- - https://wydawnictwopodziemne.com -
Józef Mackiewicz idzie na wojnę. Część IV
Posted By admin On 22 listopada 20 @ 8:43 In Dariusz Rohnka | No Comments
Franciszek Olechnowicz, występujący w powieści „Nie trzeba głośno mówić” pod nazwiskiem Brzozowicz, został zastrzelony w swoim wileńskim mieszkaniu w 1944 roku. Jest ważnym głosem powieściowej narracji. Znali się bardzo dobrze. Mackiewicz poświęca mu wiele miejsca, szczegółowo opisując jego życiowe perypetie na przestrzeni dziesięcioleci. Wychowany w kulturze polskiej Olechnowicz swoją narodową tożsamość ustalił stosunkowo późno, ale – jak o tym pisał Mackiewicz – „z całą pasją swej porywczej natury rzucił się do politycznej pracy w narodowo-białoruskim ruchu”.
Podczas kolejnej wizyty u Brzozowicza Henryk „niespodziewanie” zastał dwóch panów. Owo „niespodziewane” spotkanie dobrze ilustruje nieformalny charakter ówczesnych kontaktów. Każda ze stron bała się wyjść przed szereg, ale niemal wszyscy czuli się zmuszeni rozmawiać. Niekoniecznie w myśl idei krajowej Mackiewicza, ale w duchu jej aspektu strategicznego – porozumienia narodów WXL w celu odparcia wspólnych wrogów. W spotkaniu obok Brzozowicza i Henryka udział wzięli: bliżej nieokreślony przedstawiciel Ukraińców (jego znakiem charakterystycznym była szrama na twarzy) oraz Białorusin tytułowany profesorem, zajmujący „wybitne stanowisko w ruchu białoruskim”. Choć było to spotkanie w zasadzie towarzyskie, nawet nie niskiego, bo praktycznie – żadnego szczebla, rozmowa potoczyła się z rozmachem. Rozpoczął „agresywnie” Ukrainiec:
– Taki stary pies – mówił – taka świnia z cygarem zamiast ryja, jak ten Churchill, ośmiela się odbierać naszą narodowość, nasze imię, czyli to co człowiek ma najbardziej świętego i własnego, i określać nas nie według przynależności narodowej, a nowym przezwiskiem: „kolaboranci”! Jak jemu było potrzeba to przezywał bolszewików „zarazą”, „Morowym powietrzem”. A jak zmienił się interes jego sklepiku, to raptem najgorszy ze zbrodniarzy świata, Stalin, ma według niego „poczucie humoru”!…
Białorusin mówił bardziej po profesorsku, ale niesprzecznie z przedmówcą:
… jest dużo pogardy tzw. „Zachodu” w odniesieniu do naszych spraw. Więcej niż pogardy panów dla chłopa, bo to była jednak pewna wspólnota na tej samej ziemi. Można by zaryzykować, że my dla Anglosasów to jeszcze mniej niż Untermensch, bo w ogóle żaden Mensch, a po prostu przeciągnięcie linii jak przez kolonialną mapę Afryki. Osunąć od strefy rosyjskiej i basta. Ich to, zwyczajnie, nie interesuje. Hitler zmienił Kulturträger‚stwo na Übermenschentum‚stwo; Niemcy są w tej pozycji dopiero nouveau riche i dlatego zachowują się grubiańsko. Zaś Anglik był zawsze Übermensch‚em; on z tym poczuciem wyższości się rodzi, nie jest w nim nouveau riche‚m i dlatego zachowuje się jak dobrze wychowany gentleman.
Henryk usiłował wprowadzić do rozmowy nieco politycznego konkretu:
Słabi zawsze stoją grzecznie i słuchają mocnych. Taka moda poszła od wyrzucenia ludzi z raju. My wszyscy jesteśmy słabi i dlatego trzeba się wzmocnić przez łączenie sił.
