- - https://wydawnictwopodziemne.com -
Józef Mackiewicz idzie na wojnę. Część III
Posted By admin On 15 listopada 20 @ 9:36 In Dariusz Rohnka | No Comments
…człowiek zawsze obowiązany jest poświęcać się dla ludzi,
a nigdy nie poświęcać ich dla siebie.
Choć przekonany, że szczęście na tej ziemi jest niemożliwe,
musi w nie wierzyć dla innych
i dążyć ze wszystkich sił ku temu urojonemu celowi.
Zygmunt Krasiński
Józef Mackiewicz przystąpił do rozmów z Białorusinami z entuzjazmem, zdając sobie sprawę z politycznego temperamentu strony białoruskiej. Opis tych spotkań i rozmów znamy wyłącznie z jego relacji. Spośród wymienionych działaczy białoruskich jedynie Janka Stankiewicz uniknął śmierci z rąk sowieckich lub hitlerowskich, dożył względnie późnego wieku, ale nigdzie nie natrafiłem na jego wspomnienia z tego czasu. To właśnie w jego obecności Mackiewicz rozmawiał z adwokatem Szkielonkiem, „człowiekiem zdolnym i inteligentnym”, jak pisał. Nie wiadomo, czy podczas tych spotkań przedstawiony został pomysł zbrojnego powstania antybolszewickiego, czy chodziło tylko o nawiązanie współpracy politycznej. Ani jedno, ani drugie nie było proste. Działacze białoruscy ze sceptycyzmem odnosili się do koncepcji politycznego współdziałania z Polakami. Sam ks. Godlewski nie negował, zdaniem Mackiewicza, że „w płaszczyźnie mojej koncepcji szukać można dróg do przyszłego porozumienia”. Doraźnie, przed nawiązaniem takiej ścisłej współpracy, poważną przeszkodę stanowiła białoruska kalkulacja na polityczne współdziałanie z Niemcami.
Istotne były także przykre doświadczenia przeszłości. W roku 1925, w „Przeglądzie Wileńskim” Ludwika Abramowicza, w artykule zatytułowanym „Dzikie obyczaje”, Godlewski, jako młody ksiądz katolicki, pisał:
Brak tolerancji w pewnych kołach społeczeństwa polskiego w stosunku do Białorusinów (świeckich i duchownych) przybiera nieraz formy nic wspólnego nie mające z kulturą i ogólnie przyjętymi zwyczajami towarzyskimi. Wobec dzisiejszej nagonki na tzw. mniejszości narodowe, a przede wszystkim „bratnie” (to znaczy słowiańskie), można zauważyć, że ten brak tolerancji w społeczeństwie polskim należy nieraz do dobrego tonu i jest jakby ogólnie przyjętą zasadą. Owszem podobna nietolerancja jest częstokroć oznaką wysokiego patriotyzmu i miłości ojczyzny, do tego stopnia, że im więcej jest rozwinięta nienawiść do „inorodców”, tym bardziej jest podnoszone i cenione „patriotyczne” uczucie Polaka i obywatela.
Impulsem do napisania tych słów był drobny, ale znamienny incydent. W 1925 roku, na odległej prowincji, księża katoliccy, Polacy, zagrozili bojkotem, gdyby przy tym samym stole zasiadł z nimi ksiądz katolicki, Białorusin. Tym księdzem był Godlewski.
Proboszcz w Żodziszkach, który odziedziczył parafię po ks. Godlewskim – pisała po latach Barbara Toporska – lubił chwalić się swoją chytrością:
– Przynieśli mi – opowiadał – podpisaną petycję, że chcą kazań po białorusku. Takie było prawo, misja kaznodziejska ma być w języku, jakiego żądają parafianie. Więc ja im: „Dobrze, mili, postaram się, tylko u mnie z tym białoruskim trochę trudno, ale popracuję, mili”. No i jak ja im powiedziałem kazanie jedno, drugie, trzecie, że ludzie od śmiechu powstrzymać się nie mogli, to sami przyszli znowu prosić: „Chaj by ksiondz lepiej użo haworyu pa polski, a to tak ustyd nawat słuchat”. Wtedy ja im: „Dobrze, mili. Ale wasza petycja odesłana już do Wilna, wycofać jej nie mogę. Innej rady nie ma, tylko podpiszcie drugą…”.
