- - https://wydawnictwopodziemne.com -

Jaskółki i Amazonki Lenina i Trockiego

Posted By admin On 16 listopada 17 @ 9:59 In Michał Bąkowski | 50 Comments

Jest rok 1935.  Rodzeństwo Walkerów spędza z matką letnie wakacje na jeziorach angielskiego Lake District.  Pływają żaglówkami, bawią się w piratów i odkrywają świat.  A w tym świecie dzieją się rzeczy dziwne.  Podejrzane, obce typki, mówiące perfekcyjnie po angielsku i zupełnie niezrozumiale po rosyjsku, próbują schwytać innego podejrzanego typa, którego dzieci nazwały „Kapitanem Flintem”.  Flint okazuje się być ni to dziennikarzem, ni to pisarzem, ni to szpiegiem, który wywiózł z sowietów zdjęcia urządzeń militarnych i ukrywa je na łodzi, na jeziorze, zamiast przekazać Rządowi Jego Królewskiej Mości. – Tak mniej więcej wygląda główny wątek ubiegłorocznego przygodowego filmu dla dzieci, pt. Jaskółki i Amazonki, wg powieści Arthura Ransome’a pod tym samym tytułem.  Tylko że powieść dzieje się w roku 1929 i nie ma w niej groteskowych sowieckich agentów.  A jednak istnieje namacalny związek między popularną książką, która uczyniła Ransome’a sławnym na cały świat – i rajem krat.

Kim był Arthur Ransome?

Agent czeki czy agent brytyjskich tajnych służb?  Wiktoriański „ostatni Anglik” czy bolszewicka szumowina?  Poważny dziennikarz, komentator polityczny i krytyk literacki czy autor bajek i eskapistycznych książek dla dzieci?  Najprawdopodobniej wszystko naraz.  Sentymentalista bez wykształcenia i energiczne beztalencie; marzyciel zapatrzony w infantylny obraz dzieciństwa; bajkopisarz i oportunista; świadek i uczestnik najbardziej burzliwej epoki XX wieku.

Jego kariera jest zdumiewająca.  Był tępym uczniem, nie radził sobie w szkole i nie skończył studiów.  Znalazł posadę gońca w wydawnictwie, by już po kilku latach (w wieku lat 27) pisać pierwszą – pierwszą w ogóle! – krytyczną pozycję na temat Oscara Wilde’a.  Był czwartym człowiekiem, który przeczytał w całości sławne De profundis Wilde’a (po autorze, adresacie i wykonawcy testamentu).  Pomimo rozgłosu, Ransome żałował, że wdał się w kontrowersje i skandale związane z Wildem.  Były mu nie na rękę, bo był typem eskapisty, klasycznym reprezentantem gatunku „Colditz-man”, którego jedyną odpowiedzią na problem jest pragnienie ucieczki.  Uciekł więc przed procesami i od nieszczęśliwego małżeństwa, uciekł jak najdalej mógł, na koniec świata – czyli do Rosji.

Oczywiście pomogły znajomości.  Mieszkał u bogatych ludzi, znał różnorodną kolonię brytyjską w Rosji, ludzi pióra i ludzi interesów.  Nauczył się rosyjskiego, by móc studiować folklor.  Był bez pieniędzy, ale ze spokojem studiował język i kulturę, grał w tenisa, łowił ryby i żeglował, przemieszczając się z jednego majątku przyjaciół do drugiego, z wygodnej daczy do luksusowej posiadłości, jak przystało człowiekowi z klas wyższych (do których nie należał).  Był oczarowany Rosją.

Ransome ukończył swój przewodnik po Petersburgu 9 lipca 1914 roku.  Książka nigdy się nie ukazała, czemu trudno się dziwić.  Opisywał przecież świat, który przestał istnieć.  Odnalazł swój rękopis w roku 1919 i natychmiast go spalił.  Jego biograf* przypuszcza – moim zdaniem słusznie – że przyczyną zniszczenia rękopisu musiał być wstyd za wypowiedziane w nim poglądy.  Ransome-tradycjonalista pisał w 1914, zapewne z podziwem, o niezwykłym mieście nad Newą, o pięknie Rosji i o caracie jako wyrazie jedności narodu rosyjskiego.  Ransome-bolszewik wpadł w popłoch, czytając swój panegiryk.  Ale to tylko domysły.  Jak mówił Mackiewicz, Polak, który przestaje być bolszewikiem po ich odejściu, nie jest ani Polakiem, ani bolszewikiem – tylko szmatą.  I to samo dotyczy szacunku Ransome’a dla starej Rosji.

Nasz bohater zaprzyjaźnił się w Rosji z Haroldem Williamsem i jego żoną Ariadną Tyrkową.  Williams był nadzwyczajnym lingwistą i poliglotą – nie dość, że znał biegle ponad pięćdziesiąt języków, to czytał także pismo klinowe, hieroglify, tradycyjne pismo chińskie i japońskie – ale był także wziętym dziennikarzem; Tyrkowa była kiedyś rewolucjonistką z Narodnej Woli, bliską Struwemu i jak on, przemienioną w kadeta (kadetami zwano w Rosji partię Konstytucyjnych Demokratów).  Ransome spędził najlepsze chwile w majątku Tyrkowej w Wiergieży, gdzie parostatek zatrzymywał się na wprost otoczonego kolumnadą wejścia do dworku.  Zachwycony Rosją pisał, że nie wie czy woli ludzi, czy kraj.

Mimo to, prędko stanął po stronie rewolucji.  Carska Rosja, która jeszcze niedawno tak go urzekła, nagle wydała mu się symbolem ucisku.  Ludzie stali się w jego mniemaniu „radośni” i odurzeni wolnością, a przecież kilka tygodni wcześniej „kochali cara”.  Rewolucja nie była jego zdaniem ani „rewoltą”, ani „buntem”, ale głęboko patriotyczną reakcją przeciw „niemieckiej bandzie u władzy”.

Wydaje mi się, że Chambers (autor biografii) grzeszy niekiedy pseudo-freudyzmem.  Próbuje wyprowadzić poglądy Ransome’a z jego życiorysu.  Rewolucja lutowa miała wywołać w nim sprzeczne odczucia, bo należał do klasy (burżuazji), która przejęła władzę (jego angielscy przyjaciele byliby w Rosji kadetami), ale z drugiej strony, był także wyrzutkiem z tej klasy, nieudacznikiem, ignorantem wobec wyniosłych absolwentów Oxbridge.  W otoczeniu wybitnych ludzi, jak Williams, odczuwać musiał swą niższość intelektualną, czuł się protekcjonalnie poklepywany po plecach.  Tymczasem prości ludzie z „rad robotniczych” nie patrzyli na niego z góry, byli uprzedzająco mili i uważali go za swego.  Jakiekolwiek miał motywy, pozostaje faktem że, kiedy Williams pisał reportaże z konferencji kadetów, to Ransome szedł na obrady lokalnego sowietu.

Gdy Lenin ogłosił tzw. tezy kwietniowe, Tyrkowa wyraziła „niemal religijny wstręt” do osobowości Lenina, którego znała osobiście od dawna; Williams nie chciał o nim słyszeć.  Odraza do bolszewików nie był niezwykłą reakcją w ówczesnym świecie; jeszcze w 1904 roku Trocki powiedział o planach Lenina, że „organizacja partyjna zajmie miejsce partii, centralkomitet zajmie miejsce organizacji, aż wreszcie dyktator zastąpi centralny komitet”.  Odizolowany i wyśmiany przez socjalistów, Lenin stworzył jednak organizację, która była jak zaciśnięta pięść.  Ransome rozumiał sytuację, choćby na podstawie wielogodzinnych rozmów z Tyrkową, ale pomimo to szkicował w swych korespondencjach inny obraz rewolucyjnej Rosji: dwie skrajności, to Miliukow i Lenin, a pomiędzy nimi jedyna nadzieja na rozsądek – Kiereński.

Naiwnie żalił się, że „praca wielu lat idzie na marne” – jego praca! – bo „przyjaźń angielsko-rosyjska rozsypuje się, a Rosja staje się przedsionkiem Niemiec”.  „W polityce światowej, Anglia jest jak dziecko bawiące się w ogródku.”  Odnoszę wrażenie, że nie potrafił zachować obiektywizmu, że musiał brać czyjąś stronę.  Najpierw był zachwycony carem i Imperium, później podziwiał rewolucję, księcia Lwowa i kadetów, potem widział jedyny ratunek w Kiereńskim, a wreszcie Lenin wydał mu się wcieleniem wszystkich cnót.  Innymi słowy, był zawsze po stronie najsilniejszego.  A jednak podstawową cechą Ransome’a był eskapizm, toteż miał w końcu śmiertelnie dość Rosji, rewolucji, chaosu i hemoroidów, zapragnął uciec do Lake District, łowić ryby i opowiadać bajki.  Umknął i 17 października 1917 roku wylądował w Aberdeen.  Tłumaczył się później, że wrócił do ojczyzny, by przekonać rząd o błędnej polityce wobec Rosji, ale zamiast pędzić do Londynu zatrzymał się nad jeziorami.  Wieść o bolszewickim przewrocie obudziła go z rozkosznej drzemki.  Winą za pucz obarczał Miliukowa, Korniłowa oraz aliantów.  Władza znalazła się w rękach ekstremy i tylko pokój mógł pogmatwać plany Lenina – winni są więc podżegacze wojenni w Rosji i w Anglii.  Pisał takie kawałki z wygodnego Londynu.  Kluczowe w jego ówczesnych wypowiedziach, wydaje się następujące zdanie:

Jeśli chcemy pchnąć bolszewików w stronę wrogiego nastawienia, a może nawet do separatystycznego pokoju, to nie możemy zrobić nic lepszego niż głośno potępiać to, czego nie rozumiemy [czyli bolszewicki pucz].

Jakże prędko zapomniał, że niedawno był po stronie Kiereńskiego i przeciw ekstremistom.  Opanował go nagły zachwyt nad bolszewikami: każdy był wykształcony, kulturalny, przyjazny, towarzyski.  A że mordowali?  Nie mieli wyboru.  Wyjęli wszystkich kadetów spod prawa, a wśród nich przyjaciół i opiekunów Ransome’a, Tyrkową i Williamsa, ale on miał tylko podziw dla morderców i słowa potępienia dla tych, co postanowili walczyć z Leninem.  Williams pisał jeszcze w 1917 roku, że bolszewicy potrzebują pokoju, by wydać wojnę swemu własnemu narodowi.  Ransome nie trudził się taką analizą.  Jego zdaniem, siłą bolszewików było wprowadzenie porządku do chaotycznej Rosji.  Tej chaotycznej Rosji, którą jeszcze nie tak dawno ukochał.  Nic dziwnego, że brytyjski attaché wojskowy, pułk. Knox, chciał go „zastrzelić jak psa”, bo nie ma różnicy między bolszewikiem i apologetą bolszewizmu.  Williams, który zerwał z nim jako bolszewikiem, pisał w korespondencji dla konserwatywnego Daily Chronicle:

Nie mogę wam mówić o brutalności i ekscesach, które niszczą Rosję od końca do końca bardziej, niż jakakolwiek obca inwazja.  Horrory, które spadają na nas – rabunek, grabież, najokrutniejsze formy mordu – tworzą atmosferę codziennego życia.  Bolszewicy nie próbują nas oszukać co do swej prawdziwej natury.  Traktują burżuazję wszystkich krajów z tą samą pogardą; chwalą się gwałtem, pogardzają prawami i moralnością, depczą sztukę i wszelkie przejawy wyrafinowania.  Barbarzyństwo jest dla nich niczym, jest ceną godną rewolucji.

Ransome tymczasem, porównywał bolszewików do Ruskina i Cromwella.  Czekał na Konstytuantę jako zakończenie rewolucji, ale gdy rozpędzili zgromadzenie, poparł ich z całego serca, bo „awangarda demokracji już jest u władzy, a parlament zezwoliłby na powrót skompromitowanych Kiereńskich i kadetów”.  Nie można się dziwić bolszewikom, że się bronią.

Jak tylu poputczików po nim, pomagał jak umiał, np. pakować carskie archiwa, gdy bolszewia wiała z Piotrogradu do Moskwy w strachu przed nadchodzącymi Niemcami.  Wystosował m.in. list otwarty do Ameryki On Behalf of Russia, wydany w lipcu 1918 przez „międzynarodowe biuro propagandy rewolucyjnej” w Waszyngtonie.  Radek we wstępie wydania rosyjskiego pisał, że Ransome nie jest politykiem, ale człowiekiem gorącego serca…, nie ma burżuazyjnych przesądów, ale kocha masy…  Ransome apelował do rewolucyjnych tradycji Ameryki, jej poparcia dla francuskiej rewolucji.  Pisał, że jego ojczyzna stała się krajem „zawiniętym w nocny koszmar ślepego szaleństwa”, pozbawionym „przez złą wróżkę” umiejętności rozpoznania bolszewików jako „gigantów historii”.  Rewolucja lutowa była chaosem na rzecz reakcjonistów; Konstytuanta ostoją kontr-rewolucjonistów i politycznych bankrutów.  Dyktatura proletariatu to demokracja dla wszystkich, co nie oznacza wcale wykluczenia burżuazji, tylko zniszczenie burżujów jako klasy.  „Kiedy pasożytnictwo, przywileje i wyzysk ustaną, to zaniknie walka klas.”

