ z bolszewikami” skrupulatnie relacjonował kolejne tej niewalki epizody.

Wszystko zaczęło się, jak wiadomo, od 17 września 1939 roku: nie walczyć z bolszewikami, bo idą nam z pomocą. Pomimo oczywistej idiotyczności tego ówczesnego hasła, ledwie dwa lata później (równolegle ze świadomością nieustających w ciągu tych dwóch lat bolszewickich zbrodni na ludności Rzeczpospolitej) pojawił się identyczny niemal slogan, tyle że w bardziej jeszcze makabrycznym kontekście — nie walczmy z bolszewikami, bo to teraz nasi sojusznicy. Po ujawnieniu zbrodni katyńskiej w 1943 i oczywistych już wówczas planach przygotowywania komunistycznej okupacji Polski — nie walczyć z bolszewikami, bo to sojusznicy naszych sojuszników. Gdy armia czerwona wkraczała na ziemie polskie w 1944 — nie walczyć z bolszewikami bo to leży w interesie Goebbelsa i Gestapo. Rok później — nie walczyć, bo wysiłek walki przeciwko Niemcom kosztował za drogo.

Był to dopiero początek litanii spisanej przez Józefa Mackiewicza dla polskiej niepodległościowej emigracji w 1950. Dalej brzmiała następująco:

Nie walczyć z bolszewikami, bo to leży w interesie Zachodu.”

Nie walczyć z bolszewikami, bo taka walka leży w interesie Trumana i amerykańskiej razwiedki.”

Nie walczyć z bolszewikami, bo Ameryka nie chce z nimi walczyć, więc nie możemy porywać się z motyką na słońce.”

Nie walczyć z bolszewikami, bo Ameryka chce z nimi walczyć, więc niech to czyni sama.”

Nie walczyć z bolszewikami, bo nie mamy przeciw nim sojuszników.”

Nie walczyć z bolszewikami, bo mamy przeciw nim potężnych sojuszników.”

Nie walczyć z bolszewikami, bo nie dadzą nam za tę walkę ani Odry ani Nysy.”

Nie walczyć z bolszewikami, bo nie dadzą nam za tę walkę Lwowa i Wilna.”

Nie walczyć z bolszewikami, bo chociaż oni zabrali nam wolność i ojczyznę, a W. Brytanii i Ameryce nie zabrali, ale my mamy dosyć walki o cudze interesy.”

Nie walczyć z bolszewikami za żadną cenę, tzn. ani za funty, ani dolary, bo oczywiście ci, którzy biorą czerwońce i tak walczyć nie będą, a złotych nie posiadamy.”

Nie walczyć z bolszewikami na Korei i, oczywiście — nie walczyć w Polsce…”

Takiego zestawienia nie chciał wydrukować Grydzewski w 1950 roku. Czy dlatego, że przed walką z bolszewikami przestrzegał wówczas najwyższy areopag polityczny z prezydentem Rzeczpospolitej na czele (wykazując przy tym porażającą jednomyślność z przedstawicielami komunistycznych władz w Warszawie)? Czy dlatego, że krytyczny stosunek Józefa Mackiewicza do emigracyjnych środowisk był w tym tekście przedstawiony nazbyt, jak na jego redaktorskie ucho, obcesowo? Czy był po prostu przeciwnego, do Mackiewiczowskiego, zdania? — Tego nie dowiemy się zapewne nigdy.

W liście pisanym do redaktora Wiadomości w piątym roku od zakończenia wojny z Hitlerem, w piątym roku istnienia powojennej emigracji, Józef Mackiewicz pisze językiem prostym i jednoznacznym; pisze nie tylko o braku woli walki, ale także o chronicznej kolaboracji wszystkich niemal środowisk, które po wojnie nie powróciły do domu; o ich umiejętności unikania walki, rzec chyba można — za wszelką cenę. Czy wedle takiej optyki, decyzja Stanisława Mackiewicza o wyjeździe do peerelu, tego Stanisława Mackiewicza, który lata wcześniej porzucił wszelką myśl o realnej walce, nie wydaje się po prostu logiczna?

W 1956 roku, ledwie kilkanaście dni po oficjalnej decyzji Stanisława, daje Józef Mackiewicz odpowiedź, w niewielkim tylko stopniu zawoalowaną. Stanisław Mackiewicz — przekonuje — nie był nigdy indywidualistą, nie mógł żyć bez kolektywu, był typowym kolektywistą:

Życie poza kolektywem i jego sprawami byłoby dla niego nie do pomyślenia. To właśnie psychiczne nastawienie doprowadziło go do kroku, który uczynił. Nie waham się przed wyprowadzeniem drugiego pozornego paradoksu, że przyczyny jego decyzji, a w moim przekonaniu jego zguby, szukać należy w kolektywie, ściślej w kolektywie emigracyjnym polskim. Za mało miał w sobie indywidualności, żeby się odeń oderwać, a za dużo ruchliwości osobistej i ambicji, żeby pozostać w tłumie i nie dać się popychać „w kierunku” w jakim go pchano.

