- - https://wydawnictwopodziemne.com -
„Niespodziewany koniec lata” część III Lato we dworach
Posted By admin On 3 stycznia 23 @ 9:16 In Michał Bąkowski | No Comments
Michał Kryspin Pawlikowski opowiada o tych samych ziemiach, o Mińszczyźnie, która pozostała po tamtej stronie granicy ryskiej, oddana na pożarcie bolszewikom. Jego dzieciństwo było Bajką i tak miała się nazywać powieść Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego; tytuł porzucił autor na uwagę Józefa Mackiewicza, że dość już się bajek opowiada, a tu jeszcze ktoś pomyśli, że to bajka, kiedy to wszystko prawda. Ale Pawlikowski był przywiązany do pierwotnego tytułu, ponieważ „pisał o czasach naprawdę bajecznych”, dorastał bowiem przed wojną i rewolucją. W 1932 roku, Słowo opublikowało jego felieton pt. „Bajka”. Student wraca do domu z wielkiego i pięknego Petersburga:
Kurz i niewygody drogi poszły w zapomnienie, gdy zza zakrętu drogi ukazywał się dwór wśród lip nad taflą jeziora lub nad wstęgą rzeczki, gdy potem szły serdeczne powitania – szorstki ręcznik i mydło nad zimną wodą w mosiężnej miednicy – śnieżny obrus z plasterkami rubinowej szynki, z „paluszkami” z solą i kminkiem, z olbrzymim, syczącym radośnie samowarem…
A potem były szuwary i rozpaczliwe kwakanie starki-krzyżówki i huk strzałów nad ajerami… A jeszcze potem wieczorami – były „inteligentne” rozmowy na werandzie, czerwone cętki męskich papierosów, białe plamy sukien kobiecych, białe plamy w czarnej nocy – kwiatów tytoniu. Tytoń pachniał mocno, odurzająco. „Jak w bajce.”
Ale przyszła wojna, po niej bolszewicy i zdrada w Rydze – i bajka się skończyła.
Pawlikowski zachowuje powagę, gdy snuje opowieść o tym, jak powszechna moda na spirytyzm w XIX wieku, spowodowała wywołanie takiej ilości złośliwych duchów, że doprowadziło to do światowej katastrofy. Okresy spokoju i powodzenia są odtąd tylko złudzeniem, bo złe duchy nadal hulają po świecie, mącą i zatruwają dusze ludzkie.
Rzeczpospolita Obojga Narodów weszła w wielką rewolucję światową 1914 roku z gromadzonym przez stulecia kapitałem szlachetczyzny i wciąż żyje – mimo odmiennych pozorów i na przekór wszechświatowemu schamieniu – z procentów tego kapitału.
Autor nie waha się przypomnieć, jak chłop pamiętający pańszczyznę, upierał się, iż w owych czasach panowie opiekowali się chłopem i nie pozwalali go krzywdzić. Mały Tadzio Irteński, płakał, że „Polski już nie ma” i łamał sobie głowę nad problemem: „Czy Baćków, gdzie panowie i służba mówią po polsku i po chłopsku, a chłopi tylko po chłopsku, to też Polska?” Jego refleksje o języku są zabawne: na wogzal lepiej po polsku mówić bahnhof! Język chłopski był zrozumiały i mówiła nim cała ludność, ale różnił się np. od gwary dominującej na nieodległym Polesiu, która miała naleciałości ukraińskie. Wśród 3 milionów chłopów, na Mińszczyźnie mieszkało 300 tysięcy szlachty polskiej, głównie w zaściankach. Zachowanie poczucia odrębności zawdzięczali Białorusini ciemnocie i analfabetyzmowi, bo rosyjska administracja próbowała ich rusyfikować, ale bezskutecznie. Dwór był ośrodkiem kultury, cywilizacji (zwłaszcza w formie kultury rolnej, przywożonej wielekroć z zagranicy) i oświaty, ale nie polonizacji. Polonizacji nie było w ogóle. Służba dworska uczyła się prędko polskiego, bo uważała to za szyk, ale dwór dbał o folklor chłopski i zachowanie tradycji, m. in. jako skuteczny sposób walki z rusyfikacją. Toteż z chłopami i parobkami mówiono wyłącznie