Uwielbiał Karola Radka, był pod wpływem jego inteligencji i dowcipu, i blisko się z nim zaprzyjaźnił.  Przez Radka poznał sekretarkę Trockiego, Jewgienię Szelepiną, i zakochał się na zabój.  Opisał w dzienniku, jak szukali mieszkania w Moskwie; nadał temu fragmentowi złowrogi tytuł „Rekwizycja mieszkania”.  Jest to poglądowy przykład bolszewickich metod usuwania „pasożytnictwa, przywilejów i wyzysku”.  Oglądali z Radkami luksusowe apartamenty w kamienicy starego kupca, ale nie podobały im się.  Kupiec błagał, żeby zamieszkali za darmo (obecność bolszewickiej wierchuszki dawała względne bezpieczeństwo), ale Jewgienia odmówiła wyniośle.  Następnego dnia kupiec przyszedł zaoferować swoje własne mieszkanie, na co Ransome notował: „miał piękną bibliotekę, która bardzo by mi się przydała!”

Kiedy Sidney Reilly, George Hill i Paul Dukes spiskowali w celu obalenia nieludzkiego reżymu Lenina, Dzierżyński ostrzegł Ransome’a, że „zorganizowany terror jest koniecznością rewolucji”, a obcokrajowcy będą wkrótce przykładnie karani.  Uciekł zatem do Szwecji z sowieckim błogosławieństwem (i milionami dla bolszewickiego biura w Sztokholmie), na 24 godziny przed masowymi aresztowaniami obywateli brytyjskich w sowietach.

Chambers sugeruje, że Ransome dał się przekonać argumentom Trockiego i spółki, ponieważ zakochał się w jego sekretarce.  To jest oczywiście możliwe – często brzemienne w skutki decyzje zapadają z czysto osobistych powodów – ale nie usprawiedliwia postawy.  Niestety bardziej prawdopodobne, zwłaszcza w świetle burzliwego przebiegu romansu z Szelepiną, jest podejrzenie, że Jewgienii rozkazano zostać kochanką ekscentrycznego Anglika.

W prywatnej rozmowie z naszym bajkopisarzem, Trocki miał powiedzieć: „może nie jesteśmy dobrymi organizatorami, ale nikt nie zaprzeczy, że jesteśmy najlepszymi dezorganizatorami w historii”.  A w takim razie (wedle Ransome’a) jedyna słuszna polityka wobec Rosji, to zaakceptować sowiety, dać im broń i oglądać fajerwerki z daleka.  Ale fajerwerki składały się m.in z morderstwa kapitana Cromie na eksterytorialnym gruncie konsulatu brytyjskiego.  Kiedy czyta się dziś o oburzeniu prasy brytyjskiej, o konfuzji samego Ransome’a, to śmiać się chce, bo wiadomo, że już za chwilę zarówno Ransome, jak i rząd brytyjski, będą rozmawiali z mordercami.

2 września 1918 roku, kiedy Lenin rzekomo był umierający, Ransome napisał nigdy nie opublikowany nekrolog, w którym bezwstydnie, na lata przed rozpoczęciem sowieckiego kultu Lenina, rozwodził się o prostych chłopach, którzy rozpoznawali jego dobroć, o robotnikach, którzy patrzyli na niego „jak na świętego”, o miłości do dzieci…  Skonfrontowany z oczywistością terroru, Ransome po prostu negował fakt: terror jest niemożliwy w Rosji, więc go nie ma; wieści na ten temat to propaganda Białych, chętnie przyjęta przez bolszewików, jako konieczny element rewolucyjnej retoryki – forma językowa, a nie rzeczywistość.  Gdy już nie mógł dłużej zaprzeczać, uciekł się do znanej formułki, że „byli zmuszeni do kontrterroru przez zbrodnie Białych”.  Uznawszy sowieciarzy za męczenników, mógł wrócić do zabójstwa Cromie, które musiało być uzasadnione, skoro ludzie tak nieskazitelni jak Dzierżyński i Peters za takie je uznali.  Nic dziwnego, że Lockhart ostrzegał przed Ransomem jako agentem bolszewii.  W Whitehall sformułowano opinię, że stał się jawnym bolszewikiem.  Więc co zrobili?  Zaoferowali mu pracę w roli agenta brytyjskiego…

W roku 2009, kiedy powstała książka Chambersa, nie ujawniono nadal (!!) wszystkich dokumentów brytyjskich, nie wiadomo zatem, co spowodowało zmianę opinii.  Chambers przekonująco argumentuje, że mógł tu zajść przypadek sporu między MI5 i MI6 czyli kontrwywiadem i wywiadem.  W MI5 dominowała psychika oblężonej twierdzy, podejrzliwość i niechęć do prasy, gdy oficerowie MI6 byli otwarci, kosmopolityczni i pragmatyczni.  Z definicji musieli znać języki, więc byli lepiej wykształceni, bywali awanturnikami – jak Reilly – ale nigdy nie byli urzędnikami.  Byli wśród nich także ludzie zdecydowanie lewackich przekonań, np. Clifford Sharp.  Sharp był m.in. naczelnym New Statesman, pisma znanego głównie z poparcia dla Stalina w latach 30.  Odtąd Ransome mógł dostarczać raportów wywiadowczych na temat sytuacji w sowietach całkowicie pod dyktando Radka.  Jego raporty były tak skrajne, że nawet lewacki Manchester Guardian musiał je łagodzić.

30 stycznia 1919 po dłuższym pobycie w Szwecji, powrócił do sowdepii wraz z wydaloną ze Szwecji bolszewicką misją.  Opisał tę podróż jako przejście przez most: z jednego ekstremum walki klas do drugiego, z dyktatury burżuazji do dyktatury proletariatu.  Gdy Churchill domagał się interwencji – „z wszystkich tyranii w dziejach, bolszewizm jest najgorszą, najbardziej destrukcyjną, najbardziej poniżającą”– a Reilly próbował z Londynu zlikwidować Bola, Ransome otrzymał „list żelazny” od samego Lenina, z rozkazem, by udzielić okazicielowi wszelkiej pomocy.  Odwiedził Butyrki w towarzystwie Dzierżyńskiego.  Wszedł osobiście do celi brytyjskich więźniów i wmawiał im, że jest tajnym agentem brytyjskim.  Peters żalił mu się, że Lockhart, któremu włos nie spadł z głowy na Łubiance, stał się zaciekłym antykomunistą.  Lenin, który jeszcze nie tak dawno był umierający, udzielił mu trzech wywiadów.  Żadna postać historyczna nie miała tak radosnej dyspozycji, jak Lenin.  Był przekonany, że w całej Europie zaistniała sytuacja rewolucyjna i wybuch jest tylko kwestią czasu.  Nie obawiał się wojsk interwencyjnych, „Lloyd George równie dobrze mógłby posłać swych żołnierzy na uniwersytet”; w Rosji nauczyliby się rewolty.  Na delikatną sugestię, że rewolucja w Anglii jest mało prawdopodobna, Lenin odparł: „Anglia i Francja złapały już bakcyla choroby.  Tobie może się wydawać, że pozostają nietknięte chorobą, ale mikroby już się rozchodzą”.  Jakże miał rację wódz rewolucji, nazywając komunizm zarazą: zaraza rozchodzi się po świecie.

Ransome miał także czas na zabawę, spotykał się z reprezentantem Wilsona w sowdepii, niesławnej pamięci Williamem Bullittem.  Szampan lał się strumieniami, kawior, prywatna loża carska w Teatrze Wielkim.  Po sześciu tygodniach powrócił do Anglii i został aresztowany na granicy.

Właściwie nie został aresztowany, a wyłącznie zaproszony do udzielenia wyjaśnień.  Pomimo to, wydał natychmiast kolejny pamflet na temat sowietów.  Określił w nim swą postawę jako „polityczną neutralność”.  Podkreślał, że „nic nie znaczące okrucieństwa popełnione przez tę stronę czy tamtą” przesłaniają tylko obraz „największych zaburzeń w historii”.  Rex Leeper, jeden z członków Klubu Likwidacji Bola, próbował zastopować kolejny wyjazd Ransome’a do sowietów, ale zwyciężyło w Whitehall przekonanie, że młody dziennikarz nie ma żadnych poglądów, żadnej moralności, że interesuje się tylko sobą i wraca po swą kochankę.  W rzeczywistości jednak, Ransome pisał np.:

Podzielam opinię wszystkich Rosjan, że żadna siła na ziemi nie zdoła usunąć władzy sowieckiej albo zakłócić wiarę ludu w bolszewickich przywódców.

W końcu zdołał wyciągnąć swoją Jewgienię z sowdepii bez większych trudów.  A Jewgienia zdołała przewieźć na Zachód 35 diamentów i 3 sznury pereł skonfiskowanych od „bywszych liudiej”.  Wszystko na rzecz partii rewolucyjnych (wiadomo to z akt ogłoszonych w 1991 roku).  Ale sam jeździł jeszcze często do Moskwy.  Jak dawniej udzielano mu wszelkiej pomocy, aż do własnego biura w ministerstwie włącznie.  Wyśmiewał żale o brak wolności słowa („nie spotkałem Rosjanina, który by nie mówił tego, co myśli”), rozmawiał ponownie z Leninem, który cytował Hegla dla uzasadnienia ucisku chłopów: „Co to jest lud?  Lud to ta część narodu, która nie wie, czego chce.”  Szalał po nocnych klubach w zagłodzonej Moskwie z Vanderlipem i Enverem Paszą w czasie, gdy 1.500 „kontrrewolucjonistów”, czyli zakładników zamkniętych bez sądu, zostało rozstrzelanych „w wyniku nieuwagi”.  Chambers komentuje, że dawniej łączyła Ransome’a z bolszewią wspólna chęć pokonania Niemiec (dziwne, bo Lenin nie walczył z Niemcami), a teraz pieniądze, koncesje, luksusy, restauracje itp.  A przy tym wszystkim Ransome wyrażał pogardę dla burżuja, który płakał nad utraconym fortepianem.

Być może trudno było obcokrajowcowi pojąć istotę rzeczy?  Chambers cytuje w odpowiedzi Bertranda Russella, który był skrajnie lewicowym sympatykiem bolszewii, ale z miejsca dostrzegł, co się wyprawia pod władzą Lenina.  Po krótkiej wizycie w roku 1920, pisał o przemysłowej konskrypcji, zakazie strajków, więzieniu dla bumelantów, głodzie i terrorze.  Rolnictwo upadło nie z winy Ententy, ale dzięki alienacji chłopów.  Przemysł upadł, bo robotnicy nie chcą pracować pod przymusem.  Russell nie miał złudzeń, co do bolszewickich metod:

Okrucieństwo czai się w naszych instynktach, a fanatyzm jest kamuflażem dla okrucieństwa.  Fanatycy są rzadko humanitarni, a ci którzy szczerze obawiają się okrucieństwa, będą się opierać fanatycznej wierze.

Kolejny sowiecki dokument pokazuje, że Ransome pisał donosy na Brytyjczyków w Moskwie i szkicował sylwetki wpływowych ludzi w Londynie na potrzeby sowieckiego wywiadu.  Opisywał byłych przyjaciół, Williamsa i Ariadnę Tyrkową, jako zaciętych wrogów bolszewii (może to wyjaśnia nagłą chorobę i śmierć Williamsa w wieku 52 lat?).  Paul Dukes, Churchill i Curzon – wrogowie, ale Lloyd George był jego zdaniem „przyjacielem”.  Chambers uważa, nie bez racji, że treść tych raportów była bez znaczenia, istotne są intencje.  Jednak sugestia, że Ransome pragnął zapewnić bezpieczeństwo rodzinie Jewgienii, wydaje się śmiesznie naiwna.  Siostra Jewgienii, Iroida, była w czeka…  Jedyny powód był osobisty: współpraca z czeką i z MI6 zapewniała mu „plecy” w obu miejscach.  Klasyczne postępowanie karierowicza, człowieka bez kręgosłupa.

Trudno doprawdy wyobrazić sobie kulturę bardziej przeciwstawną wszelkim ideałom Ransome’a niż stworzona przez Lenina „nowa kultura Rosji”.  Pogarda dla tradycji starego świata, odrzucenie indywidualizmu, wyobraźni, sprowadzenie społeczności ludzkiej do mrowiska, a człowieka do maszyny.  A pomimo to, nie potępił ani tej pseudo kultury, ani jej głównego architekta.  Znalazł w rewolucji formę ucieczki, jak dziecinne fantazje, na których w końcu zrobił pieniądze.  Im bardziej koszmarna stawała się sytuacja w sowietach, tym bardziej się od niej oddalał, tym mniej się nią zajmował.  Porażkę Trockiego w walce ze Stalinem, nazwał „biurokratycznym coup de main” – pożałowania godne, ale nieuniknione.  Miał jednak rację, że narzekania Trockiego i Radka są bezpodstawne: starzy bolszewicy nie szanowali wolności słowa bardziej niż Stalin, ani nie mieli nic przeciwko dyktaturze, tak długo jak do niej należeli.

Zważywszy naturę stalinowskich prześladowań, jest niezwykle dziwne, że rodzina Jewgienii, nie ucierpiała wskutek relacji z siostrą na Zachodzie – i to siostrą, która była osobistą sekretarką Trockiego!  Iroida zrobiła karierę i została zastępcą szefa regionu w gułagu.

Jest wystarczająco wiele dowodów, że Ransome pracował dla czekistów.  Mniej jasna jest jego współpraca z MI5.  Motywy wydają się egoistyczne, by ułatwić sobie karierę w Anglii, ale fakt, że niektóre jego akta są nadal tajne po stu latach, jest podejrzany.  Czy był kandydatem na „agenta wpływu”?  Był na to chyba za głupi i był nikim w Anglii.  A jednak nie ulega wątpliwości, że bolszewicy kultywowali relacje z nim.  Cokolwiek mówić o Leninie czy Trockim, to nie mieli w zwyczaju marnować czasu na błahe rozmówki, kiedy nie widzieli w nich pożytku – a mieli czas dla niego.  Dziecięca naiwność i wrodzony konserwatyzm, czyniły go atrakcyjnym, gdyż mógł trafić do nie-lewicowych słuchaczy.  Ransome był może prawzorem „pożytecznego idioty”, jakich po nim przyszły tabuny.

Jewgienia Ransome odwiedziła swoje siostry w Moskwie w 1972 roku, w kilka lat po śmierci męża.  Rodzina przeżyła głód i czystki, co było rzadkością nawet wśród ludzi mniej związanych z Trockim.  Dlaczego pozostawiono Arthura i Jewgienię w spokoju?  Dlaczego nie domagano się dalszych wystąpień, dalszej współpracy?  Jedno jest pewne, postać „Kapitana Flinta” w ubiegłorocznym filmie, która (podobnie jak oryginał w powieści) miała być wzorowana na Ransome’ie, nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.  On nie wykradał sowieckich sekretów, ale był udatnym bolszewickim agentem.

_______

* Roland Chambers, The Last Englishman. The Double Life of Arthur Ransome, Londyn 2009.


50 Comments (Open | Close)

50 Comments To "Jaskółki i Amazonki Lenina i Trockiego"

#1 Comment By Dariusz Rohnka On 18 listopada 17 @ 12:02

Książki nie czytałem, filmu nie oglądałem, o postaci Arthura Ransome’a wiem mniej niż mało, ponieważ jednak powyższa relacja z życiowych poczynań tego osobnika zdaje się wystarczająco klarowna postanowiłem wskazać, co mnie w tej całej historii frapuje.

Otóż wszystko przemawia za tym, że postać Ransome’a to co prawda intrygujący, ale dość klasyczny przypadek około bolszewickiej szui. Nie bolszewik (bo za głupi), nie półbolszewik (bo za tępy), może tylko poputczik, najpewniej po prostu człowiek nie reprezentujący żadnego stałego poglądu na świat (po za – rzecz jasna – własnym dobrem); w skrócie – nikt. Nikt, pisujący popularne książki dla dzieci. Jak rozumiem, nie jest to wiedza szczególnie ezoteryczna, ale wynikająca w znaczącym stopniu z dociekań jego biografa, Rolanda Chambersa.

Nakręcono film. Biorąc pod uwagę poczytność książki, nic niby dziwnego. A jednak, nie zrobiono po prostu ekranizacji, ale nakręcono, jeśli dobrze rozumiem, adaptację, mocno odbiegającą od powieściowego zapisu, wplątując w fabularną przygodę alter ego autora, który jednak nie wypada na planie filmu jako zagorzały sympatyk leninów, trockich i innych bandytów, ale ktoś, kto jakby był ich zaprzysięgłym wrogiem.

Zastanawia mnie prawdopodobna intencja. Z jakichś względów autorzy filmu postanowili biografię Ransome’a nie tyle może wybielić (bo to, biorąc pod uwagę tu i teraz, odrobinę zbyt stronnicze stwierdzenie), co gruntownie zakłamać. To zdaje się jedyna rzecz pewna, a dalej? Co mogło kierować ludźmi, przebierającymi sympatyka bolszewizmu w bolszewickiego wroga AD 2017? Z jakich ideowych (bezideowych) pozycji to uczynili?

Czy z pozycji antybolszewickich? Czy jednak godziłoby się wówczas wybielać poputczika bolszewi?

Z pozycji bolszewickich? Dlaczego by jednak wówczas w tak niekorzystnym świetle przedstawiać sowieckich towarzyszy, polujących na autora-bohatera?

Z punktu twardego filmowego biznesu? Najpewniej, takie podejście zda się najbardziej prawdopodobne. Biały był czy czerwony, żółty czy niebieski, z poziomu produkcji rzecz przecież całkiem bez znaczenia.

Ale, czy to bezpieczne? – jak podpytywał pewien tajemniczy dentysta, w innym filmie? Czy bezpiecznie tak sobie dziś bimbać z realiów świata? Po co chwytać się za kłamstwo, ani potrzebne, ani praktyczne?

Czy do uszu twórców nie doszło jeszcze, że bolszewizm wciąż i nieodmiennie króluje na intelektualnych (i politycznych) salonach świata?

Aaaa…! Najpewniej gdzieś/kiedyś usłyszeli, że komunizm umarł był swoje czasu.

To może istotnie jakie wyjaśnienie?

#2 Comment By Jacek On 18 listopada 17 @ 1:31

Darek,

Ja też nie czytałem, ani nie oglądałem opisanych wyżej dzieł, ale samo zjawisko manipulowania przez filmowców życiorysem Ransome’a też uważam za ciekawe. Może jest to jakiś nowy nurt w kręgach około hollywoodzkich, przedstawiający bolszewię jako czarny charakter, w opozycji do maszerujących obecnie przez instytucje gramscistów? Czy ktoś zaobserwował podobne zjawisko w innych produkcjach? To może być ciekawe…

W sumie, dlaczego nie? Na tym etapie potępianie sowieckowo sojuza dobrze wpisywałoby się w nachalną narrację budowy nowego, lepszego świata przy pomocy gender, multi kulti, walki z klimatem i „małżeństwa” chłopa z chłopem. Do tego potępianie przez postępowców Putina za gnębienie gejów i propagowanie rosyjskiego nacjonalizmu… czy to się nie układa w logiczną całość strategii propagandowej?

Ale, gdyby rzeczywiście tak było, to filmy w rodzaju „Jaskółek i Amazonek” byłyby adresowane raczej do bardziej wyrobionych intelektualnie widzów, podczas gdy reszcie serwowano by dość toporną i wizualnie obrzydliwą sieczkę w rodzaju „Nienawistnej Ósemki” Tarantino. Czy tak będzie, czas pokaże. W każdym razie trendy w zachodnim kinie ewoluują i pal ich sześć za treści, bo tu niczego dobrego spodziewać się nie można było… Ale ta forma! „Dr Strangelove” forsował te same idee, co filmy Tarantino, ale jakaż tam była finezja formy… A dziś – młotem po łbie.

Swoją drogą, Laurence Olivier z „Maratończyka” też nie ma dziś raczej konkurencji, jeśli chodzi o warsztat.

Przypadkiem, trochę odbiegając od tematu (ale nie bardzo), trafiłem ostatnio na coś takiego:

[1]

Muszę obejrzeć „Hair”jeszcze raz…

#3 Comment By michał On 18 listopada 17 @ 1:54

Darek,

Widzę to w ten sposób:

Rzadko kto uważa Ransome’a za zdrajcę, nawet Chambers, który przeczytał cały jego poputniczewski, pro-bolszewicki bełkot. Ransome wprawdzie nie jest już dziś poczytny, ale patrzą na niego z nostalgią: takie kiedyś były dzieci, taka była Anglia i taka była wspaniała angielska literatura dla dzieci, tzn. ahoj, przygodo. (Oryginalne „Jaskółki i Amazonki” mogłyby się dziać w arteku pionierów na Krymie, choć pewnie musiałby dodać coś o imperialistach.)

Kiedy patrzą na jego życiorys, to nie widzą zdrajcy (jak widzimy my), ale „naszego człowieka w Moskwie”. Mówię tu o „moim odczuciu”, jak widzieć muszą Ransome’a autorzy filmu. Piszesz, że Ransome „nie wypada na planie filmu jako zagorzały sympatyk leninów, trockich i innych bandytów, ale ktoś, kto jakby był ich zaprzysięgłym wrogiem”. Chyba nie masz racji. Wydaje mi się, że bohater-autor wychodzi na zagorzałego sympatyka Lenina i Trockiego, ponieważ jest zaprzysięgłym wrogiem Stalina. Taka przecież jest obowiązująca wykładnia. To dlatego obchodzą w UK 100 lat bolszewickiego puczu, bo tak jak Ransome, zakochani są w Leninie i Trockim, i zalewają się łzami, że zły Stalin tak wszystko popsuł. Nie muszą niczego wybielać, ani zakłamywać, bo oni są jak Ransome. Wybielać poputczika można tylko, gdy się go najpierw uzna za kolaboranta zła.

To byłby pierwszy punkt. A drugi jest zupełnie prosty. Nikt nie wnika w szczegóły działalności Ransome’a w sowietach, a słyszą tylko powtarzane w kółko, że „autor książki dla dzieci był w młodości agentem brytyjskiego wywiadu w sowietach”. O ile Sidney Reilly jest podejrzanym awanturnikiem, o niesmacznych antykomunistycznych poglądach i niezdrowych skłonnościach, to Ransome jest właśnie „smaczny i zdrowy”, swój gość, nasz człowiek, jasny i prosty jak Timur i jego drużyna.

Innymi słowy, nie widzę tu żadnego niebezpieczeństwa. Ani ideowego, ani bezideowego. Takie niebezpieczeństwo istniałoby, gdyby oglądająca publika była jak Ty…

Natomiast „upadek komunizmu” niczego nie wyjaśnia. Pisałem w zakończeniu cyklu o Klubie Likwidacji Bola, że brak zainteresowania próbami obalenia tyranii sprzed wieku możnaby tłumaczyć maskaradą pt. „upadek komunizmu”. Ale mnie się wydaje, że ogólna „sympatia” jest po stronie tych kanalii, których władzę oni próbowali zniszczyć. Lenin i Trocki, Wołodarski i Uricki, walczyli o nowy wspaniały świat, tak jak dzisiejsza zgraja romantycznych rewolucjonistów. I tak jak Ransome.

#4 Comment By michał On 18 listopada 17 @ 2:29

Drogi Panie Jacku,

Jak pisałem przed chwilą w odpowiedzi na komentarz Darka, nie sądzę, żeby zaistniał tu nowy nurt przedstawiania bolszewii jako „czarnych charakterów”. Źli bywają staliniści, a i to nie wówczas, gdy biją jeszcze gorszych faszystów.

Oczywiście ma Pan rację, że Tarantino, to nie Kubrick, a Samuel L Jackson, to nie Laurence Olivier. Oglądałem niedawno, po raz pierwszy od dziesiątek lat, „Maratończyka” i byłem zdumiony. Po pierwsze, film nie jest aż tak dobry, jak go pamiętałem. Ale po drugie i ważniejsze: czy wie Pan, co mówi Dustin Hoffman, kiedy Olivier pyta go po raz pierwszy: „Is it safe?”

A ten Karoń… Czy nie trzeba najpierw mówić po polsku, żeby się wypowiadać? Zawsze mi się wydawało, że inteligentna wypowiedź powinna się składać ze zdań powiązanych związkiem wynikania logicznego. Ale może ja zbyt wiele wymagam. Ponieważ mówią jednak także o „Locie nad kukułczym gniazdem”, to muszę zaprotestować. To jest kompletny bełkot. Jeżeli się nie ma nic do powiedzenia o wielkim dziele sztuki, to po co je sprowadzać do własnego poziomu? Na dodatek nie oglądali filmu, nie pamiętają go dobrze. To jest żenujące. „Antypsychiatria” mówi ten rzekomy „filozof”. On oczywiście ma rację w szczegółach, ale na jakim to jest poziomie? „W logice jest zalążek opresji”, to jest znana i ciekawa myśl, ale on sprowadza ją do jakiegoś totalnego bełkotu.

Znalezienie równowagi między wolnością i wartościami, między koniecznym wymogiem wolnego działania i wymaganiami jakie stawiają nam wartości, jest wielkim wyzwaniem dla myśli ludzkiej i nie wypada tego doprawdy sprowadzać do „trzech małpoludów w autobusie”.

A „Hair” jest warte analizy, podobnie zresztą jak „Lot…” Niech Pan koniecznie napisze.

