- - https://wydawnictwopodziemne.com -
Józef Mackiewicz idzie na wojnę VI
Posted By admin On 13 września 21 @ 8:57 In Dariusz Rohnka | No Comments
Pytam więc… pewnego pracownika na niwie artystycznej,
wilnianina jak się patrzy, z krwi i kości i wymowy:
„Gdzieżeś pan tak długo przepadał?”
– „Jak to, pan myślał, że wiecznie będę w Wilnie siedział?!”
– Trzeba było widzieć jego dumne i chmurne spojrzenie, oburzenie,
ten rzut głowy w tył, wzgardliwy wzrok.
Ech! ty, parsiuczak drobnieńki!
Cóż ty ryjku jeden myślisz, że Wilno nigdy się nie dźwignie!
Józef Mackiewicz, „Verba veritatis”.
Gdy z okazji otwarcia nowego mostu kolejowego w Grodnie, jako jeden z licznych dziennikarzy, zaproszony został przez organizatorów tego uroczystego zdarzenia, obok innych błąkających się po głowie podczas nocnej podróży myśli, jego „świadomość” „ulatywała” „w stronę pobliskiej granicy litewskiej, rozważając możliwość napadu na pociąg”. Sytuacja w 1923 roku, w chwili pisania tego felietonu (podobnie jak w kilku kolejnych latach), wciąż daleka była od stabilności, ale młody wileński dziennikarz musiał zdawać sobie sprawę, że maleńka Litwa kowieńska nie stanowi realnego zagrożenia ani pod względem politycznym, ani – tym bardziej – militarnym. Jeśli śnił o potencjalnym napadzie z tamtej strony, była to zapewne reminiscencja nieprzyjemnego incydentu z niedawnej przeszłości. Sama delegacja była okazją do spędzenia czasu w miłym towarzystwie. Grodno, które najbardziej przypominało Wilno, nie ustępowało temu ostatniemu malowniczością. Wracał do niego podczas licznych reporterskich podróży, z subtelnym sentymentem, pełnym historycznych asocjacji i osobistych wspomnień:
Jest 22 stopnie powyżej zera i to w cieniu drzew, nawet w zielonych jarach, które przecinają Grodno, robią z niego miasto liściaste, a dokąd obywatele wylewają pomyje. Nawet pod licznymi mostami, gdzie zwykli spać ongiś pijani robotnicy, a dziś bezrobotni. Po pryncypalnej ulicy Dominikańskiej płyną dwie mizerne niteczki rynsztoków, mienią się barwami tęczy w słońcu, ale jest gorąco, że grożą wyschnięciem. Niemen też płynie cicho i wąsko. Najpiękniejsze ze wszystkich schodów w Polsce, spadają ku rzece białe jak marmur. Nad nimi wiadukt bramy zamkowej łączy dwie epoki minione, potęgę i upadek, dwa zamki królewskie, stary Batorego z nowym Stanisława Augusta. Nad Niemnem… Nad Niemnem stoi grupa białostockich Ezofowiczów, przybyła na rowerach i robi zdjęcie grupowe. Zdjęcie wypadnie pięknie, kontrastowo, na tle groźnych ruin litewskich czasów.
Gdy Mackiewicz podróżował po swoim kraju, przybysze z innych rejonów Rzeczpospolitej wojażowali po Wilnie i Wileńszczyźnie, ochoczo (choć często niekompetentnie) opisując urokliwe zakątki, napotkanych ludzi, dzieląc się swoimi wrażeniami w prasie. Niekiedy Mackiewicz komentował te opisy żartem, częściej gniewem. Pisał: „Ha, Wilnem się interesują widocznie: ‚Kochane nasze polskie Wilno’”:
…dziś oddajemy trochę głaskanym źrebiątkiem, zwietrzałym prochem w kozim różku, egzotycznym typkiem wystawy regionalnej…
Tym – pisał – jest Wilno dla 80% obywateli Rzeczpospolitej. Żartował w innym miejscu z absurdu nazywania Wileńszczyzny „kresami” w sytuacji, gdy tylko jedno województwo w całym kraju (lubelskie) nie jest jednocześnie obszarem graniczącym z innym państwem. W istocie chodziło o coś innego – o zamierającą tradycję; o to, że – jak pisał za Czesławem Jankowskim – „wymarło już pokolenie wielkich separatystów, Radziwiłłów, Chodkiewiczów, Ostrogskich, Sanguszków…”. W dodatku:
Każdy jest u nas krajowcem na swój tylko ład, a w rezultacie panuje bezład. […] A dawnoż to jeszcze było, kiedy za takie larum „Wilno umiera” można się było do kozy społecznego patriotyzmu dostać?
Istotnie, rzadkie to zapewne były przypadki, gdy: „Przyjechała do Wilna z zachodnich prowincji panienka…” i jakby „odnalazła miasto ze snu, miasto mego przeznaczenia” – jak pisała o swoim olśnieniu Wilnem Barbara Toporska, porzucając niegościnny Poznań, żeby odkryć przypisane sobie miejsce na ziemi.
Barbara Toporska przełożyła „umierające” Wilno ponad bezbarwny Poznań. W owym „umieraniu” najgorsze było to, że Miasto „umierało” tylko dla miejscowych. Dla innych, postronnych, ono się jedynie „przeobrażało”, z wielkiego stołecznego Wilna, na „nasze”, „prowincjonalne”, „regionalne”, gdzie „ludzie jeszcze przywiązują wagę do tatarskiego pochodzenia i wszyscy cisi, grzeczni i potulni, tacy potulni…”.
Protekcjonalne poklepywanie po plecach wielkiej historycznej tradycji musiało irytować i z pewnością wielce drażniło Mackiewicza, nie zdaje mi się jednak, żeby nadto przejmował się przybyszami z „centralnej” Polski oraz ich ignorancją. To co było naprawdę ważne, na czym należało się skupić, co dawało potencjalną szansę rozwiązania licznych problemów i zagrożeń, działo się tuż, w oddalonym ledwie o 100 kilometrów Kownie.
Pochodzący ze stycznia 1926 roku artykuł „Przed kowieńskimi wyborami” został opatrzony intrygującą informacją ujętą w nawias: „Od specjalnego wysłannika ‚Słowa’”. I poniżej: „Kowno, 24 stycznia”. Nie bez powodu informacja ta zwróciła uwagę Michała Bąkowskiego osiemnaście lat temu, podczas pisania wstępu do pierwszego wydania Bibliografii – wileński dziennikarz nie miał w tym czasie prawa wstępu na terytorium Litwy kowieńskiej. A jednak w tekście, tuż pod tytułem, stoi jak byk: Kowno, 24 stycznia. Michał Bąkowski twierdzi, że gdyby taka podróż istotnie miała miejsce, uczyniono by z tego zdarzenia niebywałą sensację, co – jak wiadomo – nie miało miejsca. Poza tym kolejne teksty Mackiewicza, w tym korespondencja własna z Rygi, ukazały się już w następnym numerze. To mnie przekonuje. Dlaczegoś jednak w swoich starych notatkach z lektury zapisałem: „był tam na 99%”. Uczyniłem tak może z jednego powodu: korespondencja kowieńska jest opatrzona datą 24 stycznia, druk 28. Do Rygi zajechał 27, publikacja korespondencji miała miejsce 29. Niby trop, ale słaby. Zajrzyjmy (z ciekawości) do tekstu:
To, co zobaczyć można własnymi oczami, w tej europejskiej Lhassie, dla Polaka „z za kordonu” niedostępnej, co posłyszeć można własnymi uszami, nie rozwierając stronic gazet, by o tym czymś napisać, trzeba wyczuć i zrozumieć psychologię państwa, któremu nie ma podobnego w Europie.
Kowno pod względem ustroju wewnętrznej państwowości, zbliża się i upodabnia najbardziej do Bolszewii. Tu i tam panuje dyktatura partii. Tu i tam partia ta jest ciemna, niekulturalna, ślepa w swej nienawiści, dzika w czynach. Patriotyzmem Bolszewika jest nienawiść do „burżuja”, patriotyzmem Litwinów kowieńskich – jest nienawiść do Polaka.
Ślepa, niekulturalna, dzika w czynach – to retoryka wciąż powracająca w tekstach Józefa Mackiewicza z tego okresu. Opis ogólnej sytuacji politycznej, trendów dominujących w poszczególnych ugrupowaniach, całość zdaje się być zdecydowanie zbyt ogólnikowa, oględna, aby miała sugerować obecność Mackiewicza w Kownie. Gdy po upływie stosunkowo niedługiego czasu kilkunastu miesięcy faktycznie odwiedzi litewską stolicę, jego relacja będzie obfitowała w szczegóły.
Tekst pisany jest w formie rzeczywistej korespondencji. Z rzadka, ale jednak, padają zdania jednoznacznie sugerujące obecność przedstawiciela prasy wileńskiej w Kownie: „Jest tu w Kownie stronnictwo względnie silne…”; „I oto usłyszeć można wśród Polaków Kowieńszczyzny…”; „Niech zwycięży – powiedział mi ktoś, komu sprawa polska leży na sercu”.
Mackiewicz nie zwykł był konfabulować, a przecież to sugerować musiałby podpis mówiący o korespondencji własnej z Kowna, przy założeniu, że do stolicy ówczesnej Litwy wówczas nie trafił. Jeżeli był w Kownie, w jakich kategoriach interpretować o dwa lata późniejszą „Pierwszą do Kowna pojażdżkę”? Czy coś tu było żartem, fałszem, zmyśleniem? Czy możliwe, że w styczniu 1926 roku odwiedził Kowno, przechodząc w tym celu przez zieloną granicę pieszo, co nie było wówczas wcale rzadkie, a cała sytuacja obligowała go z jakichś względów do zachowania dyskrecji? Czy też, jak suponuje autor wstępu do Bibliografii, informacja sugerująca pobyt wileńskiego dziennikarza w Kownie w styczniu 1926 roku, była rodzajem zawadiackiego żartu, który jednych prowadził w konfuzję, innych w stupor, kolejnym przydawał zimnych potów i urzędniczego bólu głowy? Jedno z wielu nierozstrzygniętych pytań.
O stopniu zaognienia stosunków litewsko-polskich świadczyła nie tylko demonstracyjna wrogość praktycznie wszystkich kowieńskich ugrupowań politycznych, retoryka tamtejszej prasy, mniej lub bardziej uciążliwe nacjonalistyczne szykany wobec ludności polskiej. Zdarzały się także liczne incydenty graniczne. Najgłośniejszy z nich miał miejsce w granicznym lesie podgajskim, w lutym 1926 roku. Józef Mackiewicz relacjonował ówczesne wydarzenia zarówno dla „Słowa” jak i dla prasy warszawskiej. Co nieco – jak wspominał po wielu latach – „rozdął” ten incydent graniczny. W tekście „Bezczelna prowokacja kowieńska przeciw Polsce” pisał:
…prowokacja posunięta do ostatnich granic. Z ust komendantów litewskich padały pod adresem władz polskich ordynarne wymyślania. W pierwszej chwili oburzeni tym zachowaniem policjanci, chcieli na własną rękę rozpocząć likwidację zajścia i wyrzucić po prostu przeciwników. Jednakże przybyły natychmiast komendant polskiej 4-ej kompanii policji granicznej, aspirant Wiktor Bibiłło, spostrzegłszy, że Litwinom chodzi jedynie o sprowokowanie Polaków, zapobiegł zbrojnemu konfliktowi.
Mimochodem uczynił z aspiranta Wiktora Bibiłły postać znaną praktycznie w całej Polsce, konflikt sprawnie zażegnano, ale o jakimkolwiek trwałym porozumieniu nie było mowy. Mackiewicz nie ustawał w dociekliwości, wciąż licząc, że przy sprzyjającej koniunkturze politycznej w Kownie, pojawi się w końcu szansa na ocieplenie stosunków. Ta myśl, chęć porozumienia, nawrotu do historycznej tradycji, do idei jagiellońskiej nie będzie go opuszczać przez kolejnych kilkanaście lat. Warunek podstawowy był jeden – przekonać drugą stronę; znaleźć za kordonem kogoś, kto w choćby minimalnym stopniu wpisywałby się w ramy idei krajowej. Byleby przy tym nie zatracić zmysłu krytycznej obserwacji.
W czerwcu 1926 roku komentował litewskie wybory, wdając się przy okazji w polemikę z „jednym z najwybitniejszych mężów stanu Kowna”, profesorem Voldemarasem, który niemal równie krytycznie oceniał kowieńską sytuację. Jak bardzo krytyczna – pytał Mackiewicz – musi być tamtejsza sytuacja, skoro nawet chłopi, tradycyjnie przywiązani do religii i Kościoła zdecydowali się głosować masowo na „bezbożne” partie lewicowe: „Jak więc wielki, jak gigantyczny, musiały uczynić nad sobą wysiłek, gwałt niemal, ażeby wypowiedzieć posłuszeństwo księżom i tym wszystkim, dotychczas dla nich jedynym i szczytnym hasłom religijnym…”:
W poszukiwaniu lepszego jutra, naród litewski ważył się na wielki krok – na próbę. Wydaje się nam, że próba ta wypadnie również niefortunnie, nie tylko dla dawniej rządzącej chrześcijańskiej demokracji, ale i dla dzisiejszych „ludowców” i socjal demokratów i „tautininków” i „pażangi” i jak ich tam jeszcze nazywają, te wszystkie partie i twory i hasła panów Stulginskasów, Waldemarasów, Gałwanauskasów, Sidzikauskasów, Wilejszysów, tych wszystkich Europy powojennej nouveax riches’ów politycznych, którzy rozsiedli się w kowieńskim grodzie i ziemie litewskie wiodą do upadku!
Nie wiem, czy tezy stawiane śmiało przez m. spotkały się w tamtym czasie z zainteresowaniem prasy i polityków kowieńskich. Reakcja, bardzo wyjątkowa w swoim wyrazie, nadeszła ze strony najmniej oczekiwanej, człowieka, wobec którego Mackiewicz żywił szczery podziw, twórcy idei krajowej Wielkiego Księstwa Litewskiego, naczelnego redaktora „Przeglądu Wileńskiego”, Ludwika Abramowicza. Pisał z niepohamowanym gniewem (tekst jest niepodpisany, to w istocie krótka notatka):
Czy państwo litewskie chyli się do upadku, to jeszcze wielkie pytanie, natomiast nie ulega wątpliwości, że jeżeli „Słowo” będzie zapełniało swe szpalty elukubracjami aroganckich błaznów, to szybko się stoczy do poziomu świstka brukowego i nie będzie mogło konkurować nawet z „Dziennikiem Wileńskim”.
Żałuję bardzo, że nie znam kulis tej wypowiedzi. Czy publicysta, którego Józef Mackiewicz traktował z niezwykłą estymą przez całe swoje pisarskie życie, wiedział kogo konkretnie nazywa „aroganckim błaznem”? Zdaje mi się, że w maleńkim Wilnie, jakim był międzywojenny symbol polsko-litewskiej niezgody, gdzie ważne postacie życia kulturalnego, pozostające nieraz w stałym konflikcie, znały się doskonale, Abramowicz z łatwością mógł dowiedzieć się, kto kryje się pod inicjałem m. Może najzwyczajniej nie był ciekaw? Czy to niezwykłe „starcie” dwóch najwybitniejszych przedstawicieli idei krajowej mogło stać się pretekstem do nawiązania zażyłej znajomości?
Niezależnie od wiedzy, jaką dysponował w tym czasie Abramowicz, jego uwagę zwróciła śmiałość wypowiedzi m., niewątpliwie słusznie. Młody wileński dziennikarz/publicysta ani myślał hamować swojego pióra, obierając krytyczny ton wypowiedzi wobec niekompetencji przejawianej przez polską dyplomację. W tekście „Nowe objawy nad Bałtykiem”, obierając za punkt wyjścia głosy prasy kowieńskiej o sukcesach dyplomacji polskiej, pisał, że prasa ta wychodzi z mylnego założenia – to nie sukcesy polskiej dyplomacji, ale wynik zrozumienia przez kraje bałtyckie własnych potrzeb, a co za tym idzie sukces realnej polityki Łotwy i Estonii. Dyplomacja polska w Rydze, pod kierownictwem panów Ładosia i Łukasiewicza „śpi nadal snem kamiennym”. Pisał o niekompetencji, o „śmiesznych” założeniach, złych ocenach, o lekceważeniu ze strony łotewskich polityków. Trudno wyzbyć się wrażenia, że m. coraz wyraźniej, z narastającym przekonaniem, dostrzegał możliwość wpływania swoim pisaniem na przebieg gry politycznej.
Kilka tygodni później doszło do zawarcia paktu gwarancyjnego, sowiecko-litewskiego. Pakt był dowodem na to, że Kowno nie posiada w praktyce własnej linii politycznej, a jedyne czym dysponuje to „żądanie Wilna i nienawiść do Polski”. Pakt z Moskwą to wyraz beznadziejności, bezradności:
Litwa z chwilą zawarcia paktu moskiewskiego wyzbyła się znacznej części swej niepodległości, zdała się na łaskę przewrotnych losów państwa związanego z III międzynarodówką ścisłymi węzłami, poszarpała węzły łączące ją z resztą kulturalnego świata w imię ambicji i kariery poszczególnych „mężów stanu”, którzy swą karierę okupić mogą upadkiem całego państwa.
Mimo jak najgorszego mniemania na temat kwalifikacji głównych aktorów kowieńskiej sceny politycznej, nie zaniedbywał analizy tego wszystkiego, co działo się w litewskiej stolicy. Obserwował tamtejsze stosunki, rachował szanse i możliwości poszczególnych stronnictw i polityków. Pisał w przejrzysty sposób, motywując powody swojego (i „Słowa”) zainteresowania Kownem:
Pozwalamy sobie śledzić tak bacznie i informować naszych czytelników szczegółowo o przebiegu wypadków w Kownie, z uwagi, że te wydarzenia dotyczą kraju, z którym związani jesteśmy nierozerwalnymi więzami, zadzierzgniętymi przed szeregiem stuleci.
W tekście „Furtka p. Voldemarasa” nie po raz pierwszy zwrócił baczniejszą uwagę na poglądy niewątpliwie jednego z najwybitniejszych polityków kowieńskich tamtej doby. Dostrzegał jego potencjał oraz rozmach wizji politycznej. Jako jeden z nielicznych polityków kowieńskich, Voldemaras rozumiał, że obecna katastrofalna sytuacja gospodarcza Litwy może się poprawić tylko poprzez nawiązanie normalnych stosunków z Polską. Voldemaras dysponował stosowną „furtką”, aby takie stosunki nawiązać. Tę „furtkę” stanowił pozaparlamentarny układ sił politycznych w Kownie, osiągnięty w wyniku zamachu stanu z grudnia 1926 roku, w wyniku którego prezydentem litewskiej republiki został Antanas Smetona, a Voldemaras objął tekę premiera. Taki układ i taki rząd dawał możliwość prowadzenia rozważnej, zgodnej z litewskim interesem, polityki wobec Polski. Bardzo niezadługo miało się okazać, że zmysł polityczny Mackiewicza nie zawodzi.
Wynikało to z wielu czynników, nie tylko osobistych zdolności nowego litewskiego premiera. Najistotniejsze były dwa problemy: gospodarczy i geostrategiczny. Przeciągający się konflikt o Wilno (którego w rzeczywistości – jak wielokrotnie stwierdzał Mackiewicz – żaden podmiot polityczny w Kownie nie chciał) i wynikające z tego konfliktu zamknięcie granic, uniemożliwiało swobodną wymianę handlową. Cierpiały na tym obie strony. Nierównie ważniejszy był jednak aspekt strategiczny. Konflikt litewsko-polski uniemożliwiał zawarcie porozumienia polityczno-wojskowego, z udziałem państw bałtyckich, Finlandii oraz Polski, co wobec oczywistego zagrożenia sowieckiego oznaczało ryzyko wojny i w konsekwencji utratę suwerenności. Alternatywa wobec takiego sojuszu miała charakter pure-nonsensu – traktatu pokojowego z bolszewizmem. Stosowną wymianę bezwartościowych świstków z rewolucyjną Moskwą socjalistyczno-ludowa Litwa przeprowadziła jesienią 1926 roku (jeszcze przed grudniowym przewrotem Smetony i Voldemarasa) – i to pomimo faktu, że do Wilna pretensje zgłaszał także sowiecki Mińsk. Rzeczpospolita Polska, za sprawą polityki „zdziecinniałego kretyna”, jak swojego czasu nazwał Piłsudskiego Mackiewicz, postąpiła tropem litewskich pobratymców sześć lat później.
W styczniu 1927 roku, pomimo wcześniejszego (o kilka miesięcy) wyłamania się Kowna, pojawił się cień realnej szansy na stworzenie trwałej koalicji antysowieckiej z udziałem Łotwy, Estonii, Polski i Finlandii. Inicjatywa leżała po stronie Finów, którzy wobec neutralistycznych deklaracji Szwecji, zdali sobie sprawę, że jedynie taka konstelacja polityczna może zyskać realne znaczenie wobec widma sowieckiej napaści: „Kto nam pomoże, jeżeli ze wschodu i południa wtargną czerwone hordy bolszewickie?!” m. udaje się do Rewla (nazywanego dlaczegoś Tallinem) i stamtąd, z „geograficznego środka państw bałtyckich w politycznym znaczeniu tego słowa” prowadzi swoje obserwacje. Pisał ostrożnie, ale nie bez nadziei: „Wszelako wydaje nam się, iż rzeczywiście mamy dziś do czynienia z początkiem zbliżenia państw bałtyckich, którego idea, z chwilą wyłamania się Litwy i nieprzejednanego stanowiska dotychczasowego Finlandii, zdawała się do niedawna zupełnie pogrzebaną.”
Z Rewla udał się do Rygi, dostrzegając szansę na nowy układ sił nad Bałtykiem. Konstatował poprawne stosunki Polski z Łotwą i Estonią, zastanawiając się „czy potrafimy wyzyskać nasze stanowisko i nasze wpływy nad Bałtykiem dla korzyści bardziej realnych”? Odnieść można z tej korespondencji wrażenie, że bardzo chciał wpłynąć na realny bieg spraw. Komplementował, krytykował, podpowiadał: „Estonia to kraj przede wszystkim patriotów, którzy w imię dobra ojczyzny nie jedną potrafią ponieść ofiarę.” Estonia jest „polonofilska”. Nieco gorzej jest na Łotwie. Nie ma tu skonsolidowanej myśli państwowotwórczej. Do parlamentu wkrada się prywata i karierowiczostwo:
Ten jednak częściowy brak wrodzonej prawości, zastępują politycy łotewscy poglądem na rzeczy jasnym, rozumem prostym, zdrowym, chłopskim, dopatrującym się w każdej kombinacji politycznej realnych korzyści. Chłopska prawica łotewska, a wraz z nimi właściciele nieruchomości miejskich i znaczna część przemysłowców i kupców, tzn. gros narodu łotewskiego, również jak w Estonii ujmuje zagadnienia własnej polityki zagranicznej realnie i zawsze pod kątem niebezpieczeństwa ze strony Rosji Sowieckiej. Są oni, niemal bez wyjątku, tego zdania, iż prędzej czy później dojdzie do konfliktu z międzynarodowym imperializmem komunistycznej Moskwy i dlatego Łotwa winna wejść w taki układ, w taką kombinację, która by jej, na wypadek takiego konfliktu, zachowanie niepodległości gwarantowała. Program ten streszcza się w: „związku państw bałtyckich i Polski”, ale… z warunkiem by do tego związku weszła również Litwa.
Tym ostatnim punktem zdaje się Mackiewicz zaskoczony, dlatego dopytuje swoich ryskich rozmówców. Odpowiadają: przy obecnych warunkach, porozumienie z Polską może być tylko demonstracją. Bez Litwy taki sojusz nie ma znaczenia: w sytuacji jawnego konfliktu „wy Polacy otrzymujecie pchnięcie noża w plecy!… ze strony pozostającej w sojuszu z sowietami Litwy. Podobne przekonanie – o litewskim „nożu w plecy” – panuje też w Estonii. Na Łotwie pada pytanie: dlaczego Polska nie zajmie Litwy i „jest to opinia poważna, za którą stoi duża część społeczeństwa i jego interesy materialne”.
Widmo sowieckiej agresji, skorelowane z bezrozumną polityką kowieńską („Dziwne naprawdę jest to społeczeństwo inteligencji kowieńskiej, zmieszane, złożone z ludzi kierujących się poezją w polityce, obok osobników nieskończenie płaskich, przesiąkniętych żądzą osobistej kariery, małych, złośliwych i kłamców”) nie było czczym wymysłem wileńskiego reportera. Ludność Łotwy traktowała to zagrożenie jak najpoważniej. Można się było o tym przekonać, gdy jeden z ryskich kinematografów sprowadził polski film zatytułowany „G.P.U.”, zawierający między innymi sceny z wojny polsko-bolszewickiej. Pomysłowy kierownik kina zorganizował dowcipną reklamę, wypuszczając na miasto „telegramy nadzwyczajne”, które „wołowymi literami” informowały o „wypowiedzeniu przez Rosję wojny Polsce”:
I cóż się stało? – Cała Ryga zakotłowała się jak w ogniu, skłębiła wokół tych „telegramów”, zadrżała ze strachu. Po prostu ludnością ogarnęła paniczna gorączka. Naturalnie rzecz się wyświetliła zaraz i na miejscu, naturalnie ryżanie ‚otdiełaliś strachom’ tylko, jak wielki jednak był ten strach świadczy postanowienie ministerstwa spraw wewnętrznych, mocą którego, dyrekcja kinematografu „Casino” pociągnięta została do odpowiedzialności sądowej za rozpowszechnianie niepokojących pogłosek. Wyraźnie: „niepokojących”.
Wniosek nasuwał się prosty: opinia łotewska rozumie doskonale, że jej niepodległy byt zależy jedynie od silnej Polski. Tak podsumował swój krótki artykuł/felieton Józef Mackiewicz. Zdaje mi się jednak, że istota rzeczy tkwiła w samym strachu. Świat drugiej połowy lat 20. XX wieku, z trudem podnoszący się z katastrofy wojny światowej, pochodu bolszewickiej rewolucji, skrajnej nędzy, okazywał się wystarczająco niestabilny, aby w uszach jego mieszkańców na stałe gościł dźwięk tykającej bomby. Jeszcze nie pojawiły się długofalowe skutki wielkiego amerykańskiego kryzysu, sowiety dopiero podnosiły się po klęsce odniesionej w starciu z Polską, hitleryzm raczkował, włoski faszyzm nie wydawał się groźny, fronty ludowe należały do nie śnionej jeszcze bolszewickiej przyszłości, i nawet powszechnie cieszono się chwilowym, choć biednym, spokojem, a jednak widmo przyszłej zagłady wisiało nad światem. Byle pretekst, żart, wystarczał, aby wywołać popłoch.
Czytając powyżej zrelacjonowane teksty, można by nabrać podejrzeń, że także po głowie m. chodziła myśl sojuszów zawieranych z pominięciem Kowna. Ale to oczywiście nie byłoby możliwe. Takie podejrzenie prowadziłoby do uznania, że żaden z Mackiewicza patriota WXL. Mógł pomstować na stosunki panujące w Kownie, wygrażać i wyśmiewać kompleksy i przywary tamtejszych polityków, rozmawiać z rewlanami, ryżanami, helsińczykami w poszukiwaniu alternatywnych rozwiązań. Nie mógł zrobić jednego – wyrzec się wspólnoty litewskiego losu, litewskiego pejzażu:
Nędzny robaku! Który piękno Neapolu oglądasz – ze wzgórza. Czyś widział kiedyś pustkowie orańskich piasków, na wirażu, pod skrętem, pod sobą, gdy słońce zachodzi i od sosen biegną piramidki cieni po czerwonym piasku, a skrzydła…
Article printed from : https://wydawnictwopodziemne.com
URL to article: https://wydawnictwopodziemne.com/2021/09/13/jozef-mackiewicz-idzie-na-wojne-vi/
Click here to print.
Copyright © 2007 . All rights reserved.