Nie musiał mówić jaśniej. Stanisław Mackiewicz był eksponentem dążeń całej, a przynajmniej — większości, emigracji, tyle że bardziej w swoich działaniach, zapatrywaniach konsekwentnym. Paradoks, bynajmniej nie pozorny, polegał na tym, że krok, na jaki poważył się Stanisław, był efektem stanu, w jakim znajdowała się emigracja — stanu chronicznej niewalki z bolszewizmem. Józef Mackiewicz powoływał się na prawo równi pochyłej: od niestrzelania do niebronienia, od niebronienia do współpracy. Tymczasem — pisał — próba zachowania pozycji bez podjęcia wysiłku czynnej obrony wobec wroga tak dynamicznego jak bolszewizm jest jak próba zachowania zdrowia bez leczenia tyfusu. Czy najlepszym lekarstwem na zjadającą nas zarazę — pytał — jest leżenie w bezruchu? Czy można się przed czymkolwiek bronić — nie broniąc?

Retoryczne te pytania miały drugie dno; dno oddalone od powierzchni emigracyjnego świata o wstydliwą głębię. W gruncie rzeczy przecież powojenna emigracja niepodległościowa była w swojej najwłaściwszej istocie emigracją wzgardzonej kolaboracji. Józef Mackiewicz był przy okazji zdrady swojego brata tylko nieco mniej drastyczny, gdy pisał o kolaboracji AK z armią czerwoną lub o „wyzwoleniu” z 1945 traktowanym bez cudzysłowu. Podkreślał tę zasadniczą kwestię, że pępowina wiodąca z Moskwy przez Warszawę do Londynu nigdy nie została ostatecznie odcięta, a przeciwnie — okazuje się być w dalszym ciągu w pełni funkcjonalna i może świadczyć o daleko posuniętym powinowactwie dążeń emigracyjnych działaczy z jednej, krajowych bolszewików z drugiej strony. Z tego tytułu — twierdził — Stanisław Mackiewicz, jako naczelny popularyzator tych poglądów w środowisku emigracyjnym, wyjeżdżając do peerelu zachował się po prostu — konsekwentnie.

Wszyscy”, tzn. czytelnicy, „wiedzą” zazwyczaj to, co czytają w gazetach. Jeżeli np. przez dwa lata będą czytać, że wrogami naszymi są Anglicy, a jednocześnie nie będą czytać, że wrogiem jest reżym, nabiorą po tych dwóch latach przekonania, że lepiej iść z reżymem niż z Anglikami. Na to jest na świecie prasa.

Fragment pochodzi z listu Józefa Mackiewicza skierowanego do brata, Stanisława, w którym zawiadamiał o swojej decyzji rezygnacji z dalszej współpracy z redagowanym przez Stanisława Mackiewicza tygodnikiem Lwów i Wilno. Miał być może jeszcze jakiś cień nadziei na przekonanie brata do swoich racji, ale chyba niezbyt wielki. Nie kto inny, a właśnie Stanisław Mackiewicz był w jego oczach najbardziej wyrazistym wyrazicielem emigracyjnej de facto kapitulacji i uległości poprzez głoszenie popularnych, choć mocno naciąganych tez: o konieczności zachowania „substancji narodowej” wobec ogromu strat poniesionych w czasie wojny; o polskiej rzekomej manii „przelewania krwi”; o rzekomym polskim romantyzmie politycznym i w konsekwencji — pod żadnym pozorem niestrzelania do bolszewików.

Najważniejsza z nich wszystkich, wyrastająca ponad inne, najbardziej destrukcyjna była teza następująca — nic tylko Rosja. Nie bolszewizm, a Rosja. Ta sama, stara Rosja… Zatem — komentował Józef Mackiewicz — w górę serca; przetrwaliśmy zabory, przetrwamy i dzisiejszą zależność; najważniejsze — nie ma żadnego bolszewizmu, nie ma polskiego komunizmu… jest tylko Rosja. Pojęcie sowietów zniknęło z publicystycznego słownika Stanisława Mackiewicza: „Stalin uratował przed najazdem Rosję…” — tak pisał. Czy przez proste porównanie nie powinniśmy pisać — pytał Józef — „Bierut odbudował Polskę…”?

Czy to ostatnie nieśmiałe pytanie nie definiuje najlepiej wagi sporu? Czy nie otwiera licznych a przyjaznych furtek niekonsekwencji. Rosja, a więc — jak pisał — możliwość „pracy organicznej”, nie żadna okupacja, a tylko dawny zabór, szeroki zakres działania dla zdrowego społeczeństwa pod płaszczykiem rzekomej lojalności; „Rosja” — możliwość wyboru, lawirowania pomiędzy różnorakimi interesami; możliwość dogadywania się, upatrywania w przedstawicielach reżimu, kto wie, partnerów nawet dla wspólnych politycznych przedsięwzięć… „Rosja”, a więc w każdym razie jakieś mniejsze zło, nie absolutne zło bolszewizmu, a względne, niemal swojskie. Poza tym „Rosja” to — przekonywał Józef Mackiewicz z ironią — jedyna w tej chwili faktyczna gwarantka granicy na Odrze i Nysie, o którą to granicę niektórym rodakom chodzi więcej niż o niepodległość. I jeszcze coś: „Rosja” to także prawo wyboru… o ile bolszewizm jako zaraza staje się pojęciem nadrzędnym, o tyle pojęcie „Rosja” może mieć znaczenie równorzędne z pojęciami takimi jak Anglia, Ameryka. Tymczasem:

Nie może być większego błędu w polityce, jak fałszywa ocena wroga. Wszelkie wpadanie w szablon, łatwizny, mierzenie przestarzałą miarą, jest błędem nie tylko w stosunku do chwili bieżącej, ale stanowi niebezpieczeństwo dla dorastającego pokolenia…

O jakim pokoleniu myślał, nie ma tu znaczenia. Każde kolejne, zapatrzone w przywileje dojrzałej życiowej wygody, skłonne będzie wybrać ścieżkę niedostrzegania bolszewizmu jako problemu fundamentalnego. Paradoks polega na tym, że niwelując bolszewizm do rangi politycznego banału, epizodu, prześlepia się fenomen decydujący dla kształtu rzeczywistości ostatnich stu lat, ze wszystkimi tego przeoczenia konsekwencjami. A wszystko to tym więcej niezwykłe, jeśli spojrzymy na bolszewizm jak na to zasługuje, nie jak na jaki tępy totalitaryzm w stylu hitlerowskich Niemiec, ale jako na twór zdolny wykreować w dziedzinie psycho-politycznej wynalazki trącące geniuszem.

O jednym z takich wynalazków pisał Józef Mackiewicz w innym tekście tomu 22, „Dym bez ognia”. Ten właśnie tytułowy dym pozbawiony ognia, choć nie wydaje się robić wielkiego wrażenia, w rzeczywistości stanowi o odmienności bolszewików.

Wszystkim szalbierzom świata, nie ważne czy w politycznej czy w jakiej innej dziedzinie, potrzebny jest, w ich nędznym procederze, pozór — najzwyczajniejsza w świecie fasada wiarygodności. Pozoru takiego potrzebował Hitler organizujący gliwicką prowokację, mającą świadczyć o agresywnym rzekomo nastawieniu Polski; po pozór w postaci mordu na Kirowie sięgnął jeszcze Stalin, przygotowując swoją wielką czystkę. Wkrótce jednak doszli bolszewicy do genialnego w swojej prostocie wniosku, że żadne takie mozolnie konstruowane widowiska nie są w gruncie potrzebne. Po cóż, skoro powiedzieć można dokładnie wszystko, i nikt nawet zaglądać nie będzie pod przykrywkę fikcyjnych deklaracji. Według tej nowatorskiej zasady, gdy wiosną-latem 1940 postanowili przeprowadzić aneksję trzech małych państw bałtyckich, nie wysilano się na opracowanie żadnej prowokacji, powiedziano jedynie, że państwa te przygotowują agresję na związek sowiecki. To zupełnie wystarczyło. Ludzie — pisał Mackiewicz — niezorientowani, nie znający wynalazku dymu bez ognia, starają się pomimo wszystko doszukiwać, przypuszczać, że może jednak… cokolwiek… przypadkiem, że jednak coś w tym wszystkim musi być z prawdy. Nie ma nic.

Dlatego — pisał — na nic się zdają w podobnych sytuacjach tłumaczenia, próby zaprzeczania, wszystkie one nie mają sensu, a mogą być wręcz szkodliwe. Gdy gen. Bór-Komorowski został oskarżony o zdradę narodu i współdziałanie z hitlerowcami, usiłował się bronić, stwierdzając, że było akurat odwrotnie, że pomagał w zwycięstwie sowietom (zgodnie z prawdą). Ale to oczywiście nie miało najmniejszego sensu. Nie mogło przynieść spodziewanego efektu, a przy okazji — napomykał Mackiewicz z lekką nutą ironii — trochę jakby nie wypadało.

Za tym grubym eufemizmem kryje się, niestety zakorzeniona już na dobre w tradycji politycznej, praktyka niewalki z bolszewizmem. Walki takiej nie miał zamiaru prowadzić gen. Bór-Komorowski, podobnie jak żaden inny przedstawiciel emigracyjnego establishmentu.

***

Dziwna ta praktyka niewalki z wrogiem została przejęta, w niezmienionej swojej istocie, przez przedstawicieli tak zwanej koncesjonowanej opozycji w latach 80. I tu, tak się przynajmniej zdaje, fenomen bolszewickiego geniuszu ujawnił się po raz kolejny. Mimo braku woli, chęci, planu, a bodaj i nawet zamysłu walki z pezetpeerowskim reprezentantem bolszewizmu, władza (po części i w sensie nominalnym) wpadła w ręce tejże, nie chcącej za nic w świecie walczyć, opozycji. Cóż to takiego było? Czyżby kolejny dym bez ognia? A może… wypada uznać, że nastąpiło tym razem odwrócenie tej niezwykłej zasady? Bo czy nie ogniem była bolszewicka prowokacja pierestrojki, a dym, dym zdarzeń rzeczywistych tym razem wcale nie wypełznął z komina historii?