#5 Comment By Jacek On 18 listopada 17 @ 3:36

Panie Michale,

Pisze Pan o percepcji stalinistów przez zachodnich lewaków. Być może tak właśnie należy rozumieć przedstawianie postaci Ransome’a. Ale jak, wobec tego jest postrzegany taki np Philby? Zaczynał za Stalina, kończył (uciekał) za późnego Chruszczowa. Czy jest on może uważany za postać „kontrowersyjną”? Bo na przykład taki John Le Carre przedstawia osobników wzorowanych na piątce z Cambridge jako postaci równorzędne z ich „prześladowcami” z kontrwywiadu. Nie ma złych i dobrych, nie ma czarnych i białych, jest tylko szarość. Zachód w jego powieściach walczy z komunizmem nie mając żadnych przewag moralnych (ja tu całkowicie pomijam jak faktycznie ta walka wyglądała, mam na myśli wizję literacką) . Jest tylko rywalizacja dwóch opresyjnych systemów. Tak mi się w każdym razie wydawało, oglądając „Tinker, Tailor, Soldier, Spy”.

A jak to jest w rzeczywistości odbierane na zachodzie?

No właśnie, co odpowiada Hoffman na pytanie: Is it safe? Najpierw nie jest pewien, czy pytanie jest skierowane do niego, potem mówi, że nie może powiedzieć, czy jest bezpiecznie, dopóki nie będzie wiedział, o czym dokładnie jest mowa. Czy o to chodzi?

Karoń faktycznie nie jest wybitnym krasomówcą. Jednak jego opowieść o „Hair” była dla mnie intrygująca, bo nie pamiętałem tych wszystkich detali. O „Locie…”, w rzeczy samej nie powinien się wypowiadać, nie znając filmu. Ale znaczenie postaci siostry Ratched chyba intuicyjnie uchwycił dobrze…

#6 Comment By michał On 18 listopada 17 @ 5:01

Drogi Panie Jacku,

W Wielkiej Brytanii Kim Philby jest postrzegany jednoznacznie jako zdrajca. Le Carré nie ma z tym koniecznie wiele wspólnego. Sprawa Philby’ego była po prostu zbyt głośna, zdrada zbyt otwarta, zbyt nachalna. Sam Le Carré niestety także jest lewakiem. Podobno napisał nową książkę o „ludziach Smylie’go”, ale nie wiem, czy mam ochotę to czytać. W jego wypadku, wykładnia jest chyba ciut inna: nie tyle dwa równorzędne, opresyjne systemy, ale wysoki stopień profesjonalnego szacunku dla drugiej strony, który z kolei każe widzieć i dać wagę ich argumentom. Nie wiem jednak, czy da się powiedzieć, że jego punkt widzenia zakłada moralną równowagę dwóch systemów (przynajmniej w jego wczesnych książkach).

Nawet Trockiści (w rodzaju Corbyna) czy staliniści (w rodzaju McDonnella) nie będą bronić Philby’ego (choć na pewno nie uważają jego postępowania za zdradę), bo to by ich kompromitowało.

Ma Pan na pewno rację, że niepotrzebnie się czepiam tego Karonia. Nie jest „krasomówcą”? Mój Boże, ja też nie jestem. Ktoś go już nam tu chyba polecał, i wyznaję, że nie potrafię się przebić przez ten jego sposób mówienia, takie rzucanie myśli, jak haseł („to jest hops!” mówi na przykład, i zajęło mi jakiś czas, żeby pojąć, że chodzi mu Hobbesa, ale takie hasło niczego nie wyjaśnia) wydaje mi się nieznośne. Kultura jest kwestią artykulacji na każdym poziomie. Bez artykulacji zostaje nam tylko walenie w bębny i rytmiczne podskakiwanie w tłumie.

Więc jak? Napisze Pan o „Hair”?

Na pierwszy raz rzucone pytanie, „Is it safe?”, Hoffman odpowiada: „Are you talking to me?” Czyli odpowiada słynnymi słowami De Niro z „Taksówkarza”… Oba filmy wyszły w tym samym roku, więc nie sadzę, żeby to było zamierzone. Ale byłem zdumiony, że nikt tego nigdy nie zauważył.

#7 Comment By Dariusz Rohnka On 19 listopada 17 @ 12:39

Michał,

Piszesz o Anglikach, jeśli dobrze Cię rozumiem, jako o, powiedzmy, bardzo nierzetelnych obserwatorach historii, którzy zdają się z wielką a naiwną swobodą stosować prostacką regułę: jeżeli fakty nie zgadzają się z naszym wyobrażeniem… etc.

Ufam, że masz o wiele lepsze rozeznanie, co tam się w Brytanii dzieje. Ransome był i jest ok, bo wspierał dobrych Lenina i Trockiego; z tego samego mniej więcej powodu Reilly nie zasługuje na sympatię. Trudne do pojęcia, ale można się z tym zmierzyć.

Co jednak w takim razie z Churchillem, z którym, generalnie, w ogóle nie mają żadnego problemu (wiele mówiące)? Jak podchodzą do jego jednoznacznie antybolszewickich wypowiedzi z czasu tuż po wielkim/małym wybuchu? Czy jego słowa są traktowane jako ledwie przejaw dziwacznej ekstrawagancji?

Nie znam dorobku La Carré zbyt dobrze. Jednak w kluczowej scenie jednego z filmów można natknąć się na coś takiego:

[2] (od mniej więcej 2 minuty).

Sama w sobie, wypowiedź Guinnessa niczego nie przesądza. Prowadził negocjacje i pewnie wypadało mu być możliwie przekonującym, czy jednak podobna myśl (o równowadze moralnej dwóch światów, świata tout court i bolszewii), nie mówi wiele o mentalności autora?

#8 Comment By Jacek On 19 listopada 17 @ 2:09

Panie Michale,

W życiu bym nie zwrócił uwagi, że odpowiedź Hoffmana to fraza z „Taksówkarza”. Nie sądzę jednak, że ma to jakiekolwiek znaczenie. Raczej to czysty przypadek. Musiało minąć parę lat, zanim ten tekst stał się na tyle rozpoznawalny, żeby być cytowany w innych produkcjach, w tym w opowieści o pewnym niedorobionym nadwiślańskim płatnym mordercy.

Czy napiszę coś o „Hair”? Najpierw muszę przypomnieć sobie ten film, ostatnio widziałem go bardzo dawno temu. Kto wie, może nasuną mi się jakieś spostrzeżenia…

Darek,

Ten fragment chyba dobrze oddaje wymowę powieści Le Carre. W walce dwóch bloków politycznych nie widział racji po stronie wolnego świata, nie ma dobra i zła, jest tylko jednolita szarość. W jego „Pieśni misji” widać to chyba jeszcze wyraźniej. W zbolszewizowanej do cna Afryce zachodnie rządy próbują robić brudne interesy kosztem niczego nieświadomych tubylców. Komuniści (których nie nazywa po imieniu) rozprzestrzeniają swoje wpływy, wywołując lokalne konflikty, a brytyjscy politycy pieką w tym ogniu swoje pieczenie. Tu z resztą sam opis sytuacji w Kongo i okolicach nie jest daleki od prawdy, tyle, że Le Carre wydaje się większe zagrożenie widzieć po stronie Zachodu, niż rosnących w siłę komunistów chińskich i afrykańskich.

#9 Comment By michał On 19 listopada 17 @ 7:38

Darek,

Musi być dla Ciebie oczywiste, że kiedy mówię „Anglicy”, to używam skrótu myślowego. Takie coś nie istnieje, tak jak nie istnieje kategoria „Polaków”, którzy wszyscy myślą tak samo. Ludzie generalnie, w ogóle i wszędzie, nie znają historii, a w Anglii jest gorzej ze względu na sposób, w jaki uczą historii w szkołach. ALE…

„Ransome ok, a Reilly be” – trudne do pojęcia? Naprawdę trudne? A Bruno Jasieński cacy, Karol Jaroszyński be? Mandelsztam ok, a Bunin nie – czy rzeczywiście to jest takie trudne do pojęcia?

O Churchillu mówiliśmy tu wielokrotnie. Churchill jest w Wielkiej Brytanii niekwestionowanym bohaterem i zbawcą, jak sam dobrze wiesz. Jestem podobnie jak Ty, krytykiem jego postawy podczas II wojny, ale jeżeli Churchill zdradził Polskę w Jałcie, to warto pamiętać, że przed nim Piłsudski zdradził Ukrainę w Rydze, a Ukraina jest nam bliższa niż Polska Brytyjczykom. O jego antykomunizmie z lat 20. na ogół rzadko kto wie, a gdy wiedzą, to machają ręką, „bo z czasem zmądrzał”.

Linka niestety u mnie nie działa. Albo prześlij, co mówią, albo podaj mi film i scenę i spróbuję znaleźć.

#10 Comment By michał On 19 listopada 17 @ 7:49

Drogi Panie Jacku,

Ważne to oczywiście nie jest. Co ma w ogóle jakiekolwiek znaczenie, oprócz Zbawienia? Ale jeśli wolno mi być nieskromnym, to powiem, że ja znam kino, i znam wielu ludzi, którzy się także znają na filmie. Odkąd zauważyłem tę odpowiedź, postawiłem to samo pytanie kilkunastu osobom – i nikt tego nie zauważył. Zważywszy, jak szczegółowo analizowane są dziś filmy („La la Land” był np. porównywany do innych filmów klatka po klatce, ze wskazaniem co jest „cytatem”, a co nie jest), to jest zdumiewający fakt.

Cytat z De Niro był cytowany od razu, nie w innych filmach, ale z miejsca nabrał „kultowego” formatu. Wiem, bo sam to robiłem, nastolatkiem będąc.

Filmy Formana są pod wieloma względami ciekawe, ale zarówno „Hair” jak i znakomity „Lot…” są warte uwagi jako niemalże traktaty na temat wolności. Dlatego tak bardzo mnie zirytowało, że ci dwaj debatowali film, którego albo nie widzieli, albo nie pamiętali („czy on ją zabił poduszką?”). To jest taka maniera, żeby zabierać głos, kiedy się nie wie, bo „mnie na to pluć”: „filmu nie pamiętam,” mówi jeden z nich, „ale pamiętam, że jakiś Murzyn niesie umywalkę” – to idź Pan sprawdź, a potem zabieraj pan głos, zamiast bredzić.

Możemy zrobić taką wymianę: ja napiszę o „Locie…”, jeżeli Pan napisze o „Hair”?

#11 Comment By Dariusz Rohnka On 19 listopada 17 @ 8:08

Michał,

Dobrze rozumiem, że ludzie generalnie i wszędzie nie znają historii. Sam robię prywatne badania na ten temat i np. pytam ludzi (bez złych intencji, ale z uzasadnionej ciekawości), czy wiek XVII oznacza lata pomiędzy 1601 a 1700, czy może jakie inne. Nie wiem jaki jest dokładnie procent trafnych odpowiedzi, ale niewielki.

Biorąc pod uwagę, to niebywałe zapuszczenie intelektualne ludzkości (jak można ignorować historię, królową wszelkich nauk?), nie wydaje mi się jednak, żeby jednocześnie można było zakładać, że „Anglicy” (oczywiście, że to umowne!), pamiętają co robili i mówili w l. 20. Ransome, Reilly, a nie pamiętają, co miał do powiedzenia w tym czasie Ch.

Książek nie czytają, więc wiedzę czerpią z telewizji. Postać Ransome’a została wpleciona w jeden kiepski film, o Reilly’m nakręcono cały serial (ale dawno, i raczej nie najlepszy), o Ch. produkują jeden film za drugim, także filmy dokumentalne. Czy w tych produkcjach jego nietypowe, antybolszewickie stanowisko oraz wiara, że Lenin and co. to największa zaraza świata, czy to stanowisko jest pomijane, wycinane?

Linka nie działa – to, niestety, typowe. Chodzi o coś takiego: Tinker, Tailor, Soldier, Spy (1979) – Alec Guinness – Patrick Stewart – Karla. Może z użyciem tych słów kluczowych znajdziesz stosowny fragment. Cały film trwa ponad 4 godziny.

#12 Comment By Jacek On 19 listopada 17 @ 8:32

Panie Michale,

Być może „Maratończyk” nie jest dziś zbyt dobrze pamiętany, więc i ze szczegółowymi analizami krucho. Na pewno nie jest to film formatu „Taksówkarza”, raczej taka sobie opowieść sensacyjna o tym, jak to rząd federalny knuje z brzydkimi nazistami. Film z tej samej półki, co „Trzy dni Kondora”, ot, zgrabna fabuła z dobrą obsadą.

Dobrze, zróbmy takie ćwiczenie filmowe. Ciekaw jestem Pańskiej opinii na temat „Lotu nad kukułczym gniazdem”. Swego czasu fascynował mnie ten film, podobnie jak powieść Keseya, z resztą. Ja wezmę się za „Hair” (tylko nie mogę się zdeklarować, co do konkretnego terminu, niestety…).