Nie zawsze księża białoruscy – pisała Toporska – byli bezwzględnie lojalni wobec państwa polskiego, ale państwo polskie w tamtych czasach nie było lojalne ani wobec tradycji historycznej, ani wobec „praw człowieka”.
W 1940 roku udało się nakłonić ks. Godlewskiego do udzielenia wywiadu „Gazecie Codziennej”. W wywiadzie podkreślił szczególnie brak zgody większości społeczeństwa białoruskiego na polityczne poczynania środowiska skupionego wokół ks. Adama Stankiewicza i „Krynicy”. Wywiad nie przemknął bez echa. Wypowiedzią Godlewskiego zainteresowała się wychodząca w Berlinie białoruska „Ranica”. Tam ukazał się cykl artykułów, atakujących litewską politykę narodowościową. Mackiewicz cytował:
…Najpierw chciano wynarodowić Polaków, a gdy to się nie udało, całą pasję skierowano przeciwko Białorusinom…
Krytykując politykę Komitetu Białoruskiego i „Krynicy” pisano:
Doszło do tego, że działacz białoruski nie ma wstępu do białoruskiej gazety i ażeby się wypowiedzieć, musi prosić o gościnę czasopismo polskie.
Wspólna z Białorusinami „akcja opozycyjna”, jak ją określił Mackiewicz, wzbudziła zainteresowanie, co z kolei miało swoje reperkusje w Kownie. Wywiad przyczynił się do odebrania Mackiewiczowi koncesji na wydawanie i redagowanie pisma. Póki co, Mackiewicz nie zamierzał ustępować i zaproponował Białorusinom wydanie specjalnego, białoruskiego numeru „Gazety Codziennej”. Doszło do spotkania, w którym udział wzięli wszyscy wcześniej wymienieni działacze białoruscy, poza Olechnowiczem. To była okazja dla zaprezentowania wizji politycznej.
Z braku stosownych relacji, trudno dociec w jakim stopniu idea wspólnej aktywności politycznej, idea krajowa, była bliska lub daleka przedstawicielom strony białoruskiej. Wiadomo przynajmniej tyle, że już wówczas rozważano kwestię walki zbrojnej. Na przełomie lat 1939-1940 Stankiewicz i Szkielonek prowadzili ożywioną korespondencję z pułkownikiem Iwanem Jermaczenko, którego widziano jako przyszłego dowódcę białoruskiej armii (Jermaczenko walczył z bolszewikami u boku generała Wrangla). Problem z nawiązaniem współpracy polegał na politycznym stanowisku Białorusinów, którzy szansy na działalność polityczną i wojskową upatrywali w ścisłym sojuszu z hitlerowskimi Niemcami. Nie powiedziano Mackiewiczowi kategorycznego – nie, ale jakakolwiek wspólna akcja nie była w tym czasie możliwa. Wkroczenie bolszewików w połowie czerwca 1940 roku przerwało te kontakty – większość rozmówców Mackiewicza (Stankiewicz, Godlewski, Szkielonek) uciekła do Warszawy lub Berlina przez zieloną granicę, nie porzucając ambitnych planów politycznych.
***
W okresie niemieckiej okupacji ziem wschodnich niemal wszyscy wymienieni powyżej działacze białoruscy zaangażowali się we współpracę z okupantem, licząc, że ta współpraca przyniesie w przyszłości owoce w postaci niepodległej Białorusi. To był z pewnością trudny wybór. Wybór mniejszego zła. Wszyscy oni byli ludźmi głęboko ideowymi. Tym bardziej współpraca z hitlerowcami musiała zakończyć się skrajnym rozczarowaniem lub śmiercią. Obszerne fragmenty powieści Mackiewicza „Nie trzeba głośno mówić” stanowią zbeletryzowaną kronikę ich tragicznych perypetii. Wielu wymienionych wcześniej przedstawicieli ruchu białoruskiego pojawia się na jej kartach z imienia i z nazwiska, w kontekście nie zawsze pozytywnym.
