- - https://wydawnictwopodziemne.com -

Niech biega sobie w kukurydzę…

Posted By admin On 5 lipca 16 @ 8:23 In Dariusz Rohnka | No Comments

23 tom DZIEŁ Józefa Mackiewicza, obejmujący publicystykę pisarza z lat 1960-1967, jest dokumentem jego ówczesnego myślenia, myślenia niekoniecznie politycznego, nie zawsze o komunizmie.

Zwraca uwagę tytuł nadany przez wydawcę: Szabla i pałka gumowa. Od takiego dokładnie tytułu rozpoczyna się przedwojenny znakomity felieton autora Drogi donikąd, w którym zaledwie na 4 miesiące przed wybuchem kataklizmu we wrześniu 1939 roku pisał:

Knut i Sybir zastąpiony został przez „nagan” i Sołowki. – Ale czy kto kiedy obserwował w okresie rządów „junkierskiego buta” katorgi tego rodzaju jak obozy izolacyjne, koncentracyjne w Niemczech, albo innych państwach europejskich? Wyprzedziły one najśmielsze fantazje przedwojennych sadystów. O takich sprawkach nie śniło się Aleksandrom, Wilhelmom, królom i cesarzom. Czy kto mógł przypuszczać, że wolność prasy dojdzie kiedyś do ograniczeń dzisiaj stosowanych przez państwa totalistyczne? Dawne nahajki, czy szarże policji konnej, zastąpiły pałki gumowe o wieleż bardziej (trzeba im to przyznać) skuteczne. – Jakże te czasy się zmieniają. […] Dziś w obozach koncentracyjnych nie tylko śpiewać, ale… mówić, uśmiechnąć się nie wolno. Człowiek dostaje pałką w łeb i kopniaka w brzuch. A nikt się nie dowie o tym, co zaszło, bo pisać nie wolno.

Czy autor mógł przewidzieć do jakich metod prowadzenia polityki posuną się za dziejową ledwie chwilę nie tylko totalitaryzmy, sowiecki i nazistowski, ale też przedstawiciele ustrojów odrobinę mniej postępowych, demokratycznych? Chyba nie, chyba nie sposób było antycypować okropieństw kolejnych lat. Odrobinę za wcześnie było na konkluzję zapisaną wiele lat później przez Fedora Stepuna: wiek XIX był wiekiem nieudanego dobra, a XX: wyjątkowo udanego zła. Myśl, którą można by zawiesić jako epigraf nad utworami Mackiewicza.

Wróćmy jednak do tytułu tomu. Skąd taka tytułowa zbieżność? Odpowiedź łatwo znaleźć w spisie treści, w którym tytuł przedwojennego felietonu pojawia się po raz wtóry, otwierając jednak inny całkiem tekst, zapisany przez autora obarczonego bogatszym bagażem doświadczeń – może dlatego, powracającego myślami do wczesnej własnej młodości?

Szabla i pałka gumowa, i ta pisana u progu ii wojny światowej, i ta pisana tuż po zapowiedzi budowy pierwszego na świecie społeczeństwa komunistycznego, oba teksty określają główną, zasadniczą myśl Mackiewiczowskiej historiozofii: pierwsza wojna światowa i jej efekty (nie tylko bolszewicki przewrót), otworzyła całkiem nową kartę historii, nową epokę, na miejsce nielicznych (stosunkowo) zakazów wprowadzając wszechobecne, powszechne nakazy, zamieniając człowieka, z jego indywidualną wolnością, w zaledwie element składowy, w cząstkę ludzkiej, anonimowej masy. Mackiewicz mówił tak i pisał, i sięgał po najskuteczniejszą broń – porównania. Cytował profesora Konstantego Janickiego: „Tylko w porównaniu kryje się obiektywizm dostępny ludzkiemu rozumowi.” Wspominał:

Czasów, gdy język polski był zabroniony, sam już nie pamiętam. U nas religię wykładano katolikom po polsku. A lekcje polskiego, chociaż dodatkowe i nie obowiązkowe, ale zależne od woli rodziców, obowiązywały ich dzieci.

Patriotyzm był tu wszakże w konflikcie z potrzebami snu. Dwa razy w tygodniu trzeba było wstawać godzinę wcześniej niż zwykle. Zaczęły się spóźnienia, a nauczycielka, panna Gosiewska, kobieta słabego charakteru, chociaż z modnym ‚pince-nez’ na nosie. I oto przychodzimy raz, a u drzwi wejściowych, punktualnie o ósmej, o zgrozo, sam – Jemieljan Jelewfierjewicz. Ten, kto się spóźnił na polski, za karę zostanie po lekcjach. Skończyły się spóźnienia. Dodajmy, że dyrektor, gdy mu się zdarzało, z przyczyny nam, oczywiście, nie znanej, być w dobrym humorze, posługiwał się wyszukanymi sformułowaniami, w rodzaju, na przykład: „…zechce pan zostać po lekcjach”.

Oczywiście, historia subiektywna, spisana z pamięci, zatem nie ogarniająca zagadnienia w jego pełnym kształcie (co nigdy nie jest możliwe), a jednak autentyczna, dająca obraz stosunków pomiędzy narodami (ściśle, pomiędzy indywidualnymi jego przedstawicielami), taki obraz, jaki zachował się w pamięci Mackiewicza. W szkole obowiązywał na lekcjach język rosyjski, co Mackiewicz jakby nawet… podkreśla, przytaczając pewien incydent:

W tym momencie coś podkusiło Dowgiałłę odezwać się do mnie po polsku głośnym szeptem:

Przysuń mi rączkę.

Aleksander Sawwicz zdjął okulary.

Dowgiałła! Po pierwsze, po polsku nie mówi się „rączka”, bo to rusycyzm od słowa „ruczka”, ale „obsadka”. A po drugie, na mojej lekcji proszę po polsku nie rozmawiać.

Pogrzebał w kieszeni, wyjął chustkę i, przecierając okulary, podszedł bez powodu do okna, przez minutę wpatrywał się bodajże w piekarnię Andruszkiewicza w jesiennym deszczu, i dodał:

Jeżeli w domu rozmawiacie po polsku i w gimnazjum zaczniecie mówić po polsku, to gdzie się nauczycie języka rosyjskiego. Proszę usiąść!

Czy Aleksander Sawwicz zamyślił się przez minutę, ze stojącym przy ławce na baczność Dowgiałłą, nad słusznością zajętego co dopiero stanowiska, czy może inne jakieś myśli krążyły po jego głowie, tego poznać nie możemy. Jedno wydaje się oczywiste – rzekomy „czarnosotiniec” (bo takie plotki krążyły o nim po szkolnych korytarzach) okazał się być człowiekiem raczej liberalnych, umiarkowanych poglądów.

Czy wolno się jeszcze dziwić, że Józef Mackiewicz zaznajomiony z historią pierwszych sześciu dekad XX wieku, niegdyś uczeń rosyjskiej szkoły, której dyrektor-Rosjanin zaganiał niesforne dzieci na lekcje polskiego, że taki Mackiewicz nie dostrzegał w znanym sobie okresie rosyjskiej niewoli nic szczególnie złego; nic złego w porównaniu z epoką, która nastąpiła po roku 1917?

Czy wiedział, że powtarza tytuł użyty przez siebie samego wiele lat wcześniej, pojęcia nie mam. Tekst nie potwierdza takiego przypuszczenia, w dodatku napisany został po rosyjsku, a opublikowany w paryskiej „Russkoj Mysli”, we wrześniu 1962 roku. Nawet jeśli cośkolwiek pamiętał, informacja, że nawiązuje celowo do tekstu drukowanego po polsku tuż przed wybuchem kataklizmu, nie mogłaby zbytnio zaciekawić rosyjskich czytelników.

***

Któż dziś wierzy w istnienie bolszewizmu? Któż w jego istnienie wierzył 50 lat temu, gdy powstawały teksty Tomu 23 DZIEŁ Józefa Mackiewicza? Wielu ludzi na świecie zdawało i zdaje sobie sprawę, czym w istocie swojej jest cała ta bolszewicka zgraja? Na czym polega ich odmienność? Mackiewicz nie mógł się nigdy dość nadziwić jak dalece bolszewicka szumowina pozostaje intelektualnie nie do ogarnięcia przez resztę świata. A działo się to wszystko w epoce szczególnej, z bolszewizmem otwierającym nowe kierunki ekspansji: pierwszy, pół-jawny, skryty ledwie pod wątłym płaszczykiem walki frontów narodowo-wyzwoleńczych i ten drugi, super-tajny, odkrywany przez Józefa Mackiewicza z mozołem przez kolejnych kilkanaście lat.