Bolszewicki ogień bez dymu (jeśli upierać się przy jego istnieniu) to nic ponad fikcję pozoru bez realnych konsekwencji; zadeklarowana wszem i wobec śmierć komunizmu bez komunistycznego truchła w trumnie. Gdzie nieboszczyk? — nie wydaje się trafnym pytaniem… Jeśli już koniecznie pytać, to raczej dlaczego ten nieboszczyk taki żywy i ruchliwy?

Zoroastrianie, zwani także czcicielami ognia, wierzą, że Pan Mądrości, Ahura Mazda, ma przeciwnika w osobie Złego Ducha, Angra Mainju, czyniącego zło na świecie. Wśród jego najgorszych postępków wymienia się stworzenie dymu, odpowiedzialnego za zepsucie nieskalanej czystości ognia. Dramatyczna ta historia nasuwać może przerażające wątpliwości: czy zbezczeszczona profanacją natura ognia nie traci bezpowrotnie swojej świętości? Czy nie staje się ogniem na usługach zła, zła absolutnego?

Może to nie jest tylko banalny przypadek, że praktyka bolszewizmu zdaje się mieć odbicie w jednej z najstarszych kosmogonii naszego świata…? Czy — jeśli dobrze nadstawić ucha — nie słychać aby skądciś obleśnego chichotu?


16 Comments (Open | Close)

16 Comments To "Józef Mackiewicz, dym i ogień"

#1 Comment By Andrzej On 1 czerwca 15 @ 10:33

Myślę, że zasadniczą kwestią jest „mówienie o Mackiewiczu z prlowskiej perspektywy”. Jest to bardzo trafne spostrzeżenie i prawda w jednym zdaniu. To powszechne zjawisko można odnieść zarówno do „późnego” Cata i powojennej emigracji polskiej (nie na darmo komuniści desygnowali w celu stworzenia owej perspektywy swoich najlepszych „intelektualnych żołnierzy” w rodzaju Putramenta, Borejszy czy Iwaszkiewicza) jak i obecnie, czego doskonały przykład przedstawia Pan Michał w swoim najnowszym artykule.
Wygląda na to, że dzisiejsi polscy „antykomuniści” odwołując się często i chętnie do twórczości Józefa Mackiewicza stawiają go tylko i wyłącznie w owej peerelowskiej perspektywie, w zaprzeczeniu do prawdy, która w oczywisty sposób wynika z tej twórczości: twórczości człowieka wolnego który walczył o wolną myśl, wolne słowo i wolną wolę w każdym momencie. Wobec tego, w efekcie takiej interpretacji, mamy albo zupełne zakłamanie jego przesłania albo farsę w rodzaju stawiania Mackiewicza na równi z Korbońskim.
O ile jednak kiedyś jeszcze można było napotkać Polaka, który dostrzegał ten fałsz i aby go złamać należało posłużyć się patriotycznym szantażem, grubym kłamstwem czy też zdradą (w rodzaju zdrady Cata) to dziś nakręca się to samo – bez potrzeby silniejszych bodźców (wystarczą od czasu do czasu „wygrane wybory”). Pisze Ścios, piszą inni „fani twórczości” Mackiewicza ale wszystko to „po peerlowsku”, z perspektywy i w okularach osoby z peerelem związanej. Nawet jeśli werbalnie mu przeciwnej to instytucjonalnie i uczuciowo (nienawiść jest na tyle silnym uczuciem, że może łatwo skrócić lub zlikwidować niezbędny dystans) z nim związanej, nie potrafiącej lub nie chcącej się od tego związku wyzwolić. Chyba nikt tutaj nie umie dziś inaczej, tak skutecznie działa „sprzeżenie zwrotne” – samonakręcająca się sprężyna owego mechanizmu. Twórczość Józefa Mackiewicza sprowadzona zostaje więc nie do głoszenia woli poszukiwania prawdy lecz do głoszenia teraźniejszej, doraźnej „prawdy”, wykreowanej nie w sprzeciwie do bolszewizmu i w oderwaniu od niego lecz z bolszewickiego wpływu od którego uwolnić się już nie chce, z którym jest się stale związanym (uważam, że ten pasożyt/wirus zagnieździł się na stale w polskim organizmie). Co zatem pragnie się zrobić z Józefem Mackiewiczem? Czy właśnie nie dąży się do tego aby sprowadzić go do tego samego poziomu na którym się samemu jest i w której to płaszczyźnie jego przesłanie będzie przesłaniem „dla peerelu” a nie przesłaniem człowieka wolnego? Moim zdaniem, tak się właśnie dzieje, stąd ataki na niezależnego od peerelu wydawcę, książki w rodzaju „Pisarza dla dorosłych” (peerelczyków) czy stawianie Józefa Mackiewicza na równi z Catem, w jednym szeregu na półce z książkami i w myśli politycznej.