#13 Comment By michał On 19 listopada 17 @ 9:29

Darek,

A kto gdziekolwiek zakładał, że ktokolwiek wie, pamięta, kto to w ogóle był Reilly? Wydawało mi się, że raczej była mowa o tym, że to nikogo nie obchodzi. Podobnie zresztą, jak nikogo nie obchodzi, co miał do powiedzenia Churchill w 1919 roku.

Widzę, że jestem winny generalizacji, gdy wydawało mi się w miarę bezpiecznie takie generalizacje stosować (w końcu, w Podziemiu chyba można?), ale skoro Ci to przeszkadza, to odwołuję każde uogólnienie powyżej.

Oprócz tego nie rozumiem, przy czym tu Churchill? Jego wypowiedzi i postawa antybolszewicka są FAKTEM. Koniec. Kropka. Postrzeganie tego faktu możemy dyskutować, ale nie sam fakt. Ponieważ trudno bez uogólnień mówić o „odbiorze społecznym”, więc nie mówmy. Tak czy owak, jakikolwiek byłby mój odbiór albo Twój – które możemy dyskutować – albo generalizacje na temat szerszej percepcji (których dyskutować nie możemy), jego jawny antykomunizm jest bezsporny.

Linka do filmu na youtube nie działa, bo BBC broni tu swoich praw, co raczej nie jest dziwne. Dziwniejsze, że nie broni ich w prlu, ale w końcu to nie moja sprawa.

Krótko mówiąc, chodzi Ci o wspomnienie Smylie’go z przesłuchania Karli, czy tak? Poszukam, jak jest w książce, bo w końcu tylko to się liczy.

#14 Comment By michał On 19 listopada 17 @ 9:42

Panie Jacku,

Zgadzamy się, co do oceny „Maratończyka”. Jeżeli cokolwiek, to raczej dziwne, że zachował sławę po tak długim czasie.

Oczywiście powieść Keseya, tak zasadniczo różna od filmu, jest kluczem do zrozumienia filmu, bo ważne jest, gdzie i jak autorzy scenariusza odbiegli od oryginału. Najważniejszą różnicą jest punkt widzenia narratora (w powieści narratorem jest Wódz), ale ta zmiana pochodzi prawdopodobnie z wcześniejszej adaptacji scenicznej Wassermana.

Dobrze, bardzo się cieszę, że obejrzę raz jeszcze oba filmy. Tylko bez uogólnień! Bo się nam obu oberwie!

#15 Comment By michał On 20 listopada 17 @ 9:23

Drodzy Panowie,

Nie wiem, skąd to przekonanie, że rozmowa w filmie, który jest adaptacją książki, „dobrze oddaje wymowę powieści Le Carré”. Widziałem ten serial, ale nie pamiętam tego fragmentu. Zajrzałem natomiast do książki i domniemywam, że mówimy o relacji Smiley’ego (bardzo przepraszam, że błędnie zmieniłem uprzednio pisownię tego nazwiska) z jego spotkania z Karlą w hinduskim więzieniu, która wypełnia rozdział XXIII powieści. Smiley opowiada Guillemowi swoje wrażenia z jedynego spotkania z ich naczelnym wrogiem. Jest bardzo krytyczny pod swym własnym adresem: nie wiedział z kim rozmawia, podszedł do spotkania rutynowo, był jak „archetyp zwiotczałego zachodniego liberała” (flabby Western liberal).

Smiley próbuje przekonać Karlę do pozostania na Zachodzie. Ma przekonujące argumenty: Karli grozi natychmiastowe rozstrzelanie albo zesłanie do gułagu, gdzie już spędził trochę czasu. Na Zachodzie zapewnią mu względne bezpieczeństwo i względne wygody. Kluczowy moment jest jednak taki:

„Did it not occur to him to question – after all the travels of his life – to question the integrity of a system that proposed cold-bloodedly to shoot him down for misdemeanours he had never committed? […] I begged him to consider whether he really believed; whether faith in the system he had served was honestly possible to him at this moment.”

W żadnym momencie nie mówi Smiley o moralnej ekwiwalencji dwóch systemów. Mało tego, całe jego postępowanie, i nie tylko jego w tej powieści, opiera się na przekonaniu, że walczy ze Złem.

Osobiście nie jestem wielkim wielbicielem Le Carré, zwłaszcza, że z czasem przesunął się moim zdaniem na lewo. Ale jego powieści o walce wywiadów są na poziomie i nie powinniśmy go chyba oskarżać o coś, czego nie powiedział. Krytyka Zachodu to jedno – jak nie być krytycznym pod adresem tego, co się tu dzieje?! – a równowaga moralna między niedoskonałością ludzką i Złem, to są dwie różne rzeczy.

Obejrzę jeszcze raz film Alfredsona z 2011 roku i zobaczymy, jak tam to wygląda.

#16 Comment By Dariusz Rohnka On 20 listopada 17 @ 10:10

Michał,

Pytasz, skąd to przekonanie, że rozmowa w filmie, który jest adaptacją książki, „dobrze oddaje wymowę powieści Le Carré”?

Pewnie stąd, że Le Carré był autorem scenariusza, w dodatku mocno zaangażowanym w przygotowanie i produkcję filmu (bywał na planie filmowym w kluczowych momentach), bardzo zabiegał o udział Aleca Guinnessa.

W kluczowym fragmencie Smiley mówi mnie więcej tak:

„I am not gona make any clames about the moral superiority of the West. I am sure you can see through our values just as I can see through yours, in the East.”

Czy to jest wystarczający argument?

Nieco wyżej pytasz: „A kto gdziekolwiek zakładał, że ktokolwiek wie, pamięta, kto to w ogóle był Reilly?”

Wziąłem to przypuszczenie (o ludzkiej pamięci) z Twojej własnej wypowiedzi. Napisałeś wcześniej tak:

„O ile Sidney Reilly jest podejrzanym awanturnikiem, o niesmacznych antykomunistycznych poglądach i niezdrowych skłonnościach, to Ransome jest właśnie „smaczny i zdrowy”, swój gość, nasz człowiek, jasny i prosty jak Timur i jego drużyna.”

Ja chętnie przyznam, że nikt nie pamięta historii, ale to Twoja, wybacz, wina, że zasugerowałeś jakoby jednak było ciut lepiej.

#17 Comment By michał On 20 listopada 17 @ 10:53

Darek,

John Le Carré był WSPÓŁautorem scenariusza i to doprawdy nie jest w ogóle znaczące. W scenariuszu mogą być sceny i dialogi, które następnie nie są nawet filmowane, a z drugiej strony w filmie pojawiają się sceny i kwestie, których nigdy nie było w scenariuszu. Żaden scenarzysta nie ma nigdy kontroli nad filmem. Kontrolę ma tylko reżyser (i to też nie do końca).

A że zabiegał o Guinnessa? Mój Boże, gdybym ja napisał książkę, którą ktoś chciałby sfilmować, to robiłoby mi różnicę, kto gra A, a kto gra M. Ale czy to znaczy, że byłbym odpowiedzialny za ostateczny kształt filmu?

Cytat, który podajesz, z całą pewnością nie może być rozumiany jako znana teza o ekwiwalencji. „Nie zamierzam wysuwać twierdzeń o wyższości naszego systemu”, to nie znaczy, że nie wierzę w tę wyższość. To znaczy tylko, że w niniejszej rozmowie, takie twierdzenia są nie na miejscu. A zatem to nie jest argument ani wystarczający, ani koniecnzy, to w ogóle nie jest argument.

Odnoszę wrażenie, że bierzesz charakterystyczną dla pewnej formacji angielskich gentlemenów cechę „self-deprecation” (coś jak gdyby pomniejszanie swoich własnych zasług, ale bardziej subtelne) za argument przeciw Smiley’iemu i przeciw Le Carré. To jest nieporozumienie.

Pozostańmy przy nieporozumieniach. Oczywiście, że każde nieporozumienie, to jest moja wina. Czyja inna? Jeżeli ja się nie potrafię jasno wypowiadać, to kogo mam za to winić? Kardynała Hlonda? Moje słowa o Reillym wypowiedziane zostały na podstawie lektury książek o nim, gdzie jako taki właśnie awanturnik, podejrzany i niezdrowy (unwholesome) typek, jest on przedstawiany. Natomiast moje słowa o Ransome’ie biorą się z odbioru jego książek dla dzieci, które są przedstawiane jako właśnie zdrowe (wholesome) i takie zresztą są w rzeczywistości.

Masz rację, nie wyraziłem się jasno, ale przyznasz chyba, że nie powiedziałem także nigdzie, że ktokolwiek pamięta o Reillym. Ach, znowu te uogólnienia: ja pamiętam o nim, a na gawiedź mnie, Guciu, pluć. Mnie pluć.

#18 Comment By michał On 21 listopada 17 @ 12:51

Obejrzałem przed chwilą film Alfredsona. Ciekawe, że widziałem ten film kilka razy i wydał mi się w miarę wierną adaptacją powieści, a tak wcale nie jest.

Po pierwsze, Smiley w wykonaniu Oldmana jest bardzo słaby. Jego reakcja, gdy widzi swoją żonę z Billem na przyjęciu świątecznym w biurze, zdaje się zdradzać zasadnicze niezrozumienie tej postaci. George Smiley nie zachwiałby się, nie oparł zdruzgotany o framugę, ale całkowicie ukrył swoje odczucia w tej sytuacji.

Z Guillama musieli oczywiście zrobić pedała, bo takie są nakazy poprawności, gdy w książce jest on radosnym dziwkarzem. Jim strzela z lasu do Billa, kiedy on jest zamknięty w więzieniu o wysokim stopniu bezpieczeństwa. I temu podobne nonsensy.

Ale najgorsza jest być może reminiscencja Oldmana o spotkaniu z Karlą. W psychologicznie nieprawdopodobnej scenie, Smiley ma mówić niemal wprost do wyobrażonego Karli, wyciąga do niego rękę z wyimaginowaną zapalniczką. Tak nie mógł postąpić powściągliwy i opanowany George Smiley. Jeszcze gorsze jest CO on mówi.

„Americans had him tortured. No fingernails. We’re not very different, you and I. Don’t you think it’s time to recognise there is as little worth on your side as there is on mine?”

To jest niestety bełkot. W powieści Control każe aresztować Karlę dopiero, gdy jest on poza zasięgiem Amerykanów. Więzień był traktowany brutalnie przez Hindusów, nie Amerykanów, ale nie był torturowany. No i oczywiście najważniejsze, że tu jest zupełnie wprost wyrażona teza o moralnej ekwiwalencji obu stron.

Obawiam się, że współcześni autorzy, aktorzy, scenarzyści i reżyser, nadali tej historii swoją własną, niekiedy sprzeczną z oryginałem interpretację. To nie jest Tinker, Tailor, Johna Le Carré, to jest coś innego.

#19 Comment By Przemek On 21 listopada 17 @ 11:38

Darek,

Królową wszelkich nauk jest, moim zdaniem, matematyka. Jej młodsza siostra fizyka aspiruje, lecz cóż by znaczyła bez jej pomocy. Choć tylko ona potrafi wyjaśnić np. różny odbiór kolorów niby tej samej materii w tym samym świetle przez nasze ograniczone zmysły.

#20 Comment By Dariusz Rohnka On 21 listopada 17 @ 9:44

Przemek,

To bardzo dobrze, że masz swoją ulubioną dziedzinę wiedzy, choćby nawet nieco blado wypadała przy… historii. Czyżbyś był utajonym przypadkiem ramanujanizmu i w niedalekiej przyszłości chciał nam zakomunikować coś bardzo, bardzo przełomowego, wzór na liczbę jakąś tam np.?

#21 Comment By Dariusz Rohnka On 21 listopada 17 @ 9:48

Michał,

Muszę Ci wyznać, że przede wszystkim szalenie mi imponuje Twoja dociekliwość, choćby w rzeczach tak drobnych jak poglądy pewnego autora książek szpiegowskich. Nie wiem (a raczej – wiem!), czy chciałoby mi się czytać całe rozdziały książek, oglądać średniej jakości filmy, w poszukiwaniu jednego wątłego argumentu. Chylę czoła!

I w takim pochyleniu właśnie, chciałbym nadmienić, że:

— ani Ty, ani ja, nie wiemy jaki wpływ na kształt serialu z 1979 roku miał scenarzysta, autor książki; jeśli coś piszemy, to są tylko przypuszczenia, zatem…

— nie mamy pojęcia, czy przez 5 lat od wydania książki (której autor, jak rozumiem, zdaje się być koherentny ideowo), nie wystąpiła u tegoż autora wewnętrzna przemiana i…

— zdanie, które dyskretnie pominąłeś, czyli „I am sure you can see through our values just as I can see through yours, in the East.” – jest dziełem filmowego bałaganu czy wynikiem wzmiankowanej wyżej, hipotetycznego tylko, przewartościowania, dokonanego w umyśle autora.

