- - https://wydawnictwopodziemne.com -

Józef Mackiewicz idzie na wojnę VII

Posted By admin On 30 października 21 @ 8:01 In Dariusz Rohnka | No Comments

Specyalnie pod adresem waszym, bracia moi, Litwini,
wyznaję wiarę moją, że bez wolnej Polski nie będzie wolnej Litwy.
Tej wiary nauczył mnie bohater Litwy Mickiewicz.
Polska dla mnie, Litwina, jest drugą ojczyzną…

Józef Albin Herbaczewski, Głos bólu, Kraków 1912

Józef Mackiewicz nie mógł wyrzec się wspólnoty losu łączącej go z kowieńskimi adwersarzami. Wspólnoty dzielonej także z postacią bardzo szczególną, Litwinem zakochanym w polskiej kulturze i historii, nieco zdziwaczałym emisariuszem obu stron, z opiniami którego liczono się niekiedy, nierzadko ignorowano, wyśmiewano; błąkającym się po świecie nie tyle w poszukiwaniu tożsamości, co najwłaściwszego miejsca dla siebie i swojej pracy. Tym szczególnym człowiekiem był Józef Albin Herbaczewski. Józef Mackiewicz rozmawiał z Profesorem przygodnie, gdy ten podróżując z Kowna do Krakowa (na uroczystości związane ze sprowadzeniem prochów Słowackiego do kraju), odwiedził Wilno. Herbaczewski był akurat wówczas w dobrych stosunkach z nowym (powstałym w wyniku grudniowego zamachu stanu z 1926 roku) rządem kowieńskim i mógł dysponować informacjami z pierwszej ręki. Zapytany o faktyczne plany litewskich polityków, o to czy rząd kowieński „zamierza zerwać z utartym, maniackim, oklepanym kursem polityki zagranicznej”, odpowiedział twierdząco. Voldemaras postanowił wyemancypować się spod wpływów obcych. To „nie lada” polityk, spośród działających w Kownie „najroztropniejszy”, dobry dyplomata. W stosunku do Polski – mówił Herbaczewski – nieprzejednane stanowisko stopniowo ulega rewizji. Problem nawiązania stosunków gospodarczych jest rozważany na serio. Jeżeli w rozmowach pominięta zostanie sprawa Wilna, istnieje możliwość osiągnięcia porozumienia. Czy możliwe, że Herbaczewski był kimś w rodzaju wysłannika, mającego zaprezentować stanowisko nowego rządu?

Potwierdzeniem nowego klimatu były krążące „pogłoski” jakoby Voldemaras wytknął sobie konkretną, zupełnie nową politykę zagraniczną. Chodziło o wyzwolenie Kowna spod wpływów Rosji sowieckiej i Niemiec. Gruntownej rewizji miał być poddany stosunek do Polski:

Podobno nawet pewien posłuch na Litwie zyskują czynniki poważne, które chciałyby widzieć Litwę w jej dawnym blasku potężnej tradycji, jako W. Księstwo Litewskie w nieodłącznym związku z Polską. – Widzimy pewne zapowiedzi, na razie bardzo skromne uprawianie tej ogólnej zmiany kierunku polityki zagranicznej. Dopatrzyć się tego można nawet w wywiadzie premiera Voldemarasa udzielonym prasie kowieńskiej po powrocie z Genewy. Premier Voldemaras oświadczył wówczas, że nie uważał za stosowne wysuwać sprawę Wilna w Genewie, gdyż wskutek zaostrzenia stosunków polsko-sowieckich po zastrzeleniu Wojkowa, na tle zerwania angielsko-sowieckiego, Wilno uważane być może jako baza strategiczna Polski i wysunięcie pretensji litewskich wywołałoby nieprzychylne wrażenie w Europie.