#2 Comment By Andrzej On 1 czerwca 15 @ 12:19

postscriptum:

Myślę również, że w określeniu polrealizmu tkwi właśnie przyjmowanie peerelowskiej perspektywy i że przeciwko temu występował Józef Mackiewicz – przeciw dobrowolnej akceptacji peerelowskiej rzeczywistości i uczynieniu jej podstawą do myślenia i działania. Tym samym z poddaniem się. Uzasadnianie przyjęcia tej postawy „racjami narodowymi” było i jest zwykłym szalbierstwem albo dowodem zniewolenia.

#3 Comment By michał On 1 czerwca 15 @ 7:09

Drogi Panie Andrzeju,

Ilekroć myślę o tym ściąganiu Mackiewicza do poziomu prlu, to zawsze przypomina się obraz średniowiecznego piekła, gdzie potępieni – smażący się w kotłach czy tonący w bagnie – wyciągają ręce, do tych, którzy są poza piekłem, ale nie po to, by się uratować, tylko po to, żeby tamtych wciągnąć w obręb swego potępienia.

Mackiewicz oferuje czytelnikom klarowną wizję, jasne myślenie, które może przynieść wyzwoliny z kompromisów prlowskich. Ale oni nie chcą żadnych wyzwolin: albo są w prlu i basta, albo nie przyjmują, że są w prlu. A Mackiewicz potrzebny im co najwyżej doraźnie, by podać jakiś oderwany cytat i móc uchodzić za antykomunistów.

Co do polrealizmu, to (choć może dzielę włos na czworo) nie jestem pewien czy nie „stawia Pan wozu przed koniem”. Polrealizm uznaje wszystko co polskie za dobre. Ta formułka doprowadziła werbalnie antykomunistyczną emigrację do akceptacji prlu. Ale nie na odwrót. Innymi słowy, dawni emigranci na pewno nie akceptowali prlowskiej rzeczywistości, ale machali ręką na własne nieuznanie, skoro to była „Polska”. Dziś ma Pan z pewnością rację, bo skoro uznało się prl za Wolną Polskę, to właściwie dalej nie ma o czym mówić – sprawa jest zamknięta.

Dlatego tak ważne wydaje mi się, utrzymanie Mackiewicza możliwie z dala od prlu.

#4 Comment By Andrzej On 2 czerwca 15 @ 12:07

Drogi Panie Michale,

Jeśli polrealizm zdefiniować jedynie przez uznanie wszystkiego co polskie za dobre to skąd się wziął polrealizm w środowisku emigracyjnej „Kultury”? Czy nie stąd, że jej twórcy, w swoim czasie, zwyczajnie przyjęli za podstawę prlowską perspektywę? Być może Grydzewski tylko dostosowywał się do powszechnego trendu nie zamieszczając listów do redakcji Józefa Mackiewicza, starając się jednak zachować postawę wolnego emigranta polskiego (bo mimo wszystko wiele jego artykułów zamieszczał, czego nie zrobiłaby „Kultura”) lecz decyzja dostosowania się do emigracyjnego mainstreamu też świadczy o przejściu na pozycję polrealistyczną w której peerel jest punktem odniesienia. Dlatego właśnie zdaje mi się, że polrealizm to szersza kwestia i że charakteryzuje go właśnie przyjęcie prlowskiej perspektywy, że nie tylko dlatego uznaje się peerel bo uznaje się że jest formą polską ale i z innych względów (np. tzw. postępowych, chrześcijańskich etc). Skąd się dziś bierze polrealizm Jeffa Nyquista? Przecież to mądry człowiek o ogromnej wiedzy a jego amerykański patriotyzm nie tyle skłania go do uznania wszystkiego co amerykańskie za dobre co do uznania tego co się dziś dzieje w „demoludach” za dobre pomimo nawet, nie tak odległej w czasie, aktywnej obecności w Podziemiu (nie można więc mówić o niewiedzy).

#5 Comment By michał On 2 czerwca 15 @ 7:10

Panie Andrzeju,

A jak Pan definiuje polrealizm? To nie jest pytanie podchwytliwe. Mam po prostu wrażenie, że rozumiemy ten termin różnie. Ja np. nie nazwałbym Giedroycia polrealistą.

#6 Comment By Andrzej On 3 czerwca 15 @ 10:56

Panie Michale,

Polrealizm definiuję właśnie przez „realistyczną” akceptację bolszewizmu w Polsce. Niewątpliwie na zasadzie tzw. uczuć narodowych ale nie tylko. Na jakiej podstawie Giedroyc zaakceptował peerel? Bo chyba nie dlatego że był narodowcem, nie tyle ze względu na „pol” co na „realizm”. Chyba zgodzi się Pan ze mną, że tak samo patrzył na peerel jak na komunistyczną Czechosłowację czy inne kraje pod bolszewickim zarządem. Reasumując, ja polrealizm widzę szerzej, raczej jako jeden z „realizmów” uznających bolszewickie panowanie na danym obszarze świata. W tym przypadku w Polsce. To rzeczywiście może powodować zamieszanie, bo można sobie wyobrazić, że ktoś akceptuje bolszewizm tam gdzie żyje a nie akceptuje go na Kubie albo, że akceptuje go na Kubie (lub w Polsce) ale nie akceptuje go tam gdzie żyje (np. Nyquist w USA akceptując „pierestrojkowy” demobolszewizm w Europie). Jak to nazwać? Może bardziej „realizmem” bez przedrostka? Polacy w odniesieniu do peerelu stosują „realizm” poprzez uznanie go za stan rzeczy z którym się zgadzają co Mackiewicz słusznie określił polrealizmem. Pisał o nim odnosząc się do nas. Ja sądzę, że polrealzm opiera się głównie na zasadach wspomnianych tzw. uczuć narodowych ale chyba nie tylko i wyłącznie na nich.

#7 Comment By michał On 3 czerwca 15 @ 8:33

Drogi Panie Andrzeju,

To jest interesujące, ponieważ słuszne wydaje mi się definiowanie terminów na własne potrzeby.

Termin ‚polrealizm’ został wprowadzony przez Józefa Mackiewicza, jednakże (o ile mi wiadomo) nie został przez niego ściśle zdefiniowany. W „Zwycięstwie prowokacji” pisze np.: „Polrealizm poucza, że to jest tylko realne i słuszne, co służy interesom polskiego narodu.” Zawsze wydawało mi się to wyjątkowo nietrafnym określeniem, bo przecież przyjęcie postawy antykomunistycznej najlepiej służyłoby interesom polskiego narodu, a czy to byłby polrealizm?

Nie, lepsze – w sensie, zgodne z wykładnią Mackiewicza – byłoby inne określenie: polrealizm uważa za słuszne i dobre wszystko, cokolwiek czynią Polacy; wszystko, niezależnie od interesów polskiego narodu i niezależnie od raison d’etat.

W tym sensie z polrealizmu wynika akceptacja prlu. Ale przyzna Pan, że akceptacja prlu nie musi wynikać z takiej postawy. A przynajmniej nie wyłącznie z polrealizmu. Słusznie wskazuje Pan, że Giedroyc był „realistą” ze szkoły real politik, ale nie był polrealistą w rozumieniu jak wyżej. Nie chodzi tu chyba także o nacjonalizm jako wyróżnik postawy polrealistycznej. Polrealizm przenika wiele postaw w politycznym spektrum polskiej kultury. Polscy socjaliści np. byli zawsze polrealistyczni.

Konkludując, mam wrażenie, że Pańskie ujęcie zawęża raczej niż poszerza pojęcie, bo sprowadza je do jednego – z pewnością ważnego – elementu, jakim jest stosunek do prlu.

Chyba nie rozumiem Pańskich słów o Nyquiście. On na pewno nie jest „realistą” z gatunku real politik, ale w jakim sensie mógłby być polrealistą?

#8 Comment By Andrzej On 4 czerwca 15 @ 9:41

Panie Michale,

Niezbyt zręcznie się wyraziłem pisząc że Jeff Nyquist jest polrealistą. Chodziło mi o „typ postawy”, o to, że uznaje obecny stan rzeczy w Polsce – pierestrojkową fazę peerelu, chociaż ma dość wiedzy i i umiejętności aby dostrzec fikcję i prowokację oraz je odrzucić. Oczywiście podobnie czyni w stosunku do Estonii, Rumunii więc jest też na pozycji „esti-realisty” czy „romania-realisty”. Nie mam pojęcia dlaczego tak czyni, czy kierują nim uczucia amerykańskiego patrioty czy uczucia sympatii dla narodów tej części Europy (można je przecież mieć bez potrzeby zaprzeczania faktom) . Jasne jest, że nie jest tzw. realistą politycznym który akceptuje dany stan rzeczy i do tego dostosowuje swoją postawę. Zdecydowanie wypowiada się przeciw bolszewizmowi gdziekolwiek. Przede wszystkim w USA, w „Rosji” i w ChRL lecz nie dostrzega go już np. w Polsce lub na Ukrainie. Przyjął, że to są wolne kraje lecz na jakiej podstawie? Bo nie są jawnie wrogie USA a „w konflikcie” z jej wrogami? Czy nie jest to swego rodzaju „realizmem”? On i tak idzie pod prąd, jest przeciw obowiązującym opiniom, więc dlaczego nie chce być w zgodzie z prawdą? W tym właśnie sensie jest dla mnie „realistą”, w sensie akceptacji bolszewizmu tutaj. Z określenia go polrealistą się wycofuję bowiem jest to chyba faktycznie bardziej cecha narodowa, słusznie sprowadzona do takowej przez Józefa Mackiewicza. Ale kim jest Polak, który nie uznając dzisiejszej rzeczywistości za wolną Polskę (chociaż nawołuje, jak np. A.Ścios, do uczestnictwa w peerelowskich strukturach), uznaje taką rzeczywistość w Gruzji za wolną Gruzję? Taką też postawę przypisuję Jeffowi Nyquistowi.

#9 Comment By michał On 4 czerwca 15 @ 7:28

Panie Andrzeju,

Wielokrotnie wyrażałem tu moje zdziwienie co do postawy i stanowiska zajętego przez Nyquista. Wyraziłem to zdziwienie bezpośrednio pod jego adresem, ale jak Pan zapewne widział, on w ogóle nie rozumiał, o co mi chodzi. On po prostu nie widzi żadnej wewnętrznej sprzeczności w swoim stanowisku.

A wracając do polrealizmu, to i ja się wyraziłem bardzo niezręcznie, mówiąc powyżej, że „akceptacja prlu nie musi wynikać z takiej postawy”. Oczywiście akceptacja prlu MUSI wynikać z polrealizmu, nie ma innego wyjścia. Mnie chodziło o odwrotny przypadek, kiedy akceptuje się prl nie będać polrealistą. Zespół paryskiej Kultury jest tego dobrym przykładem.

Ścios? Czytałem go kiedyś, pisałem tu o nim, wydawał mi się ciekawy, ale kiedy w samym sercu czyjegoś stanowiska jest czarna dziura, która wygina każdy promień światła, to po jakimś czasie robi się to niestrawne. Byłbym jednak ciekaw Pańskiego zdania, bo z pewnością zna go Pan lepiej.

#10 Comment By Andrzej On 5 czerwca 15 @ 1:07

Drogi Panie Michale,

Nie mam pewności czy znam Ściosa lepiej od Pana. Choć nie znam go osobiście, domyślam się (co jak mi się zdaje jest dość łatwe) kim konkretnie jest, śledząc jego teksty. Jest osobą zbliżoną ideowo do Macierewicza, współpracował i współpracuje z nim dość blisko. Uważam też, że czynnie i intensywnie, nieraz angażował się w próby zmiany obecnego, pierestrojkowego systemu od wewnątrz poprzez jego instytucje. Stąd, moim zdaniem bierze się u niego ich akceptacja przy zdecydowanej krytyce. Skoro tak, to nie jest w stanie demopeerelu faktycznie odrzucić bo zaprzeczyłby sam sobie. Ktoś tu kiedyś stwierdził, że Aleksander Ścios „ewoluuje” w poglądach. On zaostrza jedynie swoją krytykę systemu lecz robi to właśnie bez zmiany zasadniczej podstawy myślenia i działania: przekonania, że Polacy mogą zmienić ten system władzy, wykorzystując (i równocześnie uwiarygodniając) jego instytucje, nie zaś poprzez jego odrzucenie. Dziś, po kolejnych „wygranych wyborach” bije się w piersi, że się mylił wieszcząc kolejną porażkę. Nie zauważa, że system pozostaje tym samym systemem, niezależnie od tego kto pozornie sprawuje „rządy” albo też zauważa to, lecz twierdzi, że jednak można go dzięki tym pozornym „rządom” zmienić. Porażki przypisuje w praktyce „błędom i niedoskonałościom we własnych szeregach” a nie przyjętej strategii (choć potrafi dostrzec fałsz dzisiejszego „antykomunizmu”). Czym się kieruje? Myślę, że zasadniczym przekonaniem o „narodowej wielkości” i wynikającym z niego (przez dostosowanie się do powszechnych w środowisku patriotycznym oczekiwań) „wishful thinking”. W efekcie końcowym jest to uznanie peerelu przy jednoczesnej jego krytyce, co mi się kojarzy z niegdysiejszym tzw. rewizjonizmem. Wszystko to zaś ma miejsce przy ciągłym powoływaniu się na Józefa Mackiewicza…

#11 Comment By Andrzej On 5 czerwca 15 @ 6:39

postscriptum:

przeczytałem wczorajszy tekst Ściosa i jestem w kropce. Bo np. pisze on w nim tak: „W efekcie, od ponad 25 lat jesteśmy świadkami tragicznej w skutkach asymilacji komunizmu i polskości. Obecne państwo stanowi szczytowy produkt strategii podstępu i dezinformacji, a jednocześnie jest modelowym przykładem przepoczwarzonego komunizmu, który – ku uciesze gawiedzi, przyjął maskę ‚europejskości’ i sznyt pseudodemokracji.” a także: „W ramach postawy, jaką proponuje Polakom obecna opozycja, można dążyć do reformy lub modyfikacji systemu – nigdy jednak do jego obalenia. Ta postawa zakłada zaledwie sprzeciw wobec ‚form postkomunistycznych’ i wolę zwalczania ‚patologii’ – nie doprowadzi jednak do zanegowania fundamentu III RP.”. No i przy tym wszystkim zaleca brać udział w instytucjach tego systemu. Nie potrafię tego zrozumieć i nie jestem już wcale przekonany że to tylko i wyłącznie uczucia patriotyczne sprawiają, że ostatecznie przyjmuje postawę uwiarygadniającą system.

#12 Comment By michał On 5 czerwca 15 @ 8:38

Panie Andrzeju,

Ja oczywiście nie mam zielonego pojęcia, kto się kryje za pseudonimem Ściosa. Z tego co Pan pisze, wnioskuję, że jest to klasyczny krytyk od wewnątrz.

A dlaczego tam są „wygrane wybory”? Chyba zawsze ktoś musi wygrać, nie? Czyli wybory są zawsze wygrane. No, chyba że w prlu jest możliwe, żeby wszyscy przegrali.