Nawiasem, już po tym, jak żmudnie przepisałem fragment filmowego dialogu, odkryłem, że nie trzeba było niczego przepisywać, że ten dialog ma swoje odbicie w przestrzeni internetowej. Znalazłem takie coś:

ALEC GUINNESS: (As George Smiley) I’m not offering you wealth or smart women or your choice of fast cars. I know you haven’t any use for those things. And I’m not going to make any claims about the moral superiority of the West. I’m sure you can see through our values just as I can see through yours in the East.

NEARY: The Cold War was still in high gear when „The Spy Who Came In From The Cold” was published, but the certainty of the 1950s was starting to give way to the upheaval of the ’60s. Le Carre’s Cold War, says David Ignatius, was never a simple case of East versus West.

IGNATIUS: It wasn’t black and white. It wasn’t the good guys against the bad guys, as we’d felt in the ’50s. It was more complicated than that. Yeah, and espionage, which is always about shades of gray, it’s always about deceit and pretending to be something different from what really is, and here was John le Carre painting a world in grays very movingly.

Ostatnia adaptacja książki (ta z Oldmanem) jakby istotnie dowodziła przemiany w myśleniu; czy w myśleniu Le Carré także, tego nie wiemy, choć pewnie… to nie całkiem niemożliwe.

#22 Comment By michał On 21 listopada 17 @ 10:35

Cha, cha! Bardzo dobre. Niestety nie jestem nawet w ułamku tak dociekliwy, jak by należało.

Może masz rację. Le Carré nie jest ani antykomunistą, ani wybitnym pisarzem, więc niech sobie ma. Jeżeli zbliżał się do postawy, która wyraża się w tezie o moralnej ekwiwalencji, to niech go szlag trafi.

Ale pamiętaj, że sam Józef Mackiewicz był bardzo krytyczny pod adresem Zachodu, kiedy mówił np., że wydanie Kozaków było zbrodnią wojenną, to samo bombardowanie Drezna. A zatem sam fakt, że ludzie po dobrej stronie też nie mieli czystych rąk, jest niezaprzeczalny. Ale z tego oczywiście nie wynika, żeby w którymkolwiek momencie mogła istnieć moralna równowaga między sowietyzmem, a tzw. wolnym światem.

#23 Comment By Dariusz Rohnka On 22 listopada 17 @ 10:12

Michał,

Najgorszy rodzaj zbrodni wojennej, to zbrodnia popełniana na ludności cywilnej.

Zbrodnie wydania Kozaków, wraz z ich rodzinami, sowietom, zbrodnia bombardowania Drezna, obie wypada należy zaliczyć do tej kategorii, choć kozackie dzieci, kobiety, starcy w znaczącym zapewne procencie uniknęli nagłej śmierci z rąk oprawców.

Drezno zbombardowano w połowie lutego 1945, i niewątpliwie ta zbrodnia nie mogła mieć żadnego „racjonalnego”, strategicznego celu na względzie (jeśli, oczywiście, zakładać, że bombardowanie ludności cywilnej w państwie totalitarnym można „tłumaczyć” motywem strategicznym). To był potworny mord, nic więcej.

W przypadku zbrodni wydawania Kozaków wraz z rodzinami pojawia się motyw (którego nie sposób doszukać się w przypadku Drezna) – ten motyw to trybut złożony totalitarnemu sojusznikowi. Trybut dobrowolny, jeśli takie pojęcie nie jest, samo w sobie, sprzecznością. Trybut złożony na pewno nie w imię wdzięczności, ani ze strachu. Jedynym jego wyjaśnieniem jest chęć ukrycia nagiej prawdy – kolaboracji ze złem. Kolaboracji w imię zagrożonej wolności.

Tę zbrodnię, wydawania kozackich rodzin, popełniono ponieważ dostrzeżono, że moralna równowaga pomiędzy sowietami a wolnym światem musi trwać nadal, przynajmniej przez jakiś czas, w formie społeczno-politycznego, „demokratycznego” alibi.

Minął niedługi czas, i nieprzypadkowo to właśnie Churchill usiłował w Fulton zerwać z blejtramy historii ten ponury, kompromitujący obraz niedawnej przeszłości.

I tak to trwało, przynajmniej w przestrzeni propagandowej, przez jakiś czas. Aż ponownie można było wrócić na wypróbowane tory „moralnej równowagi”.

#24 Comment By michał On 22 listopada 17 @ 11:14

Hmmmmmmm…….

Czy naprawdę da się utrzymać teza, że zbrodnia wydania kozackich rodzin była popełniona w celu zachowania moralnej równowagi?

Być może znowu jestem winny niedostrzegania subtelnej ironii, ale bez podwójnego dna, to się chyba nie da się podtrzymać. A jeżeli to ironia, to wówczas nie rozumiem powrotu na wypróbowane tory moralnej równowagi.

#25 Comment By Przemek On 23 listopada 17 @ 2:22

„zbrodnia wojenna” cóż za piękny słowotwór.
Wojna zawsze niesie za sobą zbrodnie. Sama w sobie, z definicji, jest zbrodnią. Gdzież tu mówić o moralności.
Różnicowanie czy wyszczególnianie konkretnych mordów jest … tu zabrakło mi słowa, Drezno, które miałem okazję odwiedzić w tym roku, ciągle jeszcze obudowywane. Czym ono różni się od małej zapomnianej wioski wyciętej w pień. Spektakularnością tragedii, powieścią Vonneguta …?
Przy okazji sięgnąłem po nieco już zakurzoną książkę ” Fakty przyroda i ludzie”.
To pierwsza książka Mackiewicza którą przeczytałem, zachęcony, o ile pamiętam, wstępem do „a ja przeciwnie” lub którymś z dawnych artykułów Darka. Opowiadanie o zbrodni w dolinie Drawy zrobiło na mnie ogromne wrażenie.
Jak wiele takich historii można opisać, to zatrważające.

#26 Comment By michał On 23 listopada 17 @ 8:25

„Kto atoli chce dobra, którego mu odmawiają, a nie ma się do kogo o sprawiedliwość odwołać, temu, zdawałoby się, nie pozostaje nic innego jak sięgnąć po nie siłą, byle tylko rozumnie użytą.”

„Dwie rzeczy gorsze od wojny, to tchórzostwo i bierne znoszenie czy to hańby czy to jawnej niesprawiedliwości. Lepiej jest iść na wojnę niż stchórzyć, i lepiej jest dobyć miecza niż pozwolić się upokarzać.”

To cytaty z Henryka Elzenberga. A Adam Mickiewicz modlił się o wojnę powszechną i nie on jeden.

Wojna nie jest złem jako taka, a już na pewno nie jest zbrodnią, ani z definicji, ani w ogóle. Chrześcijańska koncepcja wojny sprawiedliwej była znana światu na wieki przed chrześcijaństwem, bo wyłożona w hinduskiej Mahabharacie, a także przez Cycerona. Warunek „causa iusta”, sprawiedliwej przyczyny, sformułował Św. Tomasz z Akwinu.

Zbrodnia wojenna nie jest żadnym „słowotworem” (sic!), ale jasno określonym w wielu konwencjach prawnych, zbrodniczym postępowaniem podczas działań wojennych. Rzymianie niekiedy krytykowali swych wodzów za metody prowadzenia wojny, za zbytnią brutalność wobec ludności. Średniowieczni rycerze bywali oskarżani o barbarzyńskie postępowanie ich żołnierzy wobec ludności cywilnej: oskarżani nie o wojnę, ale o zbrodnie wojenne.

Jeżeli Pan był w Dreznie, to pewnie Pan wie lepiej ode mnie, czym różni się ono od małej wioski. Osobiście, nie byłem, ale czytałem ten bełkot Vonneguta i nie mogę pojąć, o co Panu chodzi.

Wyznaję, że nie uznaję żadnych międzynarodowych praw, gdyż prawo, żeby mogło być prawomocne, musi być ustanowione przez suwerenny i kompetentny autorytet, a trudno się takiego dopatrzeć w prawie międzynarodowym. Ale suwerenne państwa mogą z własnej i nieprzymuszonej woli zgodzić się na konwencje, które określają zasady postępowania między nimi. Prowadzenie wojny poza tak uzgodnioną konwencją, jest zbrodnią wojenną.

Wojna sama z siebie, a już z pewnością nie z definicji, nie niesie zbrodni i nie jest zbrodnią.

#27 Comment By amalryk On 24 listopada 17 @ 11:15

„[…]Kim był Arthur Ransome?

Agent czeki czy agent brytyjskich tajnych służb? Wiktoriański „ostatni Anglik” czy bolszewicka szumowina? Poważny dziennikarz, komentator polityczny i krytyk literacki czy autor bajek i eskapistycznych książek dla dzieci? […]”

Jednak „bolszewicka szumowina”!

I pomysleć, że tylko wyjatkowej indolencji kadetów (Lwow, Miliukow, Kiereński…) zawdzięczamy ten cały bolszewicki syf; gdy „genialny lenin” przebierajacy już z niecierpliwości, w oczekiwaniu na władzę, nóżkami; podał się im niejako, wraz ze swoją żulią, na tacy w owe „lipcowe dni” w Piotrogradzie. Wystarczyło tylko wyłapać tą , rozpędzoną przez Kozaków Połowcowa, hasę i wsadzić do paki a hersztom zaoferować po kuli w łeb.

#28 Comment By Dariusz Rohnka On 24 listopada 17 @ 8:02

Panie Amalryku,

Z Kiereńskiego taki był kadeta jak ze mnie demokrata. Toż to terrorysta, socjalny-rewolucjonista, choć istotnie, jakby cienki w biodrach, wymarzony rywal dla bolszewickiej hołoty…

#29 Comment By amalryk On 24 listopada 17 @ 11:29

No przecież! Chcąc zasiadać w Dumie przystał do trudowików, gdzie tam on kadeta! Ale eserowiec zaiste dość marny.

#30 Comment By dariusz rohnka On 25 listopada 17 @ 12:04

Tak czy siak, nie dość że politycznie mętny, w czasie gdy obejmował urząd, przynależał do partii socjalistycznych terrorystów. Dziwaczna kariera, ale taki był czas. Niewielu ogarniało rzeczywistość.

Na pewno tejże nie rozumiał ten biedny przedstawiciel ludzkiego rodzaju. Czy przypadek, że ten właśnie słaby człowiek stał na czele rosyjskiego rządu, w najgorszym dla świata momencie?

#31 Comment By michał On 25 listopada 17 @ 12:27

Polityczna przenikliwość nie była wówczas (ani nie jest dziś) zależna od partyjnej przynależności. Sawinkow był towarzyszem partyjnym Kiereńskiego, ale był jednym z najwybitniejszych ludzi tamtych czasów. Nie dość, że Kiereński był karierowiczem, to jeszcze był zaślepiony przez przekonanie, że „wróg jest tylko na prawo”, jak to pamiętnie określił Wędziagolski.

Niestety postępowanie polityków rosyjskich w latach prowadzących do bolszewickiego puczu, wydaje mi się przerażającym wzorcem dla zachowania dzisiejszych polityków zachodnich. I to się nie może dobrze skończyć.

#32 Comment By Dariusz Rohnka On 25 listopada 17 @ 12:49

Nasuwa się pytanie, w kontekst tych dwóch postaci, czy słowo polityk ma jednoznaczne znaczenie. Czy wywodzi się z arystotelesowskiej sztuki rządzenia (dla wspólnego dobra)?

Działalność Sawinkowa zgodna jest pewnie z antyczną definicją, a w przypadku „polityków” jak Kiereński (i wielu po nim), raczej nie.

#33 Comment By michał On 25 listopada 17 @ 1:20

Byłbym raczej skłonny do używania szerszej definicji polityki i „polityków”, nawet jeżeli jestem gotów przyznać, że wykluczenie tej bolszewickiej swołoczy poza granice polityki jest bardzo pociągające.

Otóż zacieśnienie definicji do „sztuki rządzenia dla wspólnego dobra” kazałoby nam wyrzucić poza nawias wielkich królów i wodzów. Ani Aleksander Wielki, ani Napoleon nie kierowali się dobrem wspólnym. Niewielu cesarzy rzymskich zasługiwałoby na miano polityków, ani nawet Cezar.

A kto wówczas pozostaje?

