- - https://wydawnictwopodziemne.com -

Komuż „wiesielitsia”?

Posted By admin On 24 lipca 20 @ 7:54 In Dariusz Rohnka | 2 Comments

Obejrzałem komedię „Śmierć Stalina”*). I zacząłem rozmyślać nad istotą humoru. A ściślej – nad niestosownością tematów, jakie niekiedy padają jego ofiarą. Po co to? Dla efektu, poklasku, sławy? Z nonszalanckiej chęci przekroczenia kolejnej granicy, bariery nieprzyzwoitości? Wbrew zdrowemu rozsądkowi, który wzdraga się przez kpiną z bolesnej historii?

Groteska, farsa, parodia są zbudowane ze szczególnej materii. Nie pozostają w zgodzie z porządkiem rzeczy, są ich przeciwieństwem, karykaturą. Wzbudzają emocje nieadekwatne do obiektywnej prawdy. Gdy upadamy na lodzie, wszystkich wokół śmieszy to dlaczegoś, nas boli. Gdy popełniamy gafę, wstydzimy się, odczuwamy zażenowanie, u postronnych to powód do chichotu. Czasem śmiejemy się z rzeczy wyjątkowo złych i brzydkich, Bóg raczy wiedzieć dlaczego.

Nie jestem przekonany, czy należy śmiać się z największego zbrodniarza w dziejach i jego zastrachanych, równie krwawych towarzyszy. Są granice, których nie należy lekkomyślnie przekraczać. Nie jestem jednak także pewien, czy z tego dokładnie próbuje śmiać się reżyser filmu, Iannucci. Fabuła tego nie potwierdza z absolutną pewnością. Wypowiedzi reżysera nie są jednoznacznie. Zna historyczne realia, o których nakręcił film, ale nie sięga do ich traumatycznych korzeni. Nieliczne pokazane w filmie ofiary terroru nie przemawiają. To statyści dla zbrodni, no i… dla humoru. Nie jestem przekonany, czy Iannucci wiedział co robi, sięgając po tę historię. Możliwe, że temat podchwycił ciut pochopnie.

Film ma liczne walory. Nakręcony z fantazją i dezynwolturą, wzbogacony aktorską wirtuozerią, jest wybitnym produktem przemysłu humorzastego. Nie jest też tak, że całkiem nie wzbudza refleksji. Jego autorzy szkicują obraz monstrualnych postaci, w krótkich, niekiedy kilkusekundowych dawkach, jakby starali się poprzez tę impresję odnaleźć odpowiedź na elementarne pytania? Czy możliwe, że Stalin zachował krztynę sumienia, poruszonego gestem rosyjskiej pianistki, Marii Judinej? Czy to prawdopodobne?

W filmie jest tak: w sali koncertowej moskiewskiego radia trwa koncert na żywo – wspaniały 23 koncert fortepianowy Mozarta A-dur, przy fortepianie Judina, przy radiu Stalin. Straszny gensek telefonuje i prosi dyrektora radia o nagranie. Konsternacja. Koncert szedł na żywo, nie prowadzono zapisu… Tu urwę. Nie będę psuł efektu opowiadaniem fabuły przyszłym widzom obrazu Iannucciego.

W rzeczywistości było nieco inaczej. Według Dymitra Szostakowicza, przyjaciela pianistki, było tak: Pewnego wieczoru 1944 roku Stalin słuchał koncertu Mozarta przez radio, granego przez Marię Judinę i zażyczył sobie kopii nagrania. Koncert nie był rejestrowany (nagrywanie pianistki było zakazane), ale przedstawiciele radiokomitetu byli za bardzo wystraszeni, żeby powiedzieć o tym swojemu ukochanemu wodzowi. W zamian, szybko sprowadzili Judinę oraz orkiestrę, i w środku nocy przystąpili do nagrania. Wszyscy, poza Judiną, trzęśli się ze strachu. Dwóch kolejnych dyrygentów nie poradziło sobie z zadaniem. Dopiero trzeci okazał się dostatecznie opanowany. Pojedyncza kopia została nagrana i dostarczona rano Stalinowi.