Jeden z bohaterów książki, Anton Panisienko, jest kimś w rodzaju przewodnika po nie-do-rozstrzygnięcia ideowych, wojennych, politycznych, ludzkich dramatach wojny. Pojawia się w Moskwie podczas nieudanej zajawki antykomunistycznego powstania późną jesienią 1941 roku. Jest obecny w Mińsku, Berlinie, Wilnie, Warszawie. Swoją ideowo-podróżniczą przygodę rozpoczyna jako sowiecki neofita/naturszczyk antybolszewizmu. Spotyka wielobarwne typy ludzkie: antykomunistycznych monarchistów i prosowieckich antystalinowców. Ludzi bardziej i mniej ideowych. Niechętnych stronników hitlerowskich Niemiec i zagorzałych zwolenników demobolszewickiego sojuszu. U krańca swojej peregrynacji odkrywa, że ze szczerego antykomunisty przedzierzgnął się w kolaboranta drugiej strony, i w takim stanie świadomości niepostrzeżenie umyka z kart powieści. Pośród postaci przez niego napotkanych jest Jan van Orley (Orłow), urodzony w Moskwie filozof i oficer legionu „Flandern”, którego ojciec pochodził z Gandawy, matka była Włoszką. Orley/Orłow mówi po rosyjsku niemal płynnie, wtrącając niekiedy francuskie słowa. Jest jednocześnie ideowym antybolszewikiem i antyhitlerowcem. Tak mawiał o sobie Mackiewicz. Czyżby nieprzypadkowo jeden z pseudonimów Henryka, głównego bohatera „Nie trzeba głośno mówić”, brzmiał – Orłowski? Inny z rozmówców Panisienki, Hans Müller vel. Robert Koller mówi: „Ja jestem antybolszewikiem ‚z narodowości’” – wyznanie identyczne z ideowym credo Pisarza. To z ust Müllera wychodzi dramatyczne pytanie: „czy dyktatura bolszewickich NEPów nie jest w końcu jedyną formą pogodzenia wszystkich?”
***
Pośród innych działaczy politycznych, Białorusinów, na kartach „Nie trzeba głośno mówić” pojawia się także ksiądz Wincenty Godlewski. Henryk (główny bohater powieści) mówi w rozmowie z Brzozowiczem (Olechnowiczem), że rozmawiał z Godlewskim na początku 40 roku, gdy ten całkowicie stawiał na Niemców. O znajomości z Godlewskim wspomina także w rozmowie z Romualdem Ławrynowiczem, mińskim „rezydentem” drugiego oddziału od lat dwudziestych aż po czterdzieste. Z Brzozowiczem spotyka się w jego wileńskim domu, nie całkiem prywatnie. Na przełomie lat 1942/1943, w obliczu narastającego zagrożenia bolszewizmem, pośród działaczy politycznych wszystkich narodowości zamieszkujących teren WXL narastało niechętne przekonanie, że prowadzenie rozmów z przedstawicielami innych narodowości jest życiową koniecznością. Henryk nie był oficjalnie związany z żadną organizacją podziemną, nie zajmował nominalnie żadnego stanowiska. Nie był formalnym delegatem strony polskiej. Działał jedynie w porozumieniu z przedstawicielami podziemia. Jednym z jego podziemnych kontaktów był „Andrzej”, Zygmunt Andruszkiewicz. Przed kolejną wizytą u Brzozowicza, Henryk spotkał się właśnie z nim:
– Zastanawiam się, kto nam pozostał. Powinniśmy szukać kontaktów ze wszystkimi tymi narodami, które wspólnie z nami zagrożone są „wyzwoleniem” typu komunistycznego. W pierwszym rzędzie z Ukraińcami, Litwinami, Białorusinami. Zaś w idealnym, teoretycznym założeniu, rozszerzając na Finów, Estończyków, Łotyszów, Rumunów, Węgrów… Bo ja wiem, na wszystkie ludy pod Sowietami. I robić wspólny front.