Kolejne doniesienia zdawały się potwierdzać odmianę w stanowisku Kowna, reprezentowanego przez Voldemarasa. We wrześniu 1927 roku stwierdził, że obecną sytuację uznaje za najbardziej przychylną dla rozpoczęcia rozmów z Polską. Wypowiedział się także na temat niedawnej podróży prof. Herbaczewskiego do Polski, która miała co prawda charakter prywatny, ale on, Voldemaras, był o niej poinformowany. m. nie przestawał zastanawiać się, czy istotnie Voldemaras jest tym człowiekiem, który będzie chciał i potrafił odmienić katastrofalny stan stosunków nie tylko w bezpośredniej relacji litewsko-polskiej, ale w odniesieniu do sytuacji w całej strefie bałtyckiej.

Symbolem panujących stosunków była Libawa. Przed pierwszą wojną światową, za carskich czasów, wielki kurort i ogromny port handlowy, mający znaczący udział w eksporcie towarów z głębi Rosji. Za sprawą ukonstytuowania się państw bałtyckich znalazła się na terytorium Łotwy. Niestety, w wyniku niefortunnego podziału przygranicznych terenów, wielki port został pozbawiony bezpośredniego połączenia kolejowego z centrum kraju. Istotna część wybudowanej pół wieku wcześniej kolei tzw. „Libawo-Romeńskiej”, węzeł kolejowy w Możejkach, znalazł się po niewłaściwej, litewskiej stronie granicy. Jeden z tragicznych paradoksów tamtego miejsca i czasu: Wilno pozbawione własnego dostępu do bałtyckich portów, Litwa bez historycznej wielkoksiążęcej stolicy, libawski port z odciętą drogą lądową.

Mackiewicz odwiedził to miasto w sierpniu 1927 roku. Można się domyślać, że była to podróż, w najściślejszym znaczeniu słowa, sentymentalna, wywołująca żywe obrazki przeszłości:

Jazda końmi z Libawy prowadziła więc po piasku morskim nie bardziej grząskim niż rozgrzany latem asfalt, a koła obracały się w wodzie. Dla dzieci była to wielka przygoda, zachowana później na starość w pamięci, a dla wielu najszczęśliwsze godziny życia.

Niegdyś potężne miasto-kurort cierpiało z powodu braku komunikacji. Istniało jedynie połączenie tranzytowe poprzez stację w litewskich Możejkach:

Oblana z zachodu wodami Bałtyku, od wschodu i południa odgrodzona jest Libawa granicą litewską i tylko ku północy ciągnie się teren łotewski, aż het – w głąb lasów Kurlandii. Biegnie tam krótka i wąska linia kolejowa, która się niebawem na tych lasach ślepo kończy.

Miasto umierało: dwie, trzy taksówki na dworcu, puste i brudne ulice, chwiejący się most, odrapane domy, biedne sklepy, w porcie kilka małych stateczków pod różnymi banderami. Reporter z niedowierzaniem zapytywał miejscowych: czy to jest port? Przebogaty port libawski zamieniony w ubogą rybacką mieścinę. Olbrzymie składy, elewatory, dźwigi, zarośnięte szyny kolejowe – wszystko wokół puste, zniszczone, zardzewiałe. Niemal całkowicie wyludniony kurort. Kupieckie miasto pozbawione możliwości handlu.

I oto Libawa jest jako ten skazany na zagładę więzień, któremu z dnia na dzień wykonanie wyroku odraczają.

Przełom w stosunkach litewsko-polskich, a w każdym razie jego wyraźna, jak się zdawało, zapowiedź, nastąpił w grudniu 1927 roku, gdy decyzją Ligi Narodów pomiędzy Polską i Litwą zniesiony został stan wojny i nakazane zostało rozpoczęcie bezpośrednich rokowań. Wydawało się wówczas, że prędzej raczej niż później musi dojść do porozumienia i nawiązania stosunków. Zdaje się, Mackiewicz był w tym czasie umiarkowanym „optymistą”, choć dotychczasowe doświadczenia do tego nie skłaniały. Wspólny język odnajdywał wyłącznie z Litwinami, odbiegającymi dalece od kowieńskiej normy. Wśród nich był dr Jan Basanowicz, uznawany przez rodaków za jednego z największych Litwinów w ich historii. Jako jeden z sygnatariuszy Aktu Niepodległości Litwy od lat stronił od polityki. Po wojnie nie zamieszkał Kownie, pozostając do śmierci w Wilnie. Nie przyjął także nigdy z litewska brzmiącej formy nazwiska – Basanavičius (choć jako wydawca pierwszego czasopisma wydawanego od 1883 roku w języku litewskim „Auszra” („Aušra”), sam był inicjatorem zamiany polskich „sz” i „cz” na odpowiednio „š” oraz „č”). Pytany przez Mackiewicza na kilka miesięcy przed śmiercią o możliwości rozwiązania sporu politycznego z Litwą, rozkładał bezradnie ręce, dając w ten sposób „wyraz boleści, jaką mu sprawia przeciągający się w nieskończoność spór”.