Nie „kolonializm” a zagrożenie świata, pisał w tytule artykułu drukowanego w mannheimowskich Ostatnich Wiadomościach w sierpniu 1961 roku. Zagrożenie świata, czyli komunizm, powinno być punktem wyjścia wszelkich politycznych, poważnych dyskusji.

Komunizm atakował z rozmachem, praktycznie na wszystkich kontynentach. Komunistyczna propaganda, w najprzeróżniejszych odsłonach, przenikała do umysłów ludzi zamieszkujących infekowane obszary świata: z łatwością docierała do biednych i najbiedniejszych, i tych przejętych walką w imię… (czy, doprawdy, ważne w imię czego?); z równie wielką łatwością trafiała do bogatych, młodych i zblazowanych mieszkańców rozwiniętego świata.

Popularnym hasłem etapu była walka z kolonializmem, dobrze wpisana w marksowską nadbudowę walki o sprawiedliwość społeczną, uspołecznienie środków produkcji, eliminację nienawistnych kapitalistów. Trwał frontalny demokratyczny atak na wszystko co wsteczne i moralnie niegodziwe. Z mównicy xxii zjazdu wszechświatowej komunistycznej organizacji padały słowa twarde, nieustępliwe, leninowskie w najgłębszym sensie. Chruszczow obwieszczał nadejście nowego (że aż strach!):

Zjazd nasz przejdzie do historii jako Zjazd budowniczych komunizmu, jako Zjazd, który rozpatrzy i uchwali wielki program budowy pierwszego w historii ludzkości społeczeństwa komunistycznego.

Tak w sześciogodzinnym referacie mówił, a raczej czytał swoim towarzyszom półanalfabeta, Nikita.

Jednocześnie – czy nie przedziwne? – w najtajniejszych komórkach bolszewickiej organizacji rodziła się całkiem nowa strategia, nie obliczano na szybką budowę społeczeństwa komunistycznego etc. etc., a wręcz przeciwnie – budowę największej w dziejach świata politycznej prowokacji, pierestrojki, której przygotowanie zajęło, lekko licząc, kolejne 25 lat. Jak to wyjaśnić? Czy były to dwie, niezależne od siebie, konkurencyjne strategie walki? A może, po prostu, huczna i buńczuczna zapowiedź nierealnej przecież całkiem (na ówczesnym etapie) budowy „społeczeństwa komunistycznego” była zaledwie przykrywką, zasłoną dymną niebywale śmiałego strategicznego przedsięwzięcia? Do tego pytania wypadnie jeszcze nawiązać. Tymczasem wracajmy do roku 1961 i jego okolic, i tego w jaki sposób ówczesny wolny świat radził sobie – lub nie radził całkiem – z komunistycznym zagrożeniem.

***

Ty sam imperialista, ty sam podżegacz wojenny…!”

Niedostrzeganie istoty komunizmu – pisał Mackiewicz – przybiera formy anegdotyczne, choć to anegdoty z gatunku ponurych. Nie chce się widzieć istoty zła, więc maskuje się tę istotę najprzeróżniejszymi surogatami prawdy, pretekstami zamazującymi sedno problemu. Jedną z najbardziej popularnych jest metoda niemal dziecinna, odwracania wyzwisk propagandy komunistycznej i odgryzanie się. W początkach lat 60. szczególna moda zapanowała na sowiecki jakoby kolonializm. Mackiewicz zastanawiał się nad tym niezwykłym zjawiskiem, nad tym niewątpliwie dowodem ułomności ludzkiego umysłu. Dlaczego w sporze z bolszewickim złem sięga się po środki równie nieadekwatne do zaistniałej sytuacji? Czyżby chodziło o zwykły, strachem podszyty optymizm, który nakazuje pomniejszać istotę zagrożenia? Tego Mackiewicz nie negował. Wskazywał jednak na czynnik o nieporównanie większym znaczeniu – nacjonalizm. Nacjonalizm – stwierdzał – z natury rzeczy jest przeciwny wszelkim internacjonalizmom, a więc przeciwny komunizmowi, ale także każdemu międzynarodowemu rozwiązaniu problemu międzynarodowego komunizmu. Z tej zależności wyprowadzał Mackiewicz prosty wniosek: nacjonalizm woli mieć za wroga inny nacjonalizm, stąd i problem komunizmu chce się (czy dla zwyczajnej wygody tylko?) nacjonalizować.

Tematem XIII Konferencji Instytutu do Badania ZSSR był „kolonializm sowiecki”, nieprzypadkowo, a w wyniku potężnego, jak twierdził Mackiewicz, sojuszu – optymizmu z nacjonalizmem:

Zamiast ustalić diagnozę, istotną treść tzw. „Międzynarodowego Systemu Socjalistycznego”, my właśnie najistotniejsze elementy tego systemu przyczepiamy do starego imperializmu, to znów dopasowujemy do carskiej Rosji, to wreszcie do dziewiętnastowiecznego – kolonializmu.

Protestował i przekonywał z jakich to mianowicie powodów komunizm nie ma, i mieć nie może, nic wspólnego z kolonializmem. A mówiąc tak, wiedział doskonale jak wielką „herezję” wypowiada. Nie zamierzał rezygnować, sięgał po najbardziej oczywisty argument: naród sowiecki nie czerpie korzyści z faktu podbijania przez komunizm innych narodów, nie bogaci się ich kosztem. Mieszkaniec podmoskiewskiej wioski nie żyje lepiej niż kołchoźnik z Ukrainy czy Białorusi. Jeśli istnieją jakieś różnice, to zawsze na niekorzyść rzekomej metropolii. Czy trzeba dodawać, że przekonywał na próżno, a w każdym razie – bez zadowalających rezultatów? Obowiązywała chęć ucieczki od realnego zagrożenia, chęć zagłuszająca racjonalną, logiczną argumentację.

Nie on jeden miał prawo do rozczarowania.

I fought this scum most of my life and I could do nothing…

Tak mawiała pewna londyńska dama, obarczona bogactwem życiowego doświadczenia. Bardzo dokładnie wiedziała o czym mówi. Znała tę substancję z każdej możliwej strony, od zewnątrz, ale i od wewnątrz; z perspektywy i z wielkiego przybliżenia. Czy byłaby zdziwiona bezspornym faktem, gdyby dowiedziała się dziś, po wielu latach od swojej śmierci, że obiekt jej egzystencjalnych torsji uznany został za nieistniejący, nieomal niebyły? Oczywiście, nie byłoby to dla niej żadne zaskoczenie. Dla szumowiny rzecz całkiem zwyczajna znikać we wzburzeniach odmętów… by ledwie po chwili wychynąć na powierzchnię z nierównie większą obrzydliwością!

Była to jeszcze szczęśliwa epoka „oficjalnego” istnienia komunizmu, mimo licznych, mniej lub bardziej nieporadnych prób zamazywania jego istoty, nadawania mu najprzeróżniejszych, mylących emblematów, uporczywego dopasowywania jego definicji do takiej czy innej politycznej inklinacji. Aż nadeszły czasy gdy komunizm pozwolił sobie nawet i umrzeć, nieomal nazajutrz po śmierci Józefa Mackiewicza, jak gdyby czekał na ten najstosowniejszy z dziejowych momentów. Przestał istnieć już nie tylko w świadomości świata – tam, tak po prawdzie, nie zadomowił się na dobre nigdy. Ale i formalnie, pogrzebawszy siebie samego należycie, z urzędową powagą. Dziś, z rzadka tylko, przebija się na powierzchnię poprzez zwały propagandowej nieczystości.

Taką okazją, szczególną, okazał się „rosyjski” atak na „niepodległą Ukrainę”, Bolshevism nieomal redivivus! Tak przynajmniej, na pierwsze wrażenie, zdaje się domniemywać Vladimir Tismaneanu, profesor nauk politycznych na Uniwersytecie Maryland. Tismaneanu przekonuje, że strącenie nad Ukrainą pasażerskiego samolotu malajskich linii lotniczych to przejaw, ni mniej ni więcej, inspirowanego bolszewizmem międzynarodowego terroryzmu. Trudno, doprawdy, przecenić znaczenie tej jego wypowiedzi.

Jakieś ćwierć wieku temu, w okolicach rzekomego upadku komunizmu, było jeszcze tak, że wypowiedziane w związku z tragicznym wydarzeniem słowa Tismaneanu nie zrobiłyby na kimkolwiek wrażenia. To, że bolszewicy inspirują, wspierają, finansują i szkolą wszelkie możliwe terrorystyczne organizacje na całym świecie, organizacje liczone w dziesiątkach, a może i w setkach, nie było przez nikogo kwestionowane (nie licząc, rzecz zrozumiała, samych bolszewików). Nieomal nie było większego aktu terroru, za którym nie stałoby sowieckie politbiuro (przynajmniej jako mecenas). Nikt tych oczywistości nie podważał. Nagle, dosłownie w jednej chwili po rzekomym upadku komunizmu, wiedza na temat wszelkich możliwych związków międzynarodowego terroryzmu z bolszewizmem przestała obowiązywać, wyparowała. W jeden dzień terroryści świata stali się suwerenami własnych organizacji, decyzji, celów; w konsekwencji kolejnych lat – największym (nieomal jedynym) wrogiem zachodniego świata. Najwybitniejsi myśliciele polityczni, publicyści Zachodu, jak Norman Podhoretz, zapomnieli momentalnie kto stoi (bo przecież stać nie przestał) za światowym terrorem, wychodząc z interesującego założenia, że skoro umarł komunizm (nikt z tych wybitnych ludzi owego „faktu” nigdy nie zanegował i nie neguje), umarły także jego związki polityczne. I choć taki sposób myślenia jest skrajnie nieodpowiedzialny z punktu widzenia bezpieczeństwa świata, głosy odrębne prawie nie zaistniały w trakcie ostatnich dwudziestu pięciu lat. Tismaneanu, przedstawiciel amerykańskiej nauki politycznej, przełamuje impas. Powtórzmy za nim jeszcze raz: bolszewizm inspiruje międzynarodowy terroryzm. Co to oznacza, a raczej – co powinno oznaczać?!

Przede wszystkim rewizję błędu, największego błędu w politycznych dziejach świata, który polegał (i polega nadal) na uznaniu, że ogłoszony przez stronę sowiecką w 1991 roku upadek komunizmu jest bezspornym faktem politycznym i historycznym. Pora na korektę tego fałszywego przekonania. Komunizm nie upadł, nie został zdemontowany. Nadal jest największym wrogiem świata, choć nie działa wprost, nie ujawnia (nazbyt często) swojego właściwego oblicza. Jeśli nawet działa zbrojnie, działa przy pomocy dobrze (przez dziesięciolecia) przygotowanej siatki międzynarodowych organizacji terrorystycznych. Nie waha się przed ich użyciem nawet wówczas, gdy, jak w przypadku „zielonych ludzików” związki tych terrorystycznych organizacji z Moskwą są oczywiste, nie podlegają dyskusji, bywają nawet jakby celowo uwypuklane.

Konsekwencje takiego zwrotu, takiego myślenia są niebagatelne; szczególnie istotne z punktu widzenia odpowiedniego rozpoznania wroga, rewizji aktualnych wyobrażeń politycznych: to nie islam jest największym zagrożeniem zachodniego świata. Islam (w kontekście terroryzmu) jest ledwie kolejną ideologią w rękach bolszewików, ideologią jak marksizm-komunizm, feminizm, homofilizm, homofobizm, genderyzm, rasizm, antyrasizm, socjalizm, rzekomy liberalizm (nawet konserwatyzm), demokratyzm i wiele, wiele innych, wykorzystywanych z wielką swobodą i dowolnością przez bolszewików. Nie jest także jedyną wielką religią, użytkowaną do realizacji mrocznych celów.

Wnioski, wolno chyba przyznać (bez posądzenia o przesadę), nie byle jakie. Szkopuł w tym, że Tismaneanu do nich nie dochodzi. I choć zdaje się mówić całkiem odważnie, oryginalnie, że w osobie Putina bolszewizm międzynarodowy nie boi się terroryzować własnych nawet towarzyszy ukraińskich, nie mówi tego jakby całkiem wprost, poważnie. Okazuje się, że śmiały passus o bolszewizmie to jedynie zgrabne nawiązanie (publicystyczna arabeska?!) do zbrodni, która na krótko potrząsnęła światem we wrześniu 1983 roku – do strącenia przez sowiecką rakietę południowokoreańskiego samolotu pasażerskiego (Lot 007). Tak jak i tamto wydarzenie, będące ostatnim tchnieniem nędznych rządów nomenklatury (the last gasp of the nomenklatura’s squalid rule), zbrodniczy czyn Putina, tej „ostatniej inkarnacji Andropowa” (tak określa Putina Tismaneanu) okazuje się być jedynie bezmyślnym (w opinii amerykańskiego politologa) nawiązaniem do przepadłej wiele lat temu z kretesem, zmurszałej dawno, zaschniętej bolszewickiej idei. Putin to dyktator, no i… rzecz całkiem oczywista sympatyk faszyzmu (czy nie uderzająca analogia z epitetem „sowieckiego kolonializmu”?). Żadna tam w każdym razie… inkarnacja. Odpowiedzialnie i bezpiecznie (jak przystoi reprezentantowi nauki). Bo też czy wiara w inkarnację nie zmusza do przyjęcia całkiem niewygodnej tezy – o niejakiej ciągłości?

Temat sam w sobie, temat politycznej inkarnacji interesujący (być może godny szerszego w przyszłości omówienia), i przydatny jednocześnie, bo pozwalający zawrócić z pokrętnej ścieżki dygresji… do Józefa Mackiewicz i jego ponurych wyjątkowo spostrzeżeń zawartych w 23 tomie DZIEŁ, a właściwie do jednego, szczególnego tekstu, w którym także pojawia się wątek politycznej inkarnacji, w kontekście wyjątkowo złowrogim – religii na usługach bolszewizmu.

‚Inkarnacja’ staje po stronie komunizmu” – pisał Mackiewicz w początkach lat 60. Pisał tak o młodym jeszcze Dalaj Lamie i zagmatwanej historii buddyjskiego hierarchy w jego, całkiem jawnej, kolaboracji z komunizmem. W oparciu o źródło najbardziej wiarygodne, osobiste pamiętniki tegoż Dalaj Lamy, opisywał Mackiewicz konsekwentny proces staczania się najwyższego hierarchy wielkiej religii po równi pochyłej kompromisu, wprost w objęcia śmiertelnego wroga, aż po rzecz niebywałą, daleko wykraczającą poza zwykłe granice koegzystencji, także kolaboracji – ustalenia przez tychże komunistów kolejnych wcieleń, kolejnej inkarnacji drugiej co do znaczenia osobistości Tybetu, Panczen Lamy.

Skoro komunizm może dowolnie grzebać w mistycznej sferze buddyzmu, gdzie jeszcze może dotrzeć, czy są granice tego wszędobylstwa? Mackiewicz, który poświęcił wiele lat pracy na studiowanie nieświętych związków licznych kościołów, przede wszystkim Kościoła Katolickiego z bolszewikami; Mackiewicz, który nazywał Jana Pawła II największym (z moralnej wagi gatunkowej) „poputczikiem” bolszewizmu od r. 1917, Stefana Wyszyńskiego jednym z największych zdrajców w dziejach Polski, Mackiewicz raczej powątpiewałby pewnie w istnienie podobnych granic.

Opisując punkt po punkcie dzieje tybetańskiego ześlizgu w komunistyczną sferę, upadku zarówno w sferze politycznej jak i duchowej, religijnej, dochodził do fundamentalnego, najprostszego z możliwych wniosków: jest tylko jeden komunizm. Ten sam oddziałuje skutecznie na wszystkie możliwe tradycje, kultury, religie; ludzi spod każdej geograficznej szerokości. Wszystko i wszyscy ulegają mu w równym stopniu, paradoksalnie przede wszystkim w tych obszarach, które – niejako z definicji – powinny się bronić najdłużej, najskuteczniej, nigdy nie kapitulować.

Czy wobec tak smutnej konstatacji wolno nam myśleć jeszcze o odmianie, o skutecznym zablokowaniu bolszewickiego pochodu, o jego unicestwieniu? W tomie 23 DZIEŁ Józefa Mackiewicza znajdziemy interesujący, choć nie całkiem prosty na to sposób…

CDN


Article printed from : https://wydawnictwopodziemne.com

URL to article: https://wydawnictwopodziemne.com/2016/07/05/niech-biega-sobie-w-kukurydze/

Copyright © 2007 . All rights reserved.