Wkrótce po tym zdarzeniu Judina dostała kopertę z 20 000 rubli. Powiedziano jej także, że stało się tak na bezpośredni rozkaz Stalina. Judina napisała do niego list:

Dziękuję Wam, Józefie Wissarionowiczu, za Wasze wsparcie. Będę się modlić za Was dzień i noc i prosić Pana, aby wybaczył Wasze wielkie grzechy wobec ludzi i kraju. Pan jest miłosierny, wybaczy Wam. Pieniądze przekazałem cerkwi, której jestem parafianką.

Stalin przeczytał list, odłożył go i nie powiedział ani słowa. Judinie nic się nie stało, a gdy Stalin umierał w swojej daczy, płyta z koncertem Mozarta w wykonaniu Judinej leżała na jego gramofonie.

Czy tak było, nie wiadomo z absolutną pewnością. Autentyczność wspomnień Szostakowicza, spisanych i wydanych przez Solomona Wołkowa, jest poddawana dyskusji. Niezłomność Judinej (Szostakowicz mawiał: „zawsze gra tak jakby głosiła kazanie”), której nigdy nie pozwolono na wyjazd ze związku sowieckiego, przemawia mocno za prawdziwością tej relacji. Miała w sobie dość siły, aby przeciwstawić się złu, a przynajmniej nie udawać, że ono nie istnieje. Czy do wyobrażenia jest reakcja Stalina?

Epoka rządów Stalina jest pokazana w filmie w formie skondensowanej mieszaniny skeczów i gagów. Widzimy znane absurdy i świństwa dworskiej obyczajowości bolszewickiego satrapy i jego świty, fascynujące i nużące. Rzecz dzieje się na ogół w Kuncewie, słynnej daczy Dżugaszwilego, o której nie tak dawno pisał Michał Bąkowski jako o „prawie zupełnie nie zmienionej od czasów Stalina”. To samo miejsce, inny czas, inni aktorzy. I wspólny wszystkim notoryczny niepokój, dobrze skrywany pod grubą warstwą teatralnego makijażu. Tym utartym tropem poszedł reżyser „Śmierci Stalina”, stwarzając filmową symfonię wszechobecnego strachu, ubogaconą subtelnościami swojego humoru. Boją się wszyscy: dyrektor moskiewskiego radia (doskonały Paddy Considine), muzycy, dyrygent, słuchacze; strach nie opuszcza najbliższych akolitów Stalina; także funkcjonariuszy, oficerów, towarzyszy. Jest obecny w katowniach Łubianki, na ulicach, w mieszkaniach. Boją się mordercy, boją się ofiary. Strach jest metodą i narzędziem, treścią życia i jego sensem. Strach zhierarchizowany. Członkowie biura politycznego boją się Stalina. Jednocześnie celowo wzbudzają strach u swoich podwładnych. Ci przenoszą go dalej, w płytsze kręgi dantejskiego piekła.

Spotkałem się z przekonaniem, że obraz Iannucciego jest uniwersalną połajanką wszystkich dyktatur przeszłych, teraźniejszych, przyszłych. Takie mniemanie zdaje się być absurdalne. To jakby powiedzieć, że bolszewizm i psychiczny owoc jego działania nie jest niczym wyjątkowym w historii. Ale będzie to nonsens tylko wówczas, jeśli przyjmiemy, że Iannucci był w pełni świadom wyjątkowości tematu, którym postanowił się zająć. Nie znajduję przesłanek, które zdawałyby się potwierdzać tę śmiałą hipotezę. Przekonujące za to zdają się być okoliczności powstania tej produkcji. Iannucci chciał nakręcić film o dyktaturze, szukał tematu, natrafił na francuską powieść graficzną pod tytułem „Śmierć Stalina”… I tak, wedle słów samego twórcy, wyszło dzieło paralelne… z karierą Donalda Trumpa.