#34 Comment By Andrzej On 25 listopada 17 @ 11:49

Wracając do bolszewizmu i jego rozprzestrzeniania się wypada zauważyć, że okazji do jego zniszczenia nie brakowało, a „lodołamaczy” zawsze był dostatek. Niejeden Kiereński, ale całe zastępy kiereńskich. Co trafiła się okazja, to z miejsca znalazł się niejeden taki co bolszewikom – komunistom torował drogę dalej i dalej. Co dziś przyjęło już formę epidemii i jest traktowane jako wręcz konieczność. W czym rzecz? Nie każdy stał czy stoi przecież jawnie po bolszewickiej stronie, miał czy ma słaby polityczny kręgosłup albo też nie miał czy nie ma pojęcia z czym ma do czynienia. Churchill nawet powiedział otwarcie, że sprzymierzy się z diabłem (czytaj właśnie: utoruje mu drogę) celem zwalczenia drugiego diabła, w jego rozumieniu przecież „większego zła”. Czy to nie brzmiało tak samo jak „wróg jest tylko z prawej”? A wiedział przecież dobrze, czym bolszewickie zło jest i nie był głupi, łatwo mógł sobie wyobrazić jakie jeszcze może przyjąć rozmiary. Nie da się wytłumaczyć wspierania bolszewików też dawniejszymi sympatiami co poniektórych – porównajmy sobie Sawinkowa z Piłsudskim i z ich postawą podczas wojny 1919-20 (Mikaszewicze, Mozyrz) i po wojnie (Ryga). Bolszewicy potrafią wykorzystać każdą słabość przeciwnika, potrafią go dobrze rozpoznać a on jest z reguły na tyle słaby, że tego nie dostrzega i nie chce zdać sobie sprawy z tego, że jest przez nich wykorzystywany. A to nie jest już zasługą bolszewików.

#35 Comment By michał On 25 listopada 17 @ 2:17

Panie Andrzeju,

Churchill nie ma dobrej passy w Podziemiu. Jego słowa naprawdę brzmiały: „If Hitler invaded hell, I would make at least a favourable reference to the devil in the House of Commons.”

Mam nadzieję, że nie zarzuci mi Pan, iż go bronię. Tak nie jest. Churchill nie powiedział, że sprzymierzy się z diabłem, ale w rzeczywistości tak właśnie postąpił. Churchill nazwał także Lenina „bakcylem choroby”, ale wszedł w układ z jego następcą. Bronić tu nie ma czego.

A jednak nie sądzę, żeby w jego wypadku to była wersja kiereńszczyzny, że wróg jest tylko z prawej. On był raczej zaślepiony tradycyjną brytyjską (a ściślej, angielską) polityką równowagi sił wśród wrogów Anglii. Anglia stworzyła sztuczne państwo pt. Portugalia, dla osłabienia pozycji Hiszpanii na półwyspie Iberyjskim; używała niemieckich państewek i Flandrii, a potem Prus, dla osłabienia Francji. I wreszcie w Rosji widziała przeciwwagę dla rosnącej potęgi Niemiec. Z każdym z tych państw sprzymierzonych Anglia miała własne konflikty gdzie indziej, ale zostawmy to na razie. Otóż Churchill, zamiast trzymać się swego jasnego rozumienia, że w bolszewizmie miał do czynienia z barbarzyństwem i wcielonym Złem, przyjął klasyczną angielską postawę zwalczania BLIŻSZEGO wroga przy pomocy dalszego. Hitler nie był chyba w jego oczach „większym złem” (ani wrogiem z prawej), był za to bezpośrednim zagrożeniem. Podczas gdy Stalin operował wśród „far away countries of which we know nothing”, żeby zacytować z Chamberlaina na temat Czechosłowacji.

Natomiast koncepcja „lodołamacza” wydaje mi się coraz bardziej płodna myślowo. I od dawna chcę się nią zająć bardziej szczegółowo. Tak. Rewolucja Lutowa była lodołamaczem. I Piłsudski niestety też.

#36 Comment By dariusz rohnka On 25 listopada 17 @ 3:51

Fakt. Arystotelesowska definicja skutecznie wyrzyna niemal wszystkich, w pień… Takie przynajmniej wrażenie sprawia, przy pierwszym oglądzie. Długo o tym myślałem podczas porannego biegowe treningu nad uroczym jeziorkiem, w cichym, późnojesiennym lesie.

Jak słusznie Michał twierdzisz, wszyscy ci pierwszoplanowi bohaterowie historii, których wymieniłeś, mieli na względzie przede wszystkim własne dobro. Nawet najbardziej jakoby ludzki z rzymskich cesarzy, Marek Aureliusz, nie był od tej przywary wolny.

Czy jednak należy popadać w skrajności? Szukać ideału, w tak nieidealnej przecie dziedzinie, jaką jest polityka? Co z tego, że Cezar zabiegał być może bardziej o własną wątpliwą chwałę, aniżeli o dobro Rzymu? Czy stojąc nad ciekiem wodnym, zwanym Rubikonem, a mając za swoimi plecami, nad potężnymi Renem czy Łabą, bolszewicką zgraję, czy wahałby się choć przez moment, w którą stronę skierować swoje nieliczne wojsko?

Czy tego samego nie wypada powiedzieć o szczęsnym Churchillu, pod którego adresem pada tyle ciepłych słów w podziemiu? Czy i on nie zrobiłby wszystkiego, żeby belzebub poczuł się w swoim domu, piekle, jak w piekle właśnie? Choć prawdą i to, że owo churchillowskie „wspólne dobro”, miało zaściankowy, ledwie imperialny zakres… Tu kończył się jego horyzont polityczny (choć nie myślowy!), nieodwołalnie.

Wracając do przerwanego onegdaj wątku, moralnej równowagi… czy około czasu „wyzwalania”, symbolicznego spotkania nad Łabą, w kwietniu 45, czy wówczas owa moralna równowaga nie było faktem, bynajmniej nie tylko propagandowym? Czy przeciętny John podając rękę przeciętnemu Iwanowi powątpiewał, że ma przed sobą przedstawiciela Gallant Ally (jak ich zdaje się wtedy nazywano)?

Mit dzielnego sojusznika, a także, o ironio, mit dobrotliwego wyzwoliciela przetrwał przez kolejnych lat 70.

Będąc wypadkowo w Berlinie, w roku 2015, miałem nieprzyjemność oglądać pewien wstydliwy akt, historycznego upokorzenia mieszkańców miasta. W muzealnym centrum Berlina nie sposób było przegapić postaci dobrotliwego belzebuba, z głową wąsatego człowieka, pod pachą.

[3]

Taki obraz świata i historii sami sobie fundują, dziś już bez gwałtów, mordów, czy innych wojenno/powojennych zbrodni.

#37 Comment By michał On 25 listopada 17 @ 4:27

Niektórzy nasi czytelnicy i komentatorzy są chyba zdania, że schodzenie do Podziemia stanowi popadanie w skrajności.

Ideału szukać chyba nie należy, trzeba go jednak stawiać, określać, definiować. „Ideał” w tym wypadku, to chyba wzór, czyli tak jak być powinno. Jaki powinien być cel polityka? Dobro wspólne. Jaki jest cel większości polityków? Chwała i osobiste wywyższenie. Między tym co jest, a tym, co być powinno, nie ma wiele związku, jak wiadomo od Hume’a.

Musisz mi chyba jeszcze raz wyjaśnić (albo przynajmniej powiedzieć innymi słowami), na czym ma polegać analogia (bądź jej brak) między Churchillem i Cezarem. Przejście przez Rubikon było znaczące ze względu na rzymską tradycję i chyba także prawo. Jaki byłby odpowiednik w życiu Churchilla?

Co do moralnej równowagi, to w moim przekonaniu, nie była ona faktem nigdy. W żadenj sytuacji. Ani w 1939, ani w 1945, ani w 1956 w Budapeszcie, ani w latach 80. i 90. Nigdy. Jak mówił Józef Mackiewicz, tu można jeszcze o coś walczyć bezskutecznie, tam można tylko pełzać na brzuchu.

Ale jest faktem, że Zachód zdaje się robić wszystko, żeby taką moralną ekwiwalencję uzasadnić. Zdjęcie, jakkolwiek znakomite i zabawne, chyba niczego tu nie dodaje.

Najdziwniejsze jest jednak co innego. Otóż zaczęła się debata o ekwiwalencji od tego, że zarzucałeś Le Carré i jego adaptorom nieuzasadnione stosowanie tej tezy. Po długich i ciężkich cierpieniach zdołałem się zgodzić, ale teraz mówisz, że taka właśnie jest prawda, że teza równowagi moralnej jest słuszna, więc o co chodziło na początku? Jeżeli mieli rację, to o co się ich czepiać?

Osobiście, wydaje mi się, że nie zachodzi żadna równowaga i nie wolno dać się na to nabierać. Co nie znaczy, że Zachód nie popełnia błędów, a nawet zbrodni. Różnica zachodzi na innej płaszczyźnie: jeden system jest zbrodniczy, drugi może popełniać zbrodnie, bo jest dziełem ludzkim.

#38 Comment By Andrzej On 25 listopada 17 @ 5:40

Panie Michale,

Churchill i kiereńszczyzna? Nie. To co miałem na myśli, to tyle, że owoc obydwu postaw był podobny, jakże smakowity dla bolszewików i stąd moje zestawienie. I chyba ten churchillowski owoc był dla nich smaczniejszy. O ile błąd Kiereńskiego był jeszcze możliwy do naprawienia (Piłsudski, a po nim Hitler i jego towarzysze przyczynili się do tego, że tak się nie stało, lecz przecież jeszcze mogło), to czyny Churchilla z lat 1941-1945 już nie za bardzo. Ślepota polityczna przywódców narodowych (widzenie jednie czubka własnego nosa) o czym Pan pisze to jeszcze jeden kamyk do ogródka błędów i zaniedbań wolnego świata.

#39 Comment By Dariusz Rohnka On 25 listopada 17 @ 6:03

Michał,

Piszę tylko o jednej kwestii, z braku, chwilowego, czasu, i tylko w telegraficznym skrócie, ponieważ, widzę, że padliśmy oba ofiarą nieporozumienia.

Nigdy i nigdzie nie napisałem, że teza o moralnej ekwiwalencji jest słuszna; napisałem tylko, że była (z pełną naiwności wiarą) praktykowana; w praktykowana faktycznie, a nie tylko w przestrzeni propagandowej.

I jak widać, na załączonym obrazu, praktykowana jest po dziś dzień.

O innych sprawach napiszę później…

#40 Comment By michał On 25 listopada 17 @ 8:38

Darek,

Nie wiem, jak inaczej mógłbym był zrozumieć Twoje słowa:

„czy około czasu „wyzwalania”, symbolicznego spotkania nad Łabą, w kwietniu 45, czy wówczas owa moralna równowaga nie było faktem, bynajmniej nie tylko propagandowym?”

Ale nawet teraz mówisz:

„Nigdy i nigdzie nie napisałem, że teza o moralnej ekwiwalencji jest słuszna; napisałem tylko, że była (z pełną naiwności wiarą) praktykowana; w praktykowana faktycznie, a nie tylko w przestrzeni propagandowej.”

To znaczy co, właściwie? Praktykować coś faktycznie, a nie tylko propagandowo? To znaczy jak? Jeżeli powiem, że Ziutek jest głupi, to czy praktykuję to faktycznie czy tylko propagandowo?

#41 Comment By michał On 25 listopada 17 @ 8:42

Panie Andrzeju,

Dlatego między innymi obraz „lodołamacza”, jako tego, który przygotowuje grunt pod bolszewizm i jego ekspansję, wydaje mi się tak bardzo żyzną metaforą. Bo tu się mieści paradoksalnie i Hitler i Churchill, Kiereński i książę Lwow, Piłsudski i Dmowski. Pozornie sprzeczne ze sobą postawy, wrogo wzajemnie nastawieni ludzie, w jakiś sposób łamali lód na nadejście bolszewii.

Siarką zalatuje.

#42 Comment By Dariusz Rohnka On 26 listopada 17 @ 9:30

Michał,

Spróbujmy wyjaśnić ten drobiazg, nieporozumienie wokół „moralnej równowagi”

La Carré czy kto inny (bo tego nie możemy ustalić jednoznacznie) nakazuje w filmowej adaptacji książki wkładać w usta wybitnego agenta brytyjskiego wywiadu argument „moralnej ekwiwalencji”, co jest oczywistym absurdem – on nie mógł użyć takiego argumentu (z wielu powodów).

Następnie stwierdziłem, że to co słusznie uznajemy za niemożliwe w opisanym powyżej kontekście, w rzeczywistości było praktykowane mniej więcej dekadę wcześniej, czyli w latach wojny, aż po – powiedzmy – wystąpienie Churchilla w Fulton. Przytoczyłem przykład może mizerny, dlatego powołam się teraz na argument bardziej konkretny – na historię VENONY.

W 1943 roku Amerykańscy kryptolodzy złamali kod sowieckiego szyfru, za pomocą którego centrala w Moskwie kontaktowała się z placówkami sowieckiego wywiadu zagranicą, także w Stanach Zjednoczonych (projekt Venona).

Jednocześnie Amerykanie uzyskali możliwość zakupienia 1500 stron dokumentów, zapisanych tym kodem. Jak się później okazało, informacje potwierdzały głęboką infiltrację amerykańskiego establishmentu przez sowietów.

Roosevelt nakazał Donovanowi, dyrektorowi OSS, zwrócenie tych materiałów sowietom. Powód – nie wypada czytać tajnych dokumentów największego w tej wojnie sojusznika Ameryki.

Z czego mogła wynikać decyzja Roosevelta, jeśli nie z przekonania o moralnej równowadze z sowietami?