Właściwie, po zastanowieniu, to jest prawdopodobnie ten wyjątkowy przypadek, w którym każdy członek elektoratu, wszyscy kandydaci, a nawet komisje wyborcze – wszyscy społem przegrywają.

I wespół w zespół, wespół w zespół,
By żądz moc móc wzmóc!

#13 Comment By Andrzej On 6 czerwca 15 @ 1:32

Panie Michale,

Formułując pogląd, że może Pan lepiej znać Ściosa miałem na myśli znajomość jego poglądów. Pan z nim dłużej, zdaje mi się, dyskutował niż ja bo ja mam na koncie tylko jedno „krótkie spięcie” w ubiegłym roku.
A co do „wygranych wyborów”. To wg mnie jest nowy (stary, uwzględniając Mikołajczyka) rozdaj patriotycznej wiary. Że „wygrane wybory” pozwolą odzyskać wolną Polskę, że bolszewicy liczą się z kimkolwiek i stosują się do demokratycznych zasad gdy już mają władzę. Że ustępują przed czymkolwiek innym niż twardym oporem i siłą.
Ten pogląd jest dziś powszechny u patriotów i dominujący jak nigdy. Do tego stopnia, że dyskusja na ten temat staje się niemożliwa bo od razu dostaje się etykietę zdrajcy narodowej sprawy albo głupca. Białe staje się czarne a „kto nie z nami ten przeciw nam”. Trafnie pisze Ścios, że „jesteśmy świadkami tragicznej w skutkach asymilacji komunizmu i polskości.” Otóż to. Pisze tak, woła o ostre rozgraniczenie peerelu od wolnej Polski, o podział na „my i oni” a jednocześnie zaleca czynne uczestnictwo w peerelowskich instytucjach. Wespól, w zespół.

#14 Comment By michał On 6 czerwca 15 @ 2:13

To prawda, Panie Andrzeju, że miałem kiedyś „dłuższe spięcie” ze Ściosem, ale nie w sensie „dyskusji”, bo on żadnej dyskusji nie podjął, o ile się nie mylę. Ale w końcu jedną z zalet podeszłego wieku jest, że pamięć, że pamięć – nie ta!

Odkąd napisał Pan, że łatwo się domyślić, kim jest Ścios, to pytam wszystkich wokół, ale nikt nie ma pojęcia. Nawet stójkowy na rogu Strandu i Southampton Street nie wiedział, ale za to poradził mi, żebym się udał do domu. A zatem kto zacz Ścios? Niech Pan wyjawi.

Ma Pan oczywiście rację co do „wygranych wyborów, które pozwolą nam odzyskać Polskę”. Interesujące także, choć nie powinno być niespodzianką, że każdego kto próbuje wskazywać na istotę sprawy wyzywa się od „zdrajców narodowej sprawy albo głupców”.

Natomiast co do meritum przytaczanej przez Pana opinii Ściosa, to trudno się oprzeć wrażeniu, że Ścios spóźnił się o wiele dzisiątek lat. Nie jesteśmy wcale świadkami takiej asymilacji. Komunizm jest zrośnięty z polskością od dawna, to jest właśnie ów prlowski punkt widzenia, o którym był mowa: nawet nie zauważa się asymilacji, a wręcz przeciwnie, chwyta się nacjonalizmu jako rzekomej deski ratunku, rzekomej ostoi przeciw sowietyzacji.

A sowieciarze się śmieją w kułak.

#15 Comment By Andrzej On 6 czerwca 15 @ 6:58

Panie Michale,

Naturalnie, owa asymilacja komunizmu i polskości to już odległa w dziesięcioleciach kwestia, zaistniała od tzw. polskiego października. Miliony za towarzyszem Gomułką, wsparcie episkopatu i prymasa miały swoją wymowę i swoje konsekwencje. Potem były sprzeciwy ale przecież zasadniczo nie takie aby odrzucić komunizm lecz aby go „poprawić”. Dodałbym jednak, że ćwierć wieku nowego, wspaniałego peerelu zlikwidowało nawet te nieliczne ośrodki oporu jakie jeszcze przetrwały. O żadnym polskim antykomunizmie nie ma już mowy. Antykomunizm polski także został zasymilowany z komunizmem. Idzie z nim na „wybory”. Tak jest. Bolszewicy śmieją się w kułak i zacierają ręce. Nikt się im nie tylko już nie opiera ale jeszcze wszyscy im pomagają.

#16 Comment By michał On 6 czerwca 15 @ 11:07

Właśnie wróciłem z „akademii na cześć”, gdzie uczestnicy prześcigali się w twierdzeniach, jak polski naród walczył z komunizmem, jak Kościół był ostoją od samego początku. Już chciałem zapytać o księcia niezłomnego kardynała Sapiehę, o umowę Kościoła z państwem podpisaną przez Prymasa tysiąclecia w 1950 roku – ale dałem spokój.

Jest świetnie. Jest tak dobrze, że już się nie chce dobijać jeńców.


Article printed from : https://wydawnictwopodziemne.com

URL to article: https://wydawnictwopodziemne.com/2015/05/25/jozef-mackiewicz-dym-i-ogien/

Copyright © 2007 . All rights reserved.