Czy z równie nieekscentrycznego myślenia mogło narodzić się dzieło godne tego miana? Oczywiście – mogło. Świat pełen jest arcydzieł, których twórcy nie wykazywali nazbyt dobrego rozeznania w zawiłościach polityki czy historii. Tego rodzaju przypadłość nie przeszkodziła koledze po fachu Iannucciego, Chaplinowi, w osiągnięciu autentycznego mistrzostwa, Chaplinowi, który zdobywał się na bon moty z gatunku: „Amerykanie zaczęli rozumieć, jak wspaniałą rzeczą były rosyjskie czystki” albo „nie jestem komunistą, ale dumny jestem, że jestem prokomunistą”.

Czy Iannucci ma świadomość kontekstu historycznego zdarzeń, o których postanowił napisać film? Na to pytanie trudno znaleźć wyczerpującą odpowiedź. W jednym z wywiadów wspomina mimochodem o ludziach, dla których oglądanie tamtej epoki na kinowym ekranie może być bolesnym doświadczeniem. W innym mówi o pieczołowitości z jaką dbano o historyczne realia przy produkcji filmu. Problem istoty komunizmu nie jest mu zapewne całkiem obcy. Ale zaniechał eksploracji tego tematu.

Nie wszystkim było równie łatwo zignorować to zjawisko. Byli i tacy, którzy zetknęli się z komunizmem nie poprzez kontrakt na nakręcenie filmu, ale w sposób o wiele bardziej sensualny, poprzez tiurmy, doprosy, konwejery i łagry. Książkowym przykładem takiego zderzenia z realną historią jest niegdyś świetnie zapowiadający się futurysta, autor „Mojego Wieku”, Aleksander Wat.

Wat dał przebogaty obraz stalinowskiej sowdepii. Obraz szkicowany ręką rozczarowanego pół-komunisty i antykomunisty w jednym umyśle. To wyjątkowe i godne najwyższej uwagi. Człowiek rozdarty skrajnymi przeciwieństwami; rozdarty nie przez jednoczesną skłonność do dobra i zła (co ostatecznie nie jest wcale rzadkie). Rozdarty poprzez tragiczne poszukiwanie i dobra i zła w tym samym obiekcie.

Wat to człowiek świadomie niezdecydowany, poszukujący. Zagarnięty przez komunizm z upływem trzeciej dekady dwudziestego wieku, porzuca go ostatecznie w połowie lat 30. Porzuca, ale nie odstępuje. Skoro zniechęcił się był do zbrodni komunizmu (zbrodni wcześniej przez siebie akceptowanych), dlaczego nie zaniechał wszelkich kontaktów z dawnymi towarzyszami? Odpowiedź zdaje się prosta – przez nieuleczoną nigdy sympatię. Zło komunizmu go odpychało, ułudne dobro zatrzymywało w orbicie wpływów. Dlatego, gdy w 1939 roku odnalazł się (jako literacki aktywista) w bezwzględności bolszewickiego terroru, rozpoczął jednoczesne rojenia na temat zbawiennej roli armii czerwonej, pod skrzydłami której spodziewał się doczekać radosnego końca wojny. Wat to poeta, a jednocześnie chłodny i uważny obserwator.