Nawiasem, decyzja Roosevelta miała bardzo poważne konsekwencje, m. in. w istotny sposób przyczyniła się do wykradzenia przez sowieckich agentów tajemnicy budowy bomby a. (Gdyby tylko w porę odczytano te dokumenty, które – co prawda – przekazano, zgodnie z życzeniem amerykańskiego prezydenta – na ręce Gromyki, ówczesnego ambasadora sowietów w US, ale jednak… ich kopia została dyskretnie zachowana, być może świat z początku l. 50. wyglądałby całkiem inaczej).

Podsumowując – nie stawiam absurdalnej tezy o moralnej ekwiwalencji. A jedynie stwierdzam, że byli (i są) zachodni politycy, którzy taką ekwiwalencję uznawali (uznają).

Przykład plakatu, który pokazałem, a który (w ogromnej ilości i w ogromnych rozmiarach) miałem okazję oglądać w Berlinie w 2015 roku, a który, zapewne, nie został zaprojektowany przez polityków, ale przedstawicieli stosownego pionu kulturalno-historycznego, odpowiedzialnego za aktualną (w ddr) „politykę historyczną” mówi (poprzez roześmianą twarz młodego sowieckiego żołnierza) jedno: armia czerwona nas wyzwoliła, spod potwornej „faszystowskiej” okupacji. Koniec.

Pytanie, czy tak istotnie myśli przeciętny mieszkaniec Berlina.

Ci, z którymi miałem okazję rozmawiać, na pewno nie.

#43 Comment By michał On 26 listopada 17 @ 10:38

Darek,

Moim skromnym zdaniem, to nie tylko niczego nie wyjaśnia, ale na domiar złego gmatwa sprawę bardziej.

Teza o moralnej ekwiwalencji ma jedno znaczenie: obie strony są równie złe. Ty natomiast zdajesz się utrzymywać, że może ona oznaczać także: obie strony są równie dobre. Ściśle rzecz biorąc, to jest semantycznie słuszne, ale nikt nigdy nie mówił o moralnej równowadze między „antyfaszystowskimi siłami Zachodu i ich wielkim sojusznikiem, Uncle Joe”, bo to byłoby absurdalne. Kiedy się jest w objęciach kochanka – a taki był stosunek Roosevelta do Stalina – nie bredzi się o moralnej równowadze.

Przy czym tu Venona i Fulton? I przy czym tu plakat oraz zdjęcie krasnoarmiejca?

Skoro konfuzja jest semantyczna z natury, to proponuję semantyczne wyjście z problemu. Używajmy określenia w jednym tylko sensie, zgodnie z jego źródłem i (jak się wygodnie składa w tym wypadku), zgodnie z powszechnym, utartym użyciem.

A zatem: teza o moralnej ekwiwalencji oznacza tylko jedno – obie strony są równie złe – i jako taka jest nie do przyjęcia.

Co myśli przeciętny Berlińczyk – jeżeli takowy istnieje, w co wątpię – jest mi zupełnie obojętne.

#44 Comment By Przemek On 27 listopada 17 @ 2:43

Jako „niektóry czytelnik” pozostanę jednak przy swoim. Piszę, jak zwykle, na szybko w pierwszym odruchu. Stąd zapewne błędy, ale nie trzeba się ich wstydzić.
„Wojna sprawiedliwa” tego określenia bardzo się boję. Kto ma to ocenić, historycy po wielu latach, a może ci którym to jest w tej chwili potrzebne. Kilka dni temu zginęło w Egipcie kilkaset osób. Czy był to zamach, czy wojna sprawiedliwa. Każda ze stron osądzi to inaczej teraz. Samo przyzwolenie na mordowanie jest niemoralne. Jak to rozróżnić? Zamordowanie jednego człowieka jest złe, dziesięciu bardzo złe, tysiąca… Nadal nie potrafię zrozumieć wplątywania tu moralności w politykę.
W naiwności swej i wiarę w może mądrzejsze młodsze pokolenia.
Tak jeszcze mi się skojarzyło, mamy to szczęście, że jako jedno z niewielu pokoleń nie doświadczyliśmy tego ogromu zła realnie (nie wszyscy, nawet w Europie mogą to powiedzieć) i możemy sobie teoretyzować. Inaczej odbieram to np. w rozmowie z moim Tatą, który to przeżywał.
Przy okazji filmowo. Obejrzałem wczoraj kryminał „Fotograf” p. Waldemara Krzystka. Obsada polsko – rosyjska (tu proszę czytać inaczej, jeśli to kłopot), dzieje się w Moskwie i Legnicy, niejednoznaczne wartościująco zakończenie. Nie tak dobre jak Szakal w pierwowzorze, ale obejrzałem do końca mimo późnej pory.

#45 Comment By michał On 27 listopada 17 @ 10:01

Panie Przemku,

Dobrze. Nie przekonywa Pana ani Doktor Anielski, ani najwybitniejszy polski filozof. Odmówię sobie przyjemności cytowania Józefa Mackiewicza, ale z pewnego punktu widzenia, można całą jego twórczość widzieć, jako uzasadnienie konieczności podjęcia sprawiedliwej wojny przeciw komunizmowi.

Mniejsza. Spróbujmy rozważyć tę kwestię inaczej. Czy użycie siły jest kiedykolwiek uzasadnione? Pan nasz, Jezus Chrystus, kazał nam nastawiać drugi policzek, gdy ktoś nas uderzy. Czy można więc kiedykolwiek podjąć walkę i pozostać w zgodzie z Ewangelią?

Sam byłem kiedyś skrajnym pacyfistą i odmawiałem podjęcia gwałtu w jakiejkolwiek formie, choćby tylko w obronie własnej. Jednak z czasem porzuciłem to stanowisko, ponieważ uświadomiłem sobie, że daje ono złu absolutne panowanie w świecie ludzkim. Podziwiam nadal ludzi, którzy gotowi są nastawić drugi policzek, gdy są zaatakowani, ale myślę sobie, że to była metafora w ustach naszego Pana, bo kiedy żołnierze Sanchedrynu Go bili, to rzekł: „Dlaczego mnie bijesz? Jeśli źle powiedziałem, to wykaż mi, że źle powiedziałem.”

Pozostajemy nadal w granicach ludzkiego doświadczenia, tego co filozofia chrześcijańska nazywa etyką indywidualną. Proszę sobie zatem wystawić taką sytuację. Wchodzi Pan do domu, i widzi Pan, że bandyta stoi z siekierą w ręku nad Pańskim dzieckiem. Tak się składa, że ma Pan w kieszeni pistolet (tak bywa w takich wydumanych sytuacjach). Czy użyje go Pan? Czy też zezwoli na to, że bandyta z siekierą w ręku zrobi swoje?

Osobiście, nie mam pojęcia, jak bym postąpił, bo mam wrodzoną niechęć do gwałtu, ale na pewno nie potępiłbym tego, który zastrzelił bandytę na miejscu.

A teraz spróbujmy przełożyć to na język etyki społecznej czyli sytuacji między państwami. Czy wojna jest kiedykolwiek uzasadniona? Np. wojna obronna? Czyżby nie było koniecznością bronienie się przed napaścią? Nastawianie drugiego policzka nie wchodzi tu w rachubę, bo polityk musiałby nastawić nie SWÓJ policzek, ale całego społeczeństwa, które reprezentuje. Czy nie jest skandalem, kiedy naród nie broni się przed inwazją? Skoro się nie broni, to nie zasługuje na własną państwowość, czyż nie? Czy nie mamy podziwu dla malutkiej Finalndii, broniącej się samotnie przeciw sowieckiemu najazdowi? Czyżby ich walka była wojną niesprawiedliwą? Czy powinni się poddać, bo tak byłoby moralniej? A czy rozkaz Rydza-Śmigłego, by nie strzelać do wchodzącej do Polski czerwonej armii, nie jest skandalem?

Pańskie przykłady wydają mi się, nie tyle może naiwne, co raczej nieprzemyślane. Etyka nie jest domeną polityki, ani gałęzią propagandy. Moralność nie jest względna, jak poucza nas dzisiejszy świat. Wartości są absolutne i obiektywne. Powinności są racjonalne i poznawalne. Trzeba tylko włożyć pewien wysiłek, żeby te wartości i powinności odczytać, żeby ułożyć hierarchię wartości. Ale też Pan Bóg wyposażył nas dobrze w tym kierunku, dając nam sumienie, w którym słyszymy Boży Głos. A dzisiejszy świat woli bredzić o relatywizmie i na wzór stacji Russia Today, bełkotać coś na temat różnych punktów widzenia.

Nie trzeba się poddawać postmodernistycznemu poglądowi na świat, drogi Panie Przemku.

#46 Comment By triarius On 25 lipca 18 @ 8:28

A co to jest „pseudofreudyzm” (Widzę to już któryś raz na tym portalu.) Czy „zwykły” freudyzm nie jest przypadkiem całkiem wystarczająco lewacką brednią? (W młodości chciałem być psychologiem, to i coś o Freudzie wiem.)

Pzdrwm

#47 Comment By michał On 25 lipca 18 @ 9:28

Pseudofreudyzm to jest freudyzm na niby, udawany. Pseudo, z greckiego, fałszywy, kłamliwy.

Freudyzm, i owszem, jest lewackim bełkotem, co nie znaczy, że nie może być także pseudo wersji tego bełkotu. No, ale jeżeli Pan chciał być w młodości psychologiem, to na pewno sam Pan to wie.

Ale zaczynam dostrzegać w Pańskich komentarzach pewną dominantę, niech mnie Pan poprawi, jeśli się mylę. Otóż odnoszę wrażenie, że mamy podobną awersję do współczesności, ale Pana dziwi moja chęć zastanowienia nad światem. W moim przekonaniu, jest moim obowiązkiem rozumieć, co w tym świecie odrzucam i dlaczego. Inaczej nie różniłbym się aż tak bardzo od współczesności, która odrzuca wszelkie wartości bez najmniejszego zrozumienia, bez jakiejkolwiek myśli, bez chwili zastanowienia. A w takim razie, w czym byłbym od nich lepszy?

To oczywiście nie znaczy, żeby Pan nie miał racji, że Monteverdi jest bardziej wart mego czasu, niż o kimkolwiek była wówczas mowa. Ale ja należę do tych nieszczęsnych ludzi, którzy mówią o piłce nożnej z wielbicielami piłki nożnej, a o rugby z rygbystami, o krykiecie z krykiecistami, a o kolarstwie z miłośnikami Tour de France. Taka przywara, co robić.

#48 Comment By triarius On 25 lipca 18 @ 9:35

Nie zachęcam Pana do czytania moich własnych leworęcznych, idiosynkratycznych i często erotomańskich kawałków – Pan do tego podchodzi o wiele poważniej i doceniam – ale wiedziałby Pan, że ja mam niejakie pojęcie i o boksie. i o MMA, o popularnej muzycie, a kiedyś nieźle znałem się na futbolu… I pisuję o tym, starając się coś z tego wyciągnąć.

Jednak w tych analizach (o tym Ramsomie było fajne – jakie książki dla dzieci on pisał!) b. marnej popkultury na siłę wciskanej ludziom o drewnianych uszach – te tam Queen czy Pink Floyd, widzę raczej miłość czystą, niż żeby coś z tego wynikało.

Pzdrwm

#49 Comment By triarius On 25 lipca 18 @ 9:36

Errata: Ransom i znak zapytania! (Mam tu paskudną klawiaturę na laptopie.)

Pzdrwm

#50 Comment By michał On 25 lipca 18 @ 9:50

Ależ drogi i szanowny Triariusie! Ma Pan wszelkie prawo interpretować każdy tekst wedle Pańskiej woli. Widzi Pan miłość czystą, gdzie jej nie ma. Ale każdemu wolno się mylić.

Cieszę się, że ma Pan niejakie pojęcie o boksie i mma. Ja też mam. Tylko widzi Pan, to może byłby dobry zaczątek do rozmowy przy piwie, a niekoniecznie do dyskusji w Podziemiu. Bo co mamy zrobić? Podziwiać walkę Cub Swanson – Doo Ho Choi? Dyskutować, czy ostatnie trzy rundy nie powinny dać zwycięstwa Romero nad Whittakerem? Nie jestem przekonany, że na to jest Podziemie.

Natomiast zarówno analiza Hair, jak i kariery takiego bydlaka jak Arthur Ransome (nie wiem, o co chodzi ze znakiem zapytania: czy pyta Pan jakie książki on pisał? Czy zachwyca się?) tutaj właśnie przynależy.


Article printed from : https://wydawnictwopodziemne.com

URL to article: https://wydawnictwopodziemne.com/2017/11/16/jaskolki-i-amazonki-lenina-i-trockiego/

URLs in this post:

[1] : https://www.youtube.com/watch?v=5mKUVTg9K70&t=2889s

[2] : https://www.youtube.com/watch?v=oPlNM-SZ1QQ&t=62s

[3] : https://reportingtheworldover.files.wordpress.com/2015/02/dhm1.jpg

Copyright © 2007 . All rights reserved.