– Pięknie brzmi: „teoretyczne założenie”…
– Niech pan nie będzie takim pesymistą. – Oczy Andruszkiewicza zapaliły się dawnym ogniem. – Dużo rzeczy udaje się na świecie. Udają się nie tylko rzeczy nielogiczne, ale czasem też logiczne. Trzeba coś robić. Zacząć coś robić. Teraz jestem przekonany, że Niemcy przegrają wojnę. Więc konkretnie: zacznijmy od małego, od Litwinów i Białorusinów, na naszym podwórku. Mógłby pan nawiązać rozmowy z Białorusinami? Litwinów biorę na razie na siebie. A teraz przyznam się panu bardzo po cichu, że mam nawet niejaki placet na to… Bardzo ostrożny, bardzo nieoficjalny.
Zygmunt Andruszkiewicz to nie jedynie kolejna historyczna postać, opisana w „Nie trzeba głośno mówić”. To serdeczny przyjaciel Pisarza, z którym dzielił wiele politycznych zapatrywań. Podczas niemieckiej okupacji spotykali się często. Na jego ręce składał Mackiewicz „wiele memoriałów”, których treści nie znamy. Na „dłuższe konferencje” Andruszkiewicz zapraszał Pisarza do piwiarenki na rogu ulicy Ludwisarkiej i Wileńskiej. Obskurna knajpa była umiejscowiona zaledwie sto metrów od skrzyżowania ulicy Wileńskiej z zaułkiem Dobroczynnym, gdzie leżał „mały i solidnie brudny bar” o nazwie „Louvre”, w którym późną jesienią 1939 roku Mackiewicz oznajmiał swoje irredentystyczne plany Bortkiewiczowi i Dziarmadze. W odróżnieniu od tamtych dwóch, Andruszkiewicz był człowiekiem wielkiego formatu, głęboko ideowym. Choć zakłóci to tryb narracji, nie sposób poświęcić mu nieco uwagi.
Zygmunt Andruszkiewicz ukończył prawo w Wilnie w 1935 roku. Do połowy 1938 roku pracował jako korektor i sprawozdawca sądowy w „Słowie”, przez jakiś czas był także jego redaktorem odpowiedzialnym. W ciągu tych kilku lat miał sposobność poznać Józefa Mackiewicza (zajmowali się wspólnie działalnością Związku Związków Zawodowych – podpisane przez nich dwie relacje z procesu zostały opatrzone jednym tytułem). Podzielał antykomunistyczne przekonania Mackiewicza. W odręcznie pisanym podaniu o przyjęcie do służby cywilnej, skierowanym do wojewody wileńskiego, Andruszkiewicz napisał: „Poza wykształceniem prawniczem, prowadziłem ostatnio studja nad komunizmem i spiskiem komunistycznym w Polsce…”. Możliwe, że miał na myśli między innymi wspólną z Józefem Mackiewiczem pracę nad wywrotową, komunistyczną aktywnością ZZZ. Jeśli tak, byłoby to zadziwiające splątanie losów, ponieważ: to właśnie jeden z „byłych prowokatorów sanacyjnego ZZZ, a jak się okazało agent bolszewicki”, Jerzy Wroński, był autorem notatki w podziemnej „Niepodległości”, „Trzej panowie z ‚Gońca’”, w której z kłamliwą premedytacją napisał, że Mackiewicz jest jednym z wydawców gadzinówki. Ten sam były działacz ZZZ, Wroński, był także – nie tylko według Józefa Mackiewicz – autorem donosu, w wyniku czego doszło do „zamordowania przez Gestapo mego rzecznika w AK”, czyli Andruszkiewicza. W „Liście do Pani Z………” z 14 stycznia 1985 roku, na dwa tygodnie przed śmiercią męża, Barbara Toporska pisała:
Andruszkiewicz namówił Józefa, by za jego pośrednictwem przesłał do Warszawy memoriał-oskarżenie komunistycznych wtyczek w Organizacji, których działalności przypisywał m. in. notatkę w „Niepodległości” („Trzej panowie z ‚Gońca’”). To on wskazał na Wrońskiego (podejrzewany jako wtyczka komunistyczna w sanacyjnych ZZZ; [przed wojną] rzekomy autor rzekomego projektu „porwania” redaktora „Słowa” i wypuszczenia go na ulicę w przebraniu błazna; w czasie okupacji sow. b. czynny w organizowaniu w fabrykach „produkcyjnych Trójek”, i współpracownik działu robotniczego w „Prawdzie Wileńskiej”) jako na autora tej notatki. Prawdopodobnie dowiedział się tego od byłego zecera „Słowa”, Radziwona [Według informacji podanej przez Ninę Karsov, Romuald Radziwon otrzymał jeden z dwóch egzemplarzy maszynopisu książki „Prawda w oczy nie kole”.], który „Niepodległość” składał. O żadnym „wyroku” nie było wówczas mowy, a Andruszkiewicz uzasadniał konieczność wystąpienia J. M. tym, że donosy na niego poszły już do Warszawy, i że jest to okazja do położenia kresu penetracji komunistycznej, której patronują „dobrzy polscy socjaliści” (Dr Dobrzański?). Oczywiście, w swoim piśmie podpisanym imieniem i nazwiskiem, J. M. pisał, to co zawsze, o „zbrodniczej polityce Hitlera, która…. itd. itd.) – Andruszkiewicz w naszym przekonaniu a także innych (Piaseckiego, Radziwona) wpadł z donosu właśnie na skutek tej akcji „w obronie J. M.”.
Od marca 1940 roku do września 1941 roku Andruszkiewicz pełnił obowiązki zastępcy szefa sztabu Ligi Wojennej Walki Zbrojnej, której był współorganizatorem. Po zjednoczeniu swojej organizacji z ZWZ (następnie AK) od października 1941 roku zajmował stanowisko kierownika komórki informacyjnej w Wydziale VI (BIP) Komendy Okręgu Wileńskiego AK. Zajmował się między innymi utrzymywaniem kontaktów z działaczami litewskimi i białoruskimi. Według Stanisława Andruszkiewicza (przypadkowa zbieżność nazwisk) komórka informacyjna przestała działać po jego aresztowaniu przez gestapo wiosną 1943. Według słów Mackiewicza, był jednym z nielicznych, którzy cokolwiek robili w podziemiu podczas okupacji sowieckiej. Ponadprzeciętnie uzdolniony, władający kilkoma językami (także litewskim), cieszył się powszechną sympatią: „wrodzona uprzejmość jednała Andruszkiewiczowi wszędzie przyjaciół”. Także wśród Litwinów. Podczas okupacji niemieckiej uzyskał posadę w urzędzie litewskim, co bardzo ułatwiało mu prowadzenie działalności konspiracyjnej.
Także w jego przypadku mamy do czynienia z typowym dla czasów wojennych brakiem sprawdzonych informacji. Wiadomo, że został aresztowany przez funkcjonariuszy gestapo, ale do dzisiaj nie ma pewności ani kiedy, ani dokładnie gdzie. Padają różne daty: początek lipca, koniec czerwca. Najprawdopodobniej słuszność miał Sergiusz Piasecki, który ustalał termin swojej słynnej brawurowej akcji usunięcia tajnych dokumentów z biurka Andruszkiewicza w litewskim urzędzie na Zielone Świątki, a ściśle na następujący po nich „wolny poniedziałek”, a więc 14 czerwca 1943 roku (co oznacza, że aresztowania dokonano około 10 czerwca). Dowody „winy” Zygmunta Andruszkiewicza musiały być przekonujące, ponieważ z miejsca poddano go brutalnym torturom. Według relacji, która przeniknęła poza mury gestapowskiej katowni, „Andrzej” wrócił z przesłuchania… „czarny”. To oznaczało, że w żadnym razie nie zostanie wypuszczony na wolność. Do dziś nie ustalono jednej, niepodważalnej wersji jego śmierci. Pozostaniemy przy wersji Mackiewicza.