po białorusku – i to poprawnie po białorusku. Ziemia ta „wzdycha po białorusku, a po polsku śpiewa”. Polonizatorami mogli być tylko endecy, a tych we dworach nie bywało. Mińsk był zamieszkany głównie przez Żydów, podobnie jak Wilno czy Łódź. Inteligencja mówiła po polsku i innymi językami; śródmieście było opanowane przez Żydów i Rosjan, ale przedmieścia pozostawały rdzennie polskie. Rada miejska była polska. Wszystko to zadaje kłam argumentacji Grabskiego w Rydze, że Mińsk nie był nigdy miastem polskim. Zdaniem Pawlikowskiego, starozakonni Żydzi w stylu Jankiela, byli otoczeni szacunkiem całej ludności chrześcijańskiej, szlacheckiej i chłopskiej – nie było na Białorusi antysemityzmu.
Wychowany w atmosferze patriotyczno-pozytywistycznej, widział w wiszących w salonie jego dworu portretach Stanisława Augusta i Aleksandra I, nie wizerunki zdrajcy i cara, ale cenne obrazy Bacciarellego i Lampiego. Zaprzyjaźniwszy się w mińskiej szkole z Jasiem Konem, usłyszał ze zgrozą, że bawi się z Żydem, ale matka wyjaśniła mu, że Konowie, to Polacy żydowskiego pochodzenia, że to ludzie z towarzystwa. To wyjaśnienie „wystarczyło mu na dłuższy czas. Choć nie na zawsze”. Endeckich przekonań nie tolerowano w polskich dworach, dopiero po rewolucji 1905 pojawiły się w Mińsku „pierwsze kukułcze jaja w starym gnieździe, które dotąd pielęgnowało tradycje zgodnego współżycia wszystkich ludów Wielkiego Księstwa”. W gimnazjum Tadzio przyjaźnił się ze zdeklasowanym i zruszczonym Saszą Zenowiczem. W jednej klasie uczyli się Polacy, Żydzi i Rusini, hrabiowie i synowie dorożkarzy.
Fikcyjny Baćków, posiadłość Ipohorskich-Irteńskich opisana w powieści, to naprawdę majątek Pućków w pobliżu Bobrujska. Pamiętana jako „zapach kwiatów i ziół”, majętność miała XVIII-wieczny dwór w stylu litewskim, z osobliwą aleją lipową, która zatoczywszy owal, „zaczynała się i kończyła przy domu”. Książka Pawlikowskiego zawiera taką masę facecji i anegdot, jest napisana z tak żywą kulturą i lekkością, że nie wiem doprawdy od czego zacząć. Może najpiękniejsze, bo niespodziewane, bywają „sprostowania”. Oto Józef Czapski, potomek wielkiego rodu Hutten-Czapskich i mińczuk jak należy, podał w Kulturze, jakoby Paderewski, „pragnąc odwdzięczyć się Snarskiej mył u niej podłogi”. Pawlikowski argumentuje przekonująco, że tego rodzaju praca byłaby hańbą nie tylko dla wielkiego pianisty, ale każdego inteligenta, i nigdy nie wystąpiłby z taką propozycją, a zatem „poczciwa Snarska zmyśliła na poczekaniu” i Czapski uwierzył. Innym curiosum jest opis sanktuarium w Malinowszczyźnie Bolesława Świętorzeckiego. Zapalony myśliwy otoczył wysokim płotem uroczysko w puszczy, o ogromnej powierzchni 400 włók (prawie 7 tysięcy hektarów) opłacił straż leśną i stworzył tak „zwierzyniec”, w którym roiło się od zwierzyny nie molestowanej ani przez kłusowników, ani przez drapieżników. Prowadzono tam też eksperymenty botaniczne, sprowadzano nowe gatunki, np. daniele, przywracano wymarłe, np. jelenie (pozostawmy na boku spór między autorem i Józefem Mackiewiczem, który twierdził apodyktycznie, że „jeleni na Litwie nie ma i nie było”). Dziś taki projekt wysławiany byłby w krajach Zachodu jako „re-wilding”, tylko że Świętorzecki dokonywał swoich eksperymentów z powodów czysto egoistycznych, to znaczy dla zapewnienia sobie zwierzyny do polowań. Warto tu dodać, że Mackiewicz także znał Malinowszczyznę i „wszystko wydało mu się strasznie naciągnięte, tam”.