Litwini w Kownie nieustannie zaskakiwali. Voldemaras ledwie kilka tygodni po zawarciu przełomowego porozumienia „…zamiast konsekwentnie doprowadzić do końca rozpoczęte dzieło pokoju, czyni jakieś maniackie posunięcia, które nawiązaną nić drą w strzępy. […] …widzimy tu świadomą z jego strony złą wolę.” m. miał rację – właśnie rozpoczynała się konsekwentna polityka kowieńskiej gry na zwłokę i nieustających wykrętów, także wobec ponawianych, uporczywych żądań Rady Ligi Narodów.

Ostatecznie, Liga postawiła na swoim – Litwa została zmuszona do rozpoczęcia negocjacji z Polską. Jak się zdaje m. głęboko wierzył w możliwość osiągnięcia zadowalającego, trwałego rozwiązania. W tekście „Przed decyzją w Królewcu” przedstawiał chronologię dotarcia do królewieckich rokowań, argumenty stron, nie zawsze powiązane z nimi realne interesy, znaczenie geostrategiczne i historyczne toczonych rozmów. Pisał o litewskich „przewlekaniach” i „wykrętasach”, o „maniackiej” polityce Litwy, o tym, że wedle strony kowieńskiej, beneficjentem rokowań będzie wyłącznie strona polska i twardo z tym punktem widzenia polemizował, stwierdzając, że porozumienie leży w interesie pokoju europejskiego, a tzw. sprawa Wilna, którą wciąż wywlekają na powierzchnię politycy litewscy, „istnieje tylko o tyle, o ile może być rozwiązana w myśl historycznych tradycji, to znaczy, że Wilno może być stolicą Wielkiego Księstwa Litewskiego, ale nigdy stolicą dzisiejszej republiki litewskiej”. Wieszcze słowa. Na przestrzeni kolejnych niemal już stu lat, wymykając się z rąk polskich we wrześniu 1939 roku, Wilno należało do etnicznej Litwy zaledwie przez kilka przełomowych miesięcy 1939-1940, a i to przy obligatoryjnej „opiece” wojennych baz sowieckich.

Królewiecka debata rozpoczęła się jednak nie od czego innego, a właśnie od Wilna, mimo że, według rozsiewanych pogłosek, sprawa ta nie miała być w ogóle poruszana. Litwini rozpoczęli od wileńskich pretensji i ten punkt w praktyce momentalnie zablokował debatę. Obstrukcja ze strony Kowna była dużym zaskoczeniem. Wcześniej dominowała powszechnie atmosfera nadziei, a sama konferencja cieszyła się niebywałym zainteresowaniem. Józef Mackiewicz był jednym z bardzo licznych korespondentów prasy europejskiej. Z pierwszego dnia konferencji (30 marca 1928 roku) nadesłał do redakcji depeszę, zalewając kolumny pierwszej strony „Słowa” entuzjazmem:

Według krążących pogłosek, delegacja kowieńska nastrojona jest poważnie i gruntownie do obrad przygotowana. Według tychże pogłosek, nie będzie w toku obrad poruszona sprawa wileńska, ani też sporne kwestie terytorialne. Przypuszczają, że konferencja przeciągnie się nieco dłużej.

Ten rzadki, jeśli idzie o kwestie około kowieńskie i samego Mackiewicza, nastrój ulotnił się nagle i niespodziewanie. Już następnego dnia, obok innych żądań, Litwini „zastrzegli pretensje do Wilna”. Delegacja litewska uznała ponadto pełnomocnictwa strony polskiej „za zbyt wąskie”. „Na razie wierzymy w dobrą wolę strony przeciwnej – ale nie wiadomo co będzie.” – Pisał z niepokojem.

Korespondencja poniedziałkowa, drukowana we wtorek, ukazała się pod ogólnym tytułem „Zamknięcie konferencji w Królewcu”. Dalsze obrady zostały przesunięte o niemal trzy tygodnie. Sytuacja nie przedstawiała się jednak aż tak dramatycznie, jak można by sądzić na podstawie tytułu. Przesunięcie terminu nie oznaczało zerwania negocjacji, a jedynie przyjęcie zasady, że dalsze rokowania będą odbywać się w grupach roboczych. O godzinie 4.00 po południu u premiera Voldemarasa odbyła się kawa dla dziennikarzy.

O szczegółach tego nietypowego spotkania Mackiewicz informował czytelników dopiero po kilku dniach, w korespondencji z Kowna: „Jak to było w Królewcu” (pisana 5 kwietnia pojawiła się w „Słowie” dopiero 11.)

Po niedzielnych chmurach błysnęło w poniedziałek słońce. Zebraliśmy się wszyscy nie przypuszczając zupełnie, że oto w tej sali konferencyjnej pruskiego Oberpräsidium przyjęte zostanie stanowisko Polski, porzucenia jałowych dyskusji generalnych, a rozpoczęcia realnych prac nad ustaleniem stosunków normalnych pomiędzy obydwoma państwami.

Najciekawszy krok, w części mniej oficjalnej rokowań królewieckich, wykonał premier Voldemaras, zapraszając zgromadzonych przedstawicieli prasy, szczególnie polskiej, do hotelu Centralnego. Sam Voldemaras, podobnie jak pozostali członkowie litewskiej delegacji „podejmowali nas bardzo serdecznie i przyjaźnie. Rozmowa toczyła się wyłącznie prawie w języku polskim” – co musiało wydać się Mackiewiczowi szczególnie ujmujące, biorąc pod uwagę stałą niechęć polityków litewskich do wszystkiego co polskie:

Chwilami zapominało się nieomal – pisał pod wrażeniem chwili – że mamy przed sobą reprezentantów strony przeciwnej. O sposobie traktowania w rozmowach nieszczęsnego problemu [chodziło o kwestię przynależności Wilna – DR] powiedzieć by się dało, że „znaleźliśmy wspólny język”. O tym serdecznym nastroju jaki panował wówczas w pruskiej „Weinstube” świadczyły najlepiej zdziwione twarze dziennikarzy angielskich, amerykańskich, a nieco przygnębione sowieckich i niemieckich, którzy czuli się tu wyjątkowo obco. Czy był to z góry pomyślany manewr, czy też mimowolny odruch ludzi zgnębionych jałową kłótnią w ciągu lat dziesięciu?…

Mogło się wydawać, że „nie powrócą już do dawnego stanu stosunki” pomiędzy zwaśnionymi stronami. Czyżby był Mackiewicz świadkiem wielkiego historycznego przełomu? Nauczony świeżym doświadczeniem, zachowywał dystans, nie wyciągając przedwczesnych wniosków. Jak potoczą się dalsze wspólne losy – pisał – „to się okaże dopiero w pracach komisji”. Po, nad wyraz obiecującej „kawie”, Mackiewicz udał się bezpośrednio do Kowna.

Swoje wrażenia z tej „Pierwszej do Kowna pojażdżki” (na odbycie podróży otrzymał osobiste zezwolenie od premiera Voldemarasa) opisał w cyklu artykułów. To była niezwykła, na poły sentymentalna, na poły polityczna podróż. Od czasów de facto zerwania przez Polskę umowy suwalskiej w 1920 roku, granica pomiędzy oboma państwami była szczelnie zamknięta. Kowno nie dopuszczało do siebie obywateli Polski. Jedynym sposobem odwiedzenia rodzinnych stron było przejście przez zieloną granicę. Jak pisałem nieco wcześniej, Czesław Miłosz podróżował w ten sposób ze swoją matką, której tego rodzaju formalne bariery nie wydawały się „zbyt ważne”. Wspominał: „Strachu najadłem się nieraz. Szczególnie niebezpieczne jest, mając dziesięć lat, zostać złapanym przez litewskie straże i siedzieć jako samotny więzień cały dzień w chlewie.” Litwini w Kownie dążyli do pełnej izolacji. Przez pewien czas obowiązywał nawet zakaz korespondencji, kolportażu gazet z Polski oraz książek. Nie wolno było sprowadzać polskich filmów, a nawet filmów produkowanych w innych państwach, w których grali polscy aktorzy.

Podróż do Kowna była dla Mackiewicza szczególnym przeżyciem. Interesowała go jedna zasadnicza kwestia i na niej skupił uwagę. Chodziło o stosunek Litwinów do Wilna, stolicy Wielkiego Księstwa. Swoje poglądy i wyobrażenia zestawiał z poglądami prof. Herbaczewskiego, który dzielił Litwę historyczną na dwie części: Litwę chłopską kowieńską i Litwę szlachecką wileńską. Mackiewicz w przypadku Litwy kowieńskiej proponował inny podział: na tych, którzy Wilna naprawdę chcą oraz drugich, którzy Wilna nie chcą. Do pierwszej grupy zaliczał rządzącą ówcześnie partię tautininków, do drugiej socjalistów i chadeków. W obozie tautininków zdawało mu się wówczas, podczas swojej pierwszej podróży do Kowna, że dostrzega „pewne zaczątki imperializmu witoldowego, pewien nawrót do tradycjonalizmu, ledwie widoczne, ale już kształty ideologii mocarstwowej w sensie nie wyłącznie muzealnym”. Były to niestety mrzonki.

Przebieg dyplomatycznych „wykrętasów” rychło zweryfikował złudzenia Mackiewicza. Voldemaras okazał się być człowiekiem, który „igra z ogniem przy beczce prochu”. Ledwie po kilku tygodniach Mackiewicz konstatował, że „stosunki litewsko-polskie powróciły do starego łożyska sprzed grudnia roku ubiegłego”. „Tak by się nie chciało wierzyć – pisał z nutą zawodu – że ten życzliwy ton rozmów królewieckich i kowieńskich w kwietniu, w nadchodzącą właśnie wiosnę, był tylko złudą, złośliwym mirażem.” Póki co, czekano z nadzieją, choć umiarkowaną, na dalszy przebieg spraw. Litwini grali na zwłokę, jednocześnie obawiając się konsekwencji swoich dyplomatycznych poczynań. Pojawiały się najfantastyczniejsze plotki, jak ta (propagowana przez urzędowy dziennik litewski „Lietuvos Aidas”), że Piłsudski podczas zbliżającego się corocznego zjazdu legionistów w Wilnie, zamierza ogłosić się królem litewskim, a stolicą ma być Wilno. Według tego samego źródła, Piłsudski miał jakoby oświadczyć, że rozczarował się do Polaków, podobnie jak Kościuszko, „i zamierza pozostać już tylko Litwinem”.

Nieustannie starał się wychwytywać co ciekawsze głosy i koncepcje, docierające spoza granicy. Jego uwagę zwróciły wywody Edvardasa Turauskasa, młodego chadeckiego polityka, redaktora dziennika „Rytas”, piszącego że Litwa i Polska znajdują się aktualnie w położeniu podobnym jak w średniowieczu, z zagrożeniem i ze strony Niemiec i Rosji. Mackiewicz choć nie przywiązywał szczególniejszej wagi do tego stanowiska, potwierdzał: „kto choć raz był w Kownie, ten wie dobrze, że Niemców nienawidzą tam szczerze, zarówno jak bolszewików” oraz że „o współpracy z Polską myślą ci wszyscy, którzy myślą o przyszłości Litwy”.

Wciąż oczekiwał przełomu. Śledził najbardziej iluzoryczne tropy, mogące świadczyć o zmianie polityki litewskiej. Kreował autorską wizję świata, gdzie wszyscy (i Litwini i Polacy) chcą tego samego: „odrodzenia wspólnej naszej ojczyzny w jej dawnej chwale i znaczeniu”. Nie mógł zrozumieć, dlaczego w urzędowych gabinetach kowieńskich wisi portret Mickiewicza, zaś „rozmawianie po polsku uważane jest za rzecz nieprzyzwoitą, a rozmawianie po rosyjsku za rzecz normalną”. „Dlaczego Kościuszko uważany jest za największego bohatera Litwy, a Polska za największego wroga?”

Stawiał wiele retorycznych pytań. Odpowiedź była niezmiennie jedna – kompleks młodego litewskiego nacjonalizmu, bojącego zmierzyć się z historyczną wielkością własnej przeszłości. Litwini nie tylko boją się myśleć w kategoriach historycznych, obawiają się najdrobniejszej styczności z tradycją i kulturą. Gdy kilku litewskich poetów zaproponowało wydanie antologii poezji litewskiej w języku polskim, zareagowano nerwowym oburzeniem – dlaczego akurat po polsku? O wiele lepszy będzie język rosyjski. Podobnie utrącony został projekt nadawania audycji radiowej z Kowna w języku polskim. Powód jeden – strach przed dominacją języka polskiego. Kompleks, który rzutował na sytuację gospodarczą, handlową, polityczną, kulturową, czysto ludzką, sprowadzając na obie strony niebezpieczeństwo utraty całości:

Ze strony Kowna nie groziłoby nam niebezpieczeństwo, nawet gdyby ono wespół z innym państwem uderzyło na Polskę, nawet gdyby jego wojska weszły do Wilna. Gdyż Rosja Sowiecka, która by w tym wypadku nie pozostała neutralną, Wilna Litwie utrzymać by nie dała.

Z początkiem listopada 1928 roku, nadszedł dzień tzw. drugiej konferencji królewieckiej. Pierwsza konstatacja – nierównie mniejsze zainteresowanie prasy, a więc przekonanie, że po konferencji nie oczekuje się „zgoła nic nowego”. Zachowanie szefa kowieńskiego rządu potwierdziło obawy: deklarując chęć prowadzenia rozmów, nie miał zamiaru postąpić jednego pojednawczego kroku.

W kolejnej korespondencji z Królewca podjął temat kontrowersyjny, w tytule: „Sprawa Wilna czy sprawa Litwy.” Zagadnienie czy może dojść do porozumienia, czy też nie ma na nie szansy w bliskiej perspektywie czasowej przestało go interesować. Kowieńska niechęć do współpracy w jakiejkolwiek formie była nazbyt oczywista. Stronie litewskiej chodziło jedynie o to, żeby konferencję maksymalnie wydłużyć i nie doprowadzić do porozumienia w ważnych sprawach. Działo się tak, ponieważ „w Kownie rozumieją to, że ‚sprawa Wilna’ w razie jej rozstrzygnięcia w myśl postulatów kowieńskich, przeistoczy się ‚w sprawę Litwy’. Litwa z Wilnem – to już nie Litwa bez Wilna”, a więc Litwa zmuszona do podjęcia zagadnienia własnej tożsamości w szerszym ujęciu. Konstatacja niewątpliwie trafna, ponieważ przedstawiciele narodowości litewskiej w Wilnie byli nieomal nieobecni. Według „urzędowych statystyk”, było ich co prawda 2%, ale w kategorii „uzewnętrznienia życia litewskiego w Wilnie” – jak to ujmował Mackiewicz – liczba spadała do 0,5 %.

Zawiedziony rezultatami „królewieckiej konferencji”, zniesmaczony całością kowieńskiej polityki, pisał o Litwie etnicznej jako o obcej kulturze „neolitewskiej”, której każdy „rozdział” rozpoczyna się od słów „będziesz nienawidził 500-wiekowej tradycji litewskiej, związanej z Polską, jako największego wroga…”. Spośród litewskich polityków, jedynie Voldemaras „jest człowiekiem szerszego polotu myśli”. Niestety, zadanie, które na siebie nałożył, przerosło go. Historyczna tradycja okazała się prawdą zbyt trudną do przełknięcia dla litewskiego nacjonalizmu.