Pozostawił dwie drukowane relacje o próbie ratowania przyjaciela i o jego śmierci. „Śmierć Andruszkiewicza” – artykuł opublikowany w czasopiśmie „Lwów i Wilno”, jest dostępny w tomie publicystyki „Nudis verbis”:
Do lasu chodzili ludzie, żeby się zabijać, a nie po to by zbierać jagody, grzyby czy młode brzózki na Zesłanie Ducha Św. Piłowałem na podwórzu drzewo, gdy przed bramę zajechał człowiek na motocyklu. Cywil? Na motocyklu?… Ociągając się, zbliżałem do furtki. Człowiek zapytał mnie o nazwisko i wręczył zmięty arkusik papieru. Nie był podpisany pseudonimem umownym, a słowem „przyjaciel”. Stało w nim: „Zygmunt aresztowany. Trzeba go ratować. Będę czekał jutro na rogu Tatarskiej i Bonifraterskiej o godz. 11”. – Wrzuciłem do ognia. Cholera-wie-co-takiego!
„Zaczęło się wielkie ratowanie Zygmunta”. Dramatyczne wysiłki podejmowane w celu wyciągnięcia Andruszkiewicza z gestapo opisuje Mackiewicz obszernie i z licznymi detalami w „Nie trzeba głośno mówić”. Nie dały rezultatu:
Na umówioną godzinę, tym razem do konspiracyjnego mieszkania przy ulicy Jagiellońskiej, stawiło się kilku ludzi, między innymi „Radwan”, Henryk, Leon. Henryk był tam po raz pierwszy. „Pułkownik” z wyraźnym wysiłkiem, aby uniknąć patosu w głosie, powiedział:
– Wczoraj rano „Andrzej” powiesił się w celi na własnych skarpetkach.
Milczenie. „Pułkownik” odchrząknął:
– Zapewne obawiał się, że nie wytrzyma kolejnego badania.
Interesujące, co na temat atmosfery panującej w wileńskim podziemiu, miała do powiedzenia Barbara Toporska. W liście do Janusza Kowalewskiego z 27 listopada 1969 roku pisała o rzekomym wyroku na Józefa Mackiewicza oraz o aresztowaniu i śmierci Zygmunta Andruszkiewicza:
Niepotrzebnie jednak zapędzam się w oburzenie w stosunku do hołoty, której naprawdę nie można brać serio. Tak samo jak tego wyroku śmierci. Nigdy by go nie wykonali, Piasecki tu demonizował, chyba trochę dla podkreślenia swojej roli. Nigdy by go nie wykonali, bo by się bali reakcji ludności. Była rzecz groźniejsza: donosy do Gestapo. Po każdym memoriale Józefa, puszczanym w trzech kopiach w obieg wśród ludzi Podziemia, powtarzało się jak w zegarku: oszczercze ataki i… rewizja Gestapo. Taka koincydencja, za rękę nie chwycisz. Ale Andruszkiewicz przepłacił za to życiem. Bo właśnie wtedy, gdy postanowił odkryć sprężynę tych ataków (jego zdaniem robiły to wtyczki komunistyczne), wpadł. Tu już w koincydencję nikt nie wierzył.
Article printed from : https://wydawnictwopodziemne.com
URL to article: https://wydawnictwopodziemne.com/2020/11/15/jozef-mackiewicz-idzie-na-wojne-czesc-iii/
Click here to print.
Copyright © 2007 . All rights reserved.