Miłostki i dysputy polityczne, polowania i flirty, rauty i wyprawy do burdeli, zadurzenia i rozkoszne facecje, wszystkie te wydarzenia młodości nie różniły się zasadniczo od brewerii uprzywilejowanej młodzieży jak świat długi i szeroki, ale rozgrywały się na tle bajkowym, na tle życia polskich dworów w Wielkim Księstwie. Zaprzyjaźniony z Morysiem Wańkowiczem, poznał Irteński jego kuzyna, Melchiora. Mel był „nachalny”, więc tylko raz zaproszono go do Baćkowa. Gdy narzucał się, by oprowadzono go po burdelach wileńskich, proszony odparł, że nie jest członkiem towarzystwa opieki nad zwierzętami…
Litewski oryginał
Oryginałem nazywaliśmy człowieka, który nie zdradzając objawów choroby psychicznej lub niedorozwoju umysłowego i będąc najczęściej z gatunku zwanego „do rany przyłożyć”, żył, mówił i zachowywał się inaczej niż „inni ludzie”. Był – oryginalny. Oryginalność zaś jego nie miała nic wspólnego z pozą. Była wynikiem… Czego? I tu natykamy się na trudność określenia zjawiska…
Oryginałowie mnożyli się na Litwie w XIX wieku, gdy „na głuchej wsi litewskiej nic się absolutnie nie działo”. Świat pozostawał niezmieniony, zdawał się stać w miejscu. „Ustalony porządek rzeczy był czymś równie niezmiennym i niewzruszonym jak kolejność pór roku.” Gazety z szerokiego świata dochodziły rzadko i z opóźnieniem, i nie dostarczały wzruszeń na miarę ostatnich słów I tomu Ogniem i mieczem: „Bar wzięty!”
W tej atmosferze ludzie dziwaczeli, tj. stawali się oryginałami. Byli to najczęściej ludzie przerastający co najmniej o głowę swoje otoczenie „normalne”. Mieli w sobie niespożyte zapasy inteligencji wrodzonej i wiedzy nabytej. Nie mieli jednak dość energii, by wyrwać się z zaczarowanego kręgu kwietyzmu. I nie było w nich sił, by płynąć przeciw prądowi. Ich oryginalność była buntem przeciw rzeczywistości, której nie mieli sił zmienić. A jeżeli mieli energię i siły, aktywność ich przybierała formy szerokie, bujne, czasem nawet groteskowe i potworkowate.
Rzadko mi się zdarza nie zgadzać z Pawlikowskim, ale w jednym punkcie powyższej analizy, w moim mniemaniu, pomylił się. Nie sądzę, żeby oryginałowie litewscy pragnęli zmienić świat. Odnoszę raczej wrażenie, iż mieli niejasną świadomość schyłkowości swej epoki i woleliby ją zachować niezmienioną, co chyba bardziej adekwatnie tłumaczy niejaką groteskowość ich wyczynów, wobec wysokiej inteligencji.
Dla mojego tematu, ważniejsza wydaje się konstatacja fundamentalnej niezmienności życia. Berezyna widziała przemarsