- - https://wydawnictwopodziemne.com -
Rów Mariański
Posted By admin On 7 września 19 @ 7:07 In Stary chrzan | No Comments
Żyjemy w czasach, gdy każdy ma coś do powiedzenia, ale nikt nie słucha (że o rozumieniu nie wspomnę). Powszechna umiejętność czytania doprowadziła świat do zguby w ciągu ubiegłego stulecia, ale teraz już nawet nie czytają. Zastąpili słowa skrótami, składnię bełkotem, artykulację symbolem roześmianej gęby, myśl statystyką, dociekliwość wyszukiwarką, a inteligencję algorytmem. Ich intelektualnemu lenistwu dorównuje chyba tylko energia marnowana na bieganie w miejscu bądź podnoszenie ciężarów. Ślizgają się po cieniutkim lodzie w uroczej niewiedzy, że pod zamarzniętą powierzchnią nie ma zgoła nic: nie ma rzeki, ani jeziora, ani ukrytej maszynerii, utrzymującej ich cudem na powierzchni. Brodzą po kostki w historii i nawet na myśl im nie przyjdzie, że pod tą kałużą jest jeszcze drugie i trzecie dno, wielość znaczeń i interpretacji, ale pouczają mimo to; obżerają się sadłem z taniej garkuchni, wpatrując się w ekran, po czym wyrzygują nieprzetrawioną papkę, zmieszaną z urywkami wiedzy, skradzionymi ze straganów przekupniów idej, (takich jak oni sami) i przedstawiają te wymioty jako popularyzację dla innych, by słuchali, gapili się, i (z rzadka już tylko) czytali – na kolejnych ekranach, wypełnionych tymi samymi rzygowinami. Czy skazani jesteśmy na to błędne koło? Czy taka sama karykatura powtarzać się ma po wieki wieczne, odbijać w mętnych kałużach, coraz płytszych i płytszych? Czy za lat kilkadziesiąt, dzisiejsze pożal się Boże debaty, wyglądać będą jak Rów Mariański intelektualnej głębi? Chyba że Pan zlituje się nad ludzkością i wezwie nas do Doliny Jozafata, gdzie oddzieli ziarno od plew.
Ale jaka jest wówczas szansa dla nas? Jakie mamy nadzieje wobec Ostatecznego Sądu my, najbardziej mdłe wydanie człowieczeństwa w historii? Jakie są szanse byśmy się znaleźli wśród ziarna, a nie pośród zielska, które rzucone ma być w ogień? Wszystko jest w ręku Pana, ale współczesny świat wikła każdego, dotyka nawet promyczka światła swymi obmierzłymi paluchami „prawa”, nakazów, zakazów i zarządzeń, drobnych pouczeń, poprawności, niepoprawności i bardzo wielkich wygód. Wciąga jak bagno w nieporównany luksus łatwego życia, oblepia milionem smaków i zapachów, zawraca w głowie nieprzerwanym strumieniem doznań, odurza uciechami i paraliżuje nieprzebraną (jak się zdaje) ilością pozornych wyborów, ogłupia blichtrem bogactwa, za którym stoi przeraźliwa, czarna pustka.
Ślizgamy się tak od lat po zamarzniętej powłoce świata, nie znając głębi, albo leżymy płasko na piasku, nie rozumiejąc wzniosłości. Porzuciliśmy linie pionowe – czy to wznoszących się prosto ku Bogu linii architektury gotyckiej katedry, czy prostotę masztowych sosen w wielkiej puszczy – zastąpiliśmy je frazesami o równości, wspólnocie, rodzinie i obleśnym trzymaniem się za ręce.