Ostatecznie Voldemaras zmuszony był ustąpić z zajmowanego stanowiska. Mimo podejmowania w ciągu kolejnych kilkunastu lat niekiedy bardzo ekstrawaganckich prób powrotu do aktywnej polityki i realnej władzy, nigdy mu się to nie udało. Polityka kowieńska powróciła na dawne tory niekłamanej niechęci, wybujałych kompleksów, pozorowanych roszczeń. Symbolem tych trendów, obecnych w politycznej rzeczywistości Litwy kowieńskiej praktycznie od samego początku, był Związek Wyzwolenia Wilna.

Dla zawodowego reportażysty, jakim przez kilkanaście lat pracy w „Słowie” był Józef Mackiewicz, podróże były codziennością, a kolejowy wagon jednym z najmniej przyjemnych środków przemieszczania się: „Nie znoszę jazdy koleją” – pisał. Jednocześnie, obcowanie w jednym przedziale z innymi podróżnymi dawało sposobność do szkicowania niepowtarzalnych typów ludzkich, ich zalet, przywar, zachowań. Bywało bardzo różnie, ale to temat na odrębny szkic.

Była połowa 1932 roku, a Józef Mackiewicz zmierzał w rodzinne strony „Po latach czternastu”:

Panował straszliwy upał, rozpylał się wewnątrz wagonów gryzący, tłusty kurz kolejowy, oblepiał twarze i ręce. Moje dwie sąsiadki ze stosu eleganckich walizek wydobywały coraz nowe przyrządy, chusteczki, wodę kolońską, pantofle, z trudem w tym szalonym upale wykonując ruchy przesadnie eleganckie.

[…]

Po prawej stronie siedział młody człowiek nie tyle skromnie, co biednie ubrany. Rażąco odbijał w klasie drugiej: typowy pasażer klasy trzeciej. Był ogolony, młody, spodnie z farbowanego samodziału nie przyprasowane w kantach….

Robotnik bolszewicki, jadący do Niemiec na praktykę – on zagaił rozmowę:

– A u was kriesty jeszczo… – uśmiechnął się, patrząc na przydrożne krzyże wiejskie.

– O, tak – odrzekła dama z poselstwa litewskiego, wachlując się z gorąca propagandowym „Paszportem Wileńskim”, wyjętym z paryskiej torebki. – U nas jeszcze wszyscy w Boga wierzą.

W takim towarzystwie, w takiej aurze przyszło podróżować „ponuremu Litwinowi”. Rolę wachlarza rozwiewającego koszmarną atmosferę odgrywał akurat „Paszport Wileński”, jeden z najbardziej trywialnych symbolów działalności Związku Wyzwolenia Wilna, powstałej w połowie lat 20., jakby to dzisiaj, w demobolszewickim świecie powiedziano, „pozarządowej organizacji”, której głównym celem było nieustanne podsycanie antypolskich nastrojów wśród ludności kowieńskiej. Organizacja cieszyła się ogromnym powodzeniem, potrafiła także dbać o utrwalanie swoich wpływów. Przewodniczącym był znany z poprzednich części Michał Birżyszka. To on zainicjował pomysł wydrukowania 600 000 egzemplarzy „wileńskich paszportów”, niedużych książeczek z wizerunkiem baszty wileńskiego zamku, z „wileńskim hymnem” i miejscem na „wileńskie znaczki”, których wklejenie potwierdzało uiszczenie daniny. O znaczeniu przedsięwzięcia może świadczyć fakt, że dwa pierwsze egzemplarze tego propagandowego świstka papieru trafiły w ręce prezydenta i premiera.

„Paszport” sprawdzał się zatem, nie tylko w roli wachlarza, rozwiewającego po kątach nieznośną atmosferę podróży. Był także nienawistnym symbolem programowej niezgody.


Article printed from : https://wydawnictwopodziemne.com

URL to article: https://wydawnictwopodziemne.com/2021/10/30/jozef-mackiewicz-idzie-na-wojne-vii/

Copyright © 2007 . All rights reserved.