Przyszło to co najgorsze. Męki więzienia, głodu, niepewności o los najbliższych. Nie był torturowany, nie był bity, ale to co przeżył wystarczyło. Jego wrogość do komunizmu stała się bezwzględna. Zło komunizmu dokumentuje przejmującym wyznaniem Stiekłowa, starego złorzeczącego bolszewika, który nie widzi usprawiedliwienia dla zbrodni i hańby, w których uczestniczył. Mijają tygodnie, miesiące, Wat opuszcza więzienie, a jego niewczesna bezwzględność w ocenie zła komunizmu bardzo powoli topnieje. Pojawia się poważny konkurent – polski nacjonalizm, polski antysemityzm. Wat opowiada o antysemickich napisach na wagonach kolejowych, o tym jak polscy żołnierze wyrzucają Żyda z pędzącego pociągu. Zniesmaczony nie ucieka z Andersem, zostaje w świecie Stalina. Mniej bał się diabolicznego komunizmu? Jak na przekonanego antykomunistę płocho.

Giedroyc nie wierzył w szczerość Watowskiej opowieści, odmówił mu publikacji wspomnień. Relacje pomiędzy nimi można określić jako w najlepszym razie oschłe. Giedroyc pisał:

Wat ma swoje bardzo piękne karty z okresu paszportyzacji, ale późniejsze jego zachowanie się w Polsce nie było najlepsze. Potem zaczął odgrywać rolę takiego męczennika, a kiedy Zygmunt Hertz powyciągał mu jakieś artykuły z «Kuźnicy», był niesłychanie zażenowany. Myślałem nawet wtedy, żeby zrobić taką antologię tych tekstów, ale potem dałem temu spokój, bo bawienie się w tego rodzaju rzeczy to jest mała przyjemność.

Proponuje, aby Wat publicznie określił swój stosunek do komunizmu. Ten odmawia, doszukując się w prośbie Giedroycia intencji upolitycznienia, uprzedmiotowienia jego osoby. Czy rzeczywiście chciał go Giedroyc nakłonić do zajęcia wyraźnego, jednoznacznego stanowiska? Może chciał poddać Wata swoistemu testowi na prawdomówność? A może powątpiewał w rzetelność jego antykomunistycznych deklaracji?

Wat pozostał w sowdepii aż do 1946. Jedynie z największym trudem, popartym wstawiennictwem komunistycznych kolegów udało mu się przyjechać do pojałtańskiego kraju. Nie odmówił udziału w rodzącej się komunistycznej nomenklaturze. Został redaktorem naczelnym dużego wydawnictwa PIW, znalazł się w zarządzie pen klubu, jeździł z propagandowymi odczytami po kraju. O rzeczywistości, którą zastał, pisał: „Wróciłem do Polski i z początku Polska wydawała mi się rajem wolności. To były lata 1946 i 1947”. Czy wolno domniemywać, że porzucił swoją więzienną wrogość wobec komunizmu?

Na czym w takim razie polega antykomunizm Wata? Jak go zdefiniować? Opisać? Czy to coś w rodzaju światopoglądu sezonowego? Gdy mi ściskają głowę imadłem – jestem przeciw, gdy luzują – za? Wat pisze na ten temat z dużą nonszalancją:

Więc znowu miałem ogromne złudzenia, wydawało mi się, że tak zostanie, że tak już pozostanie na długo, bo Stalin jest zainteresowany w tym, żeby skomunizować zachodnią Europę, i chce pokazać, że komunizm nie jest taki straszny. Szczególnie wydawało mi się, że jest zainteresowany w intelektualnym świecie zachodnim, więc tym bardziej mu zależało na tym, żeby kraj taki jak Polska był bardzo zachodni. I istotnie tak było. Było tak pomyślane.

Nie dziwi, że znajdywali wspólny język z koniunkturalistą Miłoszem.

Iannucci nie wdając się w nużące szczegóły, traumę komunizmu przykrył groteską. Zdołał w ten sposób zarejestrować niektóre symptomy, nie dotarł do pokładów komunistycznej zgrozy. Choć zestawiwszy Stalina z Trumpem osiągnął istotną głębię… prozaicznej głupoty. Wat rozpoznał istotę komunizmu, ale nigdy nie wyzbył się prokomunistycznych skłonności, nadziei na komunizm o ludzkim obliczu, bez krwi, terroru i mordów.