Jeśli nie ma nadziei dla starca, starego chrzana, zwiędłego w piwnicznym uwiądzie, to jaka jest szansa wywikłania się ze współczesności dla ludzi młodych, którzy nie znają nic poza niemiłosiernie nam panującą polityczną poprawnością, poza wszechobecnym algorytmem i rzekomym obiektywizmem „sztucznej inteligencji”? Czy rozumieją cokolwiek poza komiczną pewnością nauki, która zastąpiła im religię, jako artykuł wiary? Naukowcy ogłaszają, że potrafią określić z naukową pewnością, co się stanie, do czasu, aż zmienią zdanie. Filozofię zastąpiły im studia nad płcią – informują mię, że w tym najlepszym wcieleniu Polski ludowej, z jakim przyszło nam współżyć, nazywa się to „studia gender”, ale nie mogę w to uwierzyć – prawdę sprowadzili do subiektywnego uznania wygodnej w danym momencie interpretacji. „Maksymalizacja powszechnego dobrobytu” jest dla nich „wartością”.
Od kilkuset lat ludzkość niszczy wszystko, co jest ważne i wartościowe. Przy pomocy najlepszych piór wyszydza wszelką godność, każde dobro. Dziełami największych artystów wylewa pomyje na każdy przejaw szlachetności. Miotają obelgi i plują szyderstwem na wszelaką wzniosłość, natrząsają się z Boga i z wiary, chełpliwie drwią z tradycji. Wybitni artyści mają dusze pomięte jak szmaty, ale zamiast sięgnąć po żelazo, by je wygładzić, gniotą i międlą dusze innych. Zmierzają z zastraszającą prędkością, zakazaną nawet na niemieckim autobahn – donikąd.
Oczekują od państwa już nie chleba i igrzysk, ale nektaru i ambrozji, opieki zdrowotnej i zasiłków, by móc zażywać rozrywek na największą skalę. Chciwi widowiska, potrzebują czymś wypełnić coraz więcej wolnego czasu po trudach codziennego próżniaczenia, zwłaszcza, że państwowe leczenie za darmo i darmowa edukacja potomstwa jest już przyjęta za oczywistość. Nie pojmują, że co jest tanie, jest śmiechu warte, choć co cenę posiada, także pozbawione jest wartości, natomiast za to, co dostaje się za darmo, przychodzi płacić najwyższą cenę. Obdarzeni pochopną krzepkością ciągłego nadużywania, domagają się mężnie wyższych zasiłków, bo znają swoje prawa, a w zamian oddają się całkowicie we władanie krokodylowi państwa, co zacisnął już na nich swe straszne szczęki. Moloch połknie ich, ponieważ dobrze im żyć w smrodliwym ciepełku wnętrzności potwora, ale wraz z nimi pochłonie tych nielicznych, co pragną jeszcze polepszyć swój los, zamiast leżeć martwym bykiem przed ekranem; tych, co nie unikają odpowiedzialności za siebie i za swoich. Ślepa wiara w państwo i tępa wiara w „naukową wizję świata”, nie są jednym i tym samym, ale łączy niewierzących pełnych wiary z nieufnymi wierzącymi, łączy sceptyków wierzących w system z radosnymi anarchistami, a wyklucza jedynie prawdziwą wiarę. A jednak czarna czeluść egzystencji, ciemniejsza od bezgwiezdnej i bezksiężycowej nocy, przeznaczona jest dla wszystkich, tak jak powodzenie i pech, jak powietrze do oddychania, jak słońce, jak wiosenny powiew – wszystko jednakie dla dobrych i dla złych.
Ale czy i ja nie jestem jak oni? Czym moja wzgarda lepsza od ich nienawiści? Łowię ryby w mętnej wodzie, co bagnem się okazała, i dziw mię bierze, że nic złowić nie mogę. Szukam głębi, ale marnuję czas ślizganiem się po gładkiej powierzchni; wciągam się na szczyty w wygodnym krzesełku, by ześliznąć się elegancko na powrót w dolinę; wzbijam się w błękit nieboskłonu, by wylądować na lotnisku, niczym nie różniącym się od innych lotnisk. Życie lekkie, łatwe i dyskretnie zalatujące zgnilizną.