Obaj rozmówcy podchwycili intencję Henryka, tyle, że bynajmniej nie w tonie koncyliacyjnym. Mówiono o niekonsekwencji polityki polskiej, stawiającej na bezwarunkowy sojusz z prosowieckim Zachodem. W tym punkcie wszyscy siedzący przy stole panowie byli zgodni. Absurdalność polityki polskiej była oczywista, także dla Henryka. Ale czy w wytworzonej sytuacji strategicznej, polityczna stawka na Niemców miała więcej sensu? Poza wszystkim Niemcy wojnę przegrywali, co z początkiem 1943 roku stawało się mniej więcej oczywiste. Więc to był dobry moment, dobra chwila na reaktywację idei: „My wszyscy od Morza Lodowatego po Azowskie – mówił bohater Mackiewicza – będziemy jednako zagrożeni przez bolszewików. Możliwe jest, czy niemożliwe, wytworzyć ze wspólnego zagrożenia jakieś wspólne porozumienie, działanie?” Narrator powieści odnotował w tym punkcie „chwilę milczenia”. Białorusin skłonny był koncepcję rozważać „teoretycznie”, Ukrainiec raczej nie: „z Lachamy ne howoryty!”. Henryk: nie reprezentuję „Lachów”, ani nawet konkretnej organizacji, a… prywatną grupę ludzi, antybolszewików. Nie chodzi o żadną narodowość, z jej partykularnymi interesami, chodzi o los wszystkich. Znowu milczenie, wahanie. Koniec spotkania.
„Nie trzeba głośno mówić” to ostatnia powieść Józefa Mackiewicza, pisana po upływie ćwierćwiecza od opisywanych zdarzeń. To jego ostatnie wielkie słowo w odniesieniu do świata, który tak bardzo pochłonął jego uwagę – Wielkiego Księstwa Litewskiego. Tak nie miało być. Chciał pisać o Wielkiej Litwie, o Giedyminowiczach, o wspaniałej, niezwykłej rodzinie i jej historii. O ludziach, którzy przed wiekami zawładnęli tą ziemią. Zadanie okazało się niewykonalne. W powieści zachował zimny dystans – bywała nawet klasyfikowana jako źródło historyczne. Ale swoim bohaterom nie odmawiał prawa do emocji. Henryk, Leon, Rogożin, Panisienko, Andruszkiewicz, sporadycznie, ale jednak zzuwają z twarzy maskę spokoju. Może poza jednym jedynym Raczenko, wszyscy pozostali nie są wolni od egzaltacji. Andruszkiewicz bywa przygaszony, zrezygnowany; po chwili zapala się do ważkiego planu. Doskonale zrównoważony Rogożin wybucha nagle: „Pan wie kto zwycięży po wojnie? […] Zwycięży wszechświatowa kurwa!” Henryk jest ostoją spokoju, ale bywa, że i on objawia zszargane nerwy, próbując zapalić papierosa w kościele – wyjątkowy u niego przepływ niekontrolowanego napięcia. Może dlatego tak rzadki, ponieważ poprzez emocje nie da się dobrze poznać świata. A taką, szczególnie ważną misję, pełni Henryk.
Dopiero po wyjściu „niespodziewanych” gości, rozpoczęła się właściwa rozmowa z Brzozowiczem (Olechnowiczem). Rozmawiali o sytuacji w ruchu białoruskim i o perspektywach (a raczej ich braku) współpracy z Niemcami. Brzozowicz opowiadał o mordach dokonywanych przez Niemców na księżach katolickich; o aktywności sowieckiej partyzantki na terenie Białorusi; o agentach, zdradach, politycznych mordach. Wkłada w ręce Henryka wzajemne listy zbrodni. To podwójny dowód: tego, że rozmowy jednak się toczą oraz obopólnej paranoi. Obaj zgadzają się, że nad taką wymianą „gabinetów okropności” nie można dyskutować. Rozmowa zeszła na działalność ks. Godlewskiego i „jego dzieło”. Brzozowicz opowiadał obszernie. O tym jak w 1941 roku przygotowywano Godlewskiego do odegrania znaczącej roli politycznej (miał się stać „białoruskim księdzem Tiso”); o jego rychłym rozczarowaniu oraz iluzoryczności budowania planów politycznych w oparciu o hitlerowskie Niemcy.
Gdy Godlewski zrozumiał, że nie ma mowy o prowadzeniu skutecznej polityki w oparciu o Niemcy, przyjął stanowisko głównego inspektora szkolnego w Mińsku i zajął się rozbudową politycznej konspiracji. W 1942 roku, w proteście wobec prześladowań i mordów księży katolickich na Białorusi, złożył urząd. Taka jawna polityczna demonstracja popularnego kapłana bardzo nie spodobała się okupantom. Ksiądz Wincenty Godlewski został aresztowany w Wigilię Bożego Narodzenia przez mińskie SD i rozstrzelany bez procesu tego samego dnia.
***
Trudnych ludzkich wyborów, splątanych sytuacji w epoce rozniecania młodych nacjonalizmów było bez liku. Zdarzało się, że urodzeni pod jednym dachem bracia wybierali odmienne narodowe tożsamości. A może trafniej byłoby powiedzieć – narodową kulturę narodu, w którego kręgu dorastali; kulturę, którą chciało się zgłębiać, rozwijać, kultywować. Niekiedy na przekór rodzinnej tradycji, pod prąd obowiązującym obyczajom, w poszukiwaniu oryginalności, nie poznanych wcześniej wartości, z nadzieją na stworzenie czegoś nowego, bezcennego. Nie sposób dociec wszystkich potencjalnych pobudek takiej tożsamościowej eksploracji nie przeżywszy tego na własnej skórze.
Pielęgnowanie kultur, języka, odrębności – były to trendy charakterystyczne dla wielu europejskich krain w dziewiętnastym i na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieków. Takie tendencje pojawiały się w tym czasie na Bałkanach, w Czechach, na Słowacji. W odległej Irlandii powstawał ruch na rzecz nauki języka irlandzkiego. Nowy koncept miał równie wielu zagorzałych zwolenników co wrogów, a dyskusje osiągały stan wrzenia, kulminujący fanatyzmem. Podobnie było w hiszpańskiej Katalonii czy w Kraju Basków. Obok szczerych chęci pielęgnowania narodowych odrębności, silnym impulsem do działania były aspiracje polityczne i tendencje separatystyczne, wizje budowy państw narodowych oraz zdobywania władzy. Gdy napotykano opór ludzi, chcących zachować ugruntowane status quo, nowe dążenia eskalowały w kierunku wrogości. Do głosu dochodziła nienawiść do „pańskich narodów”. W przypadku Irlandii byli to Anglicy. Dla młodych nacjonalizmów WXL – Polacy.
Fundamentem, na którym budowano nowe nacjonalizmy był język. Niemal wszyscy wspomniani tu działacze białoruscy, mogli pochwalić się dokonaniami o charakterze literackim, edytorskim, historycznym lub językoznawczym. Pisali, tłumaczyli, wydawali, dbali o rozwój oświaty. Pielęgnowali odrębność nowo kształtowanego języka, starannie i z mozołem rugując naleciałości i wpływy języka polskiego.
Przy okazji jednej z wielu „językoznawczych” dyskusji z redaktorem „Wiadomości” Mieczysławem Grydzewskim Józef Mackiewicz pisał:
Ale powracając do „wykluczyć”. W ten sposób „odgermanizowując” mowę, można ją całą z gruntu zmienić. Bo dlaczego właściwie germanizmy tylko. Wszystkie europejskie języki są ze sobą powiązane. Wieleśmy się to naśmiali, przypominam z dzieciństwa, nad litewskimi, białoruskimi, ukraińskimi etc. „odpolszczeniami”. Dziś jeszcze niejaki prałat dr Tatarynowicz w Rzymie i Janka Stankiewicz w Ameryce, wciąż na nowo „kształtują” język białoruski…
W rodzinie Iwanowskich, herbu Rogala, dokonywały się trudne, podszyte kulturowym niepokojem, wybory. Spośród czterech braci, dwóch wybrało narodowość polską, jeden białoruską, jeden litewską. Jerzy Iwanowski, znany działacz PPS i osobisty przyjaciel Piłsudskiego, bezpośrednio po „buncie Żeligowskiego” został mianowany członkiem Komisji Rządzącej Litwy Środkowej. Tadeusz (Tadas Ivanauskas) był między innymi wykładowcą biologii i zoologii na Uniwersytecie Kowieńskim. Wacław (Wacłau Iwanouski) był jednym z najbardziej aktywnych działaczy narodowych białoruskich. Obok działalności politycznej (był założycielem Białoruskiej Partii Rewolucyjnej) wykazał niezwykłą aktywność na rzecz rozwoju języka białoruskiego. W 1906 roku założył pierwszą białoruską oficynę wydawniczą „Захлане сонца і ў наша аконца”. Opracował także pierwszy elementarz białoruski, wykorzystujący alfabet łaciński. W okresie okupacji hitlerowskiej został mianowany burmistrzem Mińska. Później przewodniczył Białoruskiej Radzie Powierniczej. O dwóch spośród braci (o Jerzym i Wacławie) wspominał Mackiewicz w „Nie trzeba głośno mówić”, o Wacławie obszernie.
Wacław Iwanowski był przewidziany na stanowisko prezesa Białoruskiej Centralnej Rady, którą (po udanym zamachu na Kubego) pod nowym zarządem szefa policji zamierzano powołać z początkiem 1944 roku. Do nominacji nie doszło, ponieważ Iwanowski został wcześniej zamordowany przez agentów sowieckich. O zawiłościach tamtejszej sytuacji najlepiej świadczy przebieg przygotowań do zamachu, szczegółowo opisany w powieści (podobnie jak w wielu innych przypadkach nie ma jednej, potwierdzonej źródłowo wersji tamtych zdarzeń). Wedle Mackiewicza, dokładny plan mordu opracował Michaś Waśkowicz, były „członek Akademii Nauk BSSR”, w czasie okupacji niemieckiej członek Białoruskiego Naukowego Towarzystwa. Cichy, sympatyczny, wysoce wykształcony nie tylko uchodził za jednego z najbliższych ludzi Iwanowskiego, działał także na rzecz podziemnego obkomu partii. Swoim sowieckim mocodawcom Waśkowicz zdradził istnienie „proangielskiej grupy”, na czele której, obok Iwanowskiego, mieli stać: Jezawitow, Tumasz, Demidecki. Kilka planów zamachu zostało zarzuconych. Ostatecznie Iwanowski został zastrzelony w biały dzień, gdy przejeżdżał ulicą w swym jednokonnym powoziku.
Niewymienieni z nazwiska bracia Iwanowscy (prof. W – „wściekły Białorusin” oraz prof. Z – „zażarty Litwin”) pojawiają się również w powieści Sergiusza Piaseckiego „Człowiek przemieniony w wilka”.
***
Przedstawiając swoją polityczną koncepcję Mackiewicz pisał:
Czerpię z patriotyzmu terenu, wyzbywając się egoizmu narodowościowego dla dobra wszystkich narodowości ten teren zamieszkujących.
Z tej ideowej pozycji chciał mierzyć się ze zjawiskiem nacjonalizmów, które nie tylko uniemożliwiały rozwój idei krajowej, ale także prostowały ścieżki sowietyzacji. Nieustannie szukał nacjonalistów skorych do rozmowy, dyskusji, nacjonalistów antybolszewików. Takim człowiekiem wydawał się Michał Römer (o czym później); bez wątpienia takim nacjonalistą był Franciszek Olechnowicz.
Litwina Römera i Białorusina Olechnowicza łączyła przyjaźń. Rzadko, ale spotykali się na wspólnych uroczystościach. W dzienniku Römera pod datą 29 listopada 1942 roku jest interesująca notatka, dobrze ilustrująca nastroje wśród ówczesnych działaczy białoruskich:
W czasie obiadu mojego odwiedził mnie Franek Olechnowicz z żoną. Nie widziałem go po przyjeździe z Bohdaniszek. Jest zafrasowany i zdenerwowany, lęka się porażki niemieckiej i zwłaszcza boi się panicznie ewentualnego powrotu Sowietów… […] W roku 1940-41 za czasów sowieckich w Litwie próbował ucieczki do Niemiec, ale do Niemiec go nie przyjęto, więc przesiedział ten cały czas okupacji sowieckiej, ukrywając się przez cały rok. Teraz do jego „grzechów” antysowieckich przybyło jeszcze to, że jest redaktorem „Biełaruskiego Hołasa”, wydawanego oczywiście w duchu arcyniemieckim i antysowieckim, jakim jest cały ruch białoruski pod okupacją niemiecką.
Po zamordowaniu Olechnowicza:
Wiadomość o śmierci Franka bardzo mnie poruszyła. Umarł w wieku lat 60. Ze śmiercią Franka znika z widowni jeden z ostatnich moich dawnych przyjaciół wileńskich i tych, z którymi w latach 1905-06 współpracowałem w „Gazecie Wileńskiej”. Spośród nich był on jednym z nielicznych, z którym do końca zachowałem bliskie stosunki. […] Franek Olechnowicz był jednym z ostatnich, którzy byli pozostali.
Podobnie jak Römer, także Mackiewicz wspominał Olechnowicza z lat 40-41, okupacji sowieckiej, ale także z okresu wcześniejszego, przyjaznego azylu politycznego na Litwie, na granicy której Olechnowicz „oberwał sobie rondo kapelusza, aby w ciemnościach wyglądał jak hełm żołnierza polskiego”. Spotkali się znowu w Wilnie, na ulicy, jesienią 1940 roku, już pod sowiecką okupacją. Olechnowicz, stary aktor teatralny, przebrał się w strój żebraka, w trzewiki wiązane sznurkiem, podarte ubranie, niegoloną brodę, w brudną, bez kołnierzyka, rozchełstaną koszulę na piersiach. Na plecach niósł worek, a w ręku kij. Był jakoby niemile zdziwiony, że tak łatwo dał się poznać, bo – jak pisał Mackiewicz – czasy były bolszewickie. Mackiewicz stanął przed nim w „całej okazałości robotnika leśnego”. Łatwo domyślić się, że bez trudu znaleźli wspólny język. Do kolejnych spotkań dochodziło już podczas okupacji niemieckiej.
W tych latach Mackiewicz miał ograniczone możliwości kontaktowania się ze światem zewnętrznym. Mieszkał stale w Czarnym Borze i jak sam pisał, rzadko odwiedzał Wilno. Można się domyślać, że maksymalnie ograniczał krąg ludzi, z którymi się kontaktował. Olechnowicz należał do tej grupy. Był medium pozwalającym przeniknąć oraz objąć zawiłości i splątania ówczesnej białoruskiej polityki. Niewolny od obaw, najstraszniejszych wizji, uplastyczniał Mackiewiczowi spory kawałek wspólnego świata, białoruskiej części WXL. Olechnowicz (powieściowy Brzozowicz) zabiera szczególnie ważki głos w dyskusji wokół idei krajowej:
I łącznie z tym muszę panu powiedzieć, panie Henryku, choć to smuci wszystkich Polaków: Rozwiera się taka przepaść pomiędzy „Koroną” i „Wielkim Księstwem”, jakiej nigdy jeszcze dotąd o tej głębokości w historii nie było. W porównaniu z tym, odrodzenie się naszych narodowych ruchów, białoruskiego, litewskiego, ukraińskiego w XIX wieku, zda się tylko drobną skazą na waszej „idei Jagiellońskiej”. Dziś ona jest rozdarta przepaścią nie do przebycia, i nieodwracalna! Wszystko co było Litwą i Rusią, idzie przeciwko bolszewikom. Wszystko co było Koroną, idzie z bolszewikami.
Mackiewicz pozostawił dwie relacje opisujące ostatnie chwile Franciszka Olechnowicza. Jedną z nich umieścił w powieści; druga, drukowana dwie dekady wcześniej w tygodniku „Lwów i Wilno”, nosi tytuł „Egzekucja”. Wbrew nasuwającym się przypuszczeniom, nie była to jedynie sucha relacja z mordu. Raczej naszkicowany ostrym piórem miniaturowy szkic białoruskiego dramatu ze znanym poetą, literatem, aktorem i działaczem na pierwszym planie. Mackiewicz opisywał psychologiczne aspekty białoruskiego sojuszu z hitleryzmem, który – musiał być dla strony białoruskiej „niezwykle przykry”; pisał o sytuacji politycznej, w której, nie posiadając żadnych wpływów ani środków materialnych, Białorusini byli traktowani przez drugą stronę po prostu jako agenci: „…Berlin im rozkazywał, kazał robić i pisać to, co w gruncie rzeczy podobało się urzędnikom Ostministerium. Białorusini poszli na taką robotę.” Przytaczał wypowiedź jednego z młodych polityków białoruskich. Białorusin mówił o rachubach na przegraną Hitlera, i na to, że przed swoim upadkiem zdoła „rozwalić bolszewików”. To była dla nich jedyna polityka – brać jak najwięcej od Niemców, a gdy ci przegrają wojnę (i przegrają ją także bolszewicy), zachodnim demokracjom „nie będzie wypadało odebrać” Białorusinom tego, co zdołają wcześniej wywalczyć. „Objaw nagminnej wówczas choroby w tej części Europy Wschodniej, po której miałem zaszczyt się błąkać…” – komentował ze smutkiem.
Franciszek Olechnowicz stał się znany już w połowie lat 20. dwudziestego wieku, gdy – jak to ujmował Mackiewicz – przejął się „mirażem” białoruskiej republiki sowieckiej i pojechał do Mińska, zauroczony perspektywami narodowego NEP-u. Bolszewicy aresztowali go dwa tygodnie później i zesłali do obozu koncentracyjnego na Wyspach Sołowieckich. Spędził tam siedem lat. Jego obozowa relacja została przetłumaczona na wiele języków, wydano ją nawet w Brazylii. „Lat swych – pisał Mackiewicz – odsiedzianych i przemęczonych w Sowietach nie zmarnował. Nauczył się od bolszewików władać najpotężniejszą z ich broni: fanatyzmem nienawiści. On strasznie ich nienawidził.”
Okoliczności śmierci Olechnowicza są dobrze znane. Był dla sowietów – jak zapisał Michał Römer – „solą w oku w ruchu białoruskim”. Miał uroczysty pogrzeb, z udziałem młodzieży szkolnej i organizacji narodowych białoruskich. Za orszakiem żałobnym szły tłumy ludzi.
Sowieckie autorstwo tego politycznego mordu nie może budzić wątpliwości, mimo to podjęto po latach próbę jego podważenia. W artykule zatytułowanym „Кто убил Франтишека Олехновича?” polski historyk pochodzenia białoruskiego, Jerzy Turonek, starał się uwiarygodnić hipotezę postawioną przez Janka Stankiewicza w 1970 roku (rok po wydrukowaniu „Nie trzeba głośno mówić”), że Olechnowicz nie został zabity przez „moskiewskiego agenta”, ale przez „bojownika polskiego podziemia” (AK). Motywem mordu miał być fakt opublikowania przez Olechnowicza listy Białorusinów zamordowanych przez Polaków w powiecie lidzkim, co było sprzeczne z interesami Armii Krajowej. W ten sposób, niejako przy okazji, podana została w wątpliwość relacja Mackiewicza, który wskazywał na sowieckie autorstwo zbrodni. Mackiewicz pisał, że zamachowiec rozmawiał z żoną Olechnowicza „czystym językiem białoruskim”. W ocenie Turonka, była to nieprawda. Powoływał się przy tym, na rzekomą wypowiedź żony Olechnowicza, opublikowaną w 1984 roku w nowojorskiej gazecie „Беларус”:
W piątek, późnym wieczorem, usłyszałam dzwonek i otworzyłam drzwi frontowe. Wszedł mężczyzna, około trzydziestoletni, ubrany w krótką kurtkę. Pomyślałam, że to ktoś z Białorusinów, ponieważ znałam tylko kilku z nich. Wydało mi się tylko dziwne, że nie powiedział ani słowa [podkr. Jerzy Turonek] na przywitanie. Od drzwi można było zobaczyć Franciszka za biurkiem w małym pokoju. Mężczyzna, którego wpuściłam, szybko podszedł do biurka, strzelił kilkukrotnie i szybko wyszedł. Wszystko to zajęło kilka minut.
Zdaniem Turonka opublikowana w 1984 wersja wydarzeń wskazuje jednoznacznie na wcześniejszą próbę ukrycia faktycznego wykonawcy zamachu, a głównym autorem fałszerstwa miałby być nie kto inny jak Józef Mackiewicz, ponieważ to w relacji Mackiewicza zamachowiec mówi „czystym białoruskim”. Mówiąc wprost, Mackiewicz fałszuje swoją narrację, żeby ukryć rzekome zbrodnie AK. Na podobny koncept mógłby wpaść jedynie ktoś nie znający stosunku Pisarza do Armii Krajowej. Czyżby Stankiewicz, Turonek, wydawcy rzekomej relacji żony Olechnowicza z 1984 roku nie byli wystarczająco dobrze zorientowani? Mocno wątpliwe. W mojej ocenie, nie mamy tu do czynienia z przypadkiem braku kompetencji, ale z tendencją. Turonek, który w swoich publikacjach pisał o tysiącach niewinnych Białorusinów pomordowanych przez polskie podziemie, zapomniał wspomnieć, że lista ofiar opublikowana w „Biełaruskim Hołasie” obejmowała zaledwie 93 nazwiska.
Przyjrzyjmy się uważnie, co faktycznie wynika z powyżej przytoczonej relacji. Olechnowiczowa, żona wybitnego, powszechnie znanego działacza białoruskiego, znała „tylko kilku” Białorusinów. Z niejasnego powodu, gdy ujrzała nieznajomego człowieka pomyślała, że musi to być przedstawiciel tejże nacji. Czy miała jakiś racjonalny powód do takiego wniosku? Równie dobrze mógł to być przecież Polak, Rosjanin, Litwin, nawet Niemiec, Hiszpan lub Holender, skoro – jak czytamy w relacji – nie powiedział ani słowa. Czyżby słowo „Białorusin” miało być w tym zapisie figurą, wiążącą relację z 1984 roku z jakoby fałszywym przekazem Mackiewicza? Można stawiać jedynie pytania – odpowiedzi nie będzie. Idźmy dalej. Co robi żona znanego działacza politycznego, bojącego się zamachu na swoje życie, gdy późnym wieczorem słyszy dźwięk dzwonka u drzwi frontowych? Po prostu… otwiera wychodzące na nieoświetloną sień drzwi, dostrzega niewyraźną sylwetkę milczącego, nieznanego sobie mężczyzny i bez wahania, dobrowolnie, wpuszcza go do mieszkania. Czy zdaniem autorów tego historycznego „dokumentu” ludzka niefrasobliwość nie zna granic? Zamachowiec wchodzi do korytarza i dostrzega ofiarę przez niedomknięte drzwi gabinetu. Łut szczęścia? Cóż zrobiłby milczący nieborak, gdyby akurat drzwi nie były uchylone? Czy, w nieszczytnym celu ukrycia akowskiej tożsamości, dla zaawizowania swojej wizyty użyłby języka migowego?
Doprawdy, trudno wyobrazić sobie bardziej niewiarygodny kawałek zaczernionego tuszem papieru. A jednak, wątpliwości zostały posiane. „Zapisanego i siekierą nie wyrąbiesz” – mówi rosyjskie przysłowie. Szczęśliwie, mamy do dyspozycji trzecią wersję tego dramatycznego wydarzenia, spisaną w pamiętniku Michała Römera, w kilka dni po zamachu:
Dnia 3 marca o godzinie 8.00 wieczorem, kiedy Franek z żoną byli w domu – on w gabinecie swoim, ona w kuchni zajęta przyrządzaniem kolacji – ktoś zadzwonił do drzwi wejściowych. Pani Olechnowiczowa otworzyła drzwi. Wszedł jakiś młody człowiek, porządnie ubrany, mówiąc, że chce się widzieć z Frankiem. Na uwagę pani Olechnowiczowej, że jest późno i że Franek zajęty, nieznajomy oświadczył, że przyjechał z Mińska i przywozi dla Franka pozdrowienia od jego przyjaciela. Pani Olechnowiczowa wywołała Franka, sama zaś odeszła do kuchni, ale w tej chwili usłyszała dwa strzały. Wybiegła do przedpokoju i ujrzała Franka w kałuży krwi. Na krzyk pani Olechnowiczowej morderca potrząsnął rewolwerem, grożąc jej i nakazując milczenie, po czym wyszedł spokojnie za drzwi, które zamknął za sobą na zatrzask. Franek był nieżywy. Oto przebieg tego morderstwa.
***
Pozostali, niezwykli uczestnicy rozmów z Mackiewiczem, niemal wszyscy, ginęli w niejasnych, nigdy nie ustalonych do końca okolicznościach. Stanisław Hrynkiewicz został aresztowany przez nkwd latem lub jesienią 1944 roku, skazany na śmierć w Mińsku, został rozstrzelany w Mohylewie (według innej relacji zmarł w więzieniu w Mińsku).
Mikołaj Szkielonek, na krótko przed zajęciem Mińska przez armię czerwoną wyjechał do Berlina, gdzie kontynuował pracę w Białoruskim Centrum Narodowym jako II sekretarz. W marcu 1945 roku wraz z grupą Białorusinów postanowił przedrzeć się na teren Białorusi i prowadzić zbrojną walkę z bolszewikami. Według jednej z relacji został pojmany przez nkwd na ziemiach polskich, przewieziony do Mińska, sądzony i stracony. Według innej, udało mu się skutecznie przedostać na Białoruś. Latem 1946 roku, wraz z oddziałem 35 partyzantów, wpadł w zasadzkę pod miasteczkiem Horodyszcze. Zginął w walce. Inna wersja mówi, że zmarł w mińskim szpitalu w wyniku odniesionych ran. Według jeszcze innej – został aresztowany pod koniec 1945 roku i stracony w styczniu lub w lutym 1946.
Podsumowując swoje rozmowy z Białorusinami z 1940 roku, Józef Mackiewicz pisał dwa lata później:
Jest dla mnie rzeczą absolutnie jasną, że Białorusini czynią tu absolutnie ten sam błąd, co Litwini. Błąd zbyt jaskrawy, aby zasługiwał na pobłażliwy kompromis z naszej strony. Rzucają się mianowicie jak ślepi, pomiędzy Rosją i Niemcami, nie chcąc dostrzec, że jedyne i wyłączne oparcie znaleźć mogą tylko w niepodległej Polsce, z którą łączą ich interesy identyczne.
W każdym innym wypadku zostaną albo przez Rosję połknięci, aż do komunizmu lub wynarodowienia włącznie, albo przez Niemcy, jak na przykładzie „Ostlandu” widzimy, anektowani, w najlepszym razie uzyskawszy autonomię. Nigdy zaś nie uzyskają praw suwerennych.
Mimo wszelkie jednak stanowisko Białorusinów, obecnie, czy w bliskiej przyszłości, nie staję się pesymistą. Zbyt bowiem interesy, które nazwałem identycznymi, są wyraźne, aby nie dały się wyzyskać i pozyskać.
Kończąc pisanie książki „Prawda w oczy nie kole” w 1943 roku, Mackiewicz miał przed sobą dokładny obraz dramatu, pełnego krwi, zbrodni, rozczarowań, nienawiści. A jednak wciąż nie porzucał koncepcji politycznych, które zdawały się nieodwołalnie przegrane w 1940 roku. Co więcej, w 1943 roku idea współdziałania narodów zamieszkujących Wielkie Księstwo Litewskie stawała się nieomal popularna.
Article printed from : https://wydawnictwopodziemne.com
URL to article: https://wydawnictwopodziemne.com/2020/11/22/jozef-mackiewicz-idzie-na-wojne-czesc-iv/
Click here to print.
Copyright © 2007 . All rights reserved.