Mamy tu dwa przypadki stosunku do komunizmu. Koszmar komunizmu w jednym staje się kanwą czarnej komedii, w drugim łamie kręgosłup notorycznego postępowca, zawracając go z manowców, po których kroczy. Gdyby nie osobisty wpływ Stalina, diabeł komunizmu nie jawiłby się aż tak strasznie. Dla Iannucciego stalinizm jest krwawym incydentem historii, z którego wolno sobie pożartować. W przypadku Wata nie ma mowy o żartach ze Stalina, bo to najgroźniejszy, najbardziej destrukcyjny demon komunizmu. Ale bez Stalina komunizm nie jest już taki straszny.

Czy komunizm w swojej ugładzonej odmianie może stać się świetlanym celem ludzkości? A może przeciwnie – należy postawić na jego zamordystyczną odmianę? Dwie idee tylko na pozór są sprzeczne. Historia ostatnich stu lat potwierdza dowodnie, że obie współżyć mogą ze sobą w idealnej symbiozie. Dobry komunizm na zewnątrz, zły na wewnątrz – to stary i wypróbowany model bolszewickiej strategii. W dodatku nie trzeba się ograniczać do kopiowania skisłych wzorców. Bolszewizm w swojej bezgranicznej przebiegłości potrafi zadziwić kameleona. Nie ma takiej formy, której nie mógłby obrać. Gigantyczna mnogość pomniejszych bolszewickich ideologii, hulających po świecie, daje niczym nieograniczone pole manewru. Tak jest w wersji eksportowej. Na wewnątrz zdaje się być ciut konserwatywny. Inauguracyjne spotkanie Putina z oligarchami w kuncewskiej daczy miało dla współuczestników gorzkawy smak nie całkiem historycznej reminiscencji. Jeżeli któryś z nich skusił się, żeby obejrzeć obraz Iannucciego (nie był w sowietach emitowany, podobnie jak ostatnie dzieło Polańskiego, J’accuse, nie było pokazywane w Londynie), pijackie skecze odgrywane w Kuncewie nie skłoniły go zapewne do niepowstrzymanego rechotu.

Zbrodnie komunizmu, podobnie jak wszystkie inne, nie nadają się do kabaretu. Co innego sam komunizm we wszystkich swoich odsłonach. Wobec idei wykoślawienia świata, odwrócenia sensu znaczeń, absolutnego zniewolenia ludzkiej natury i oddania jej na służbę złu; wobec bezsilności z jaką niekiedy przychodzi oglądać tę potworność, śmiech zdaje się najskuteczniejszym remedium. Zagadnięty przez oficera krasnej armii Józef Mackiewicz oznajmił:

Komuż „wiesielitsia”, jak nie nam starym kontrrewolucjonistom?

_____________________

Śmierć Stalina, reż. Armando Iannucci, Belgia/Francja/Kanada/Wielka Brytania 2017.


2 Comments (Open | Close)

2 Comments To "Komuż „wiesielitsia”?"

#1 Comment By przemek On 28 lipca 20 @ 7:11

Darek,
napiszesz gdzie to można obejrzeć, czy mam wygooglać.
Może głupie, ale takie skojarzenie z brytyjskim Allo Allo po Twoim opisie.
Pomijając oczywiście część o Watcie, nie wiem jak poprawnie odmienić.
Słusznie podkreśliłeś, że zbrodnie nie nadają się do kabaretu. Ale nasze wady i ułomności już tak.

#2 Comment By Dariusz Rohnka On 29 lipca 20 @ 6:48

Przemek,

Adres do filmu podam osobno – nie będę reklamował komercyjnych portali.


Article printed from : https://wydawnictwopodziemne.com

URL to article: https://wydawnictwopodziemne.com/2020/07/24/komuz-wiesielitsia/

Copyright © 2007 . All rights reserved.