Mój niegdyś młody przyjaciel – choć teraz przedwcześnie posiwiały, wyleniały i niespodziewanie podtatusiały – jest zdania, że odpowiedzią na całą tę menippejską satyrę, jakiej przyszło nam być świadkiem, jest Podziemie. Zapewnia mnie, że na jego podziemnej witrynie (Czy to nie contradictio in adiecto? „Witryna” to tyle, co okno wystawowe, a jaki może mieć cel wystawianie dóbr na pokaz w podziemnej ciemnicy?) odbywa się interesująca dyskusja na temat walki – walki z tym czymś, co nas zbryzgało. Ale podziemie ma dla mnie wiele ciemnych i nieprzyjemnych konotacji. Kojarzy mi się z mrokiem, z mętnością, z ciemnymi zakamarkami, gdzie w cieniu dokonuje się zdrożnych i tajnych transakcji. Rozumiem jednak, że koncept Podziemia może być atrakcyjny ze względu na konspiracyjną specyfikę polskiej historii. Mimo to, może lepiej byłoby mówić o podskórnym napięciu w dzisiejszym świecie, o strumieniu, który płynie ukryty wśród skał, a czasami znika pod gruntem, by pojawić się na powierzchni ponownie, w niespodziewanym miejscu, bo płynie w przeciwnym kierunku do szeroko rozlanej, brudnej rzeki ludzkich dziejów.
Być może odpowiedzią jest stojąca przede mną kształtna flaszka Louis Roederer? A może Liebestod z Tristana i Izoldy? Befsztyk (zanim go nam zabronią szwedzkie nastolatki z globalnego Hitler Jugend) spłukany obficie karafką Barolo (zanim zostanie zakazane przez brukselskich komisarzy ludowych) lub foie gras z brioche usmażonym w ubitym jajku, popijane kieliszkiem Chateau d’Yquem – zanim odbiorą nam każdy składnik tej uczty, równie niebiańskiej co dekadenckiej, w imię Równości, Wolności i Braterstwa. Trio fortepianowe Schuberta? A może wystarczyłby głęboki oddech czystym powietrzem, gdy po upalnym dniu przychodzi gwałtowna burza?
Zdania powyższe mogą się wydać komuś facecją, ale jestem daleki od drwiny. Wręcz przeciwnie, obawiam się raczej, czy inna walka w ogóle jest możliwa. Odkąd polem walki politycznej stała się kultura, nie sposób opierać się politycznej fali tsunami inaczej, jak przy pomocy kultury. Istotą kultury jest kultywacja, a nie kult. Nie potrzeba nam sztandarów ani przywódców, a koniunkturalne sojusze, nawet gdyby były możliwe, prowadzą donikąd. Nie są wszakże możliwe, ponieważ żadna siła na świecie nie dostrzega istnienia wroga. Przejawy kultury natomiast, zachować można także bez ulubionego szampana i Sauternes carów Wszechrosji. Wystarczyć zwykła kromka świeżego chleba z masłem i niech cholera weźmie cholesterol. Kultywacja polega przecież na tym, że pracować powinniśmy w mozole, trudzić się nad tablicami wartości, nieustannie bacząc na kruchość tego, co chcemy osiągnąć.
W nie mniej trudnym dla dzieci Bożych okresie, prorok Izajasz wypowiadał słowa Wyroczni Pana:
A jako zstępuje deszcz i śnieg z nieba, a tam się więcej nie wraca, ale napaja ziemię i namacza ją, i czyni, że rodzi, i dawa nasienie siejącemu i chleb jedzącemu, tako będzie słowo moje, które wynidzie z ust moich: nie wróci się do mnie próżne, ale uczyni, cokolwiekem chciał, i zdarzy się mu w tym, na com je posłał.
Article printed from : https://wydawnictwopodziemne.com
URL to article: https://wydawnictwopodziemne.com/2019/09/07/row-marianski/
Click here to print.
Copyright © 2007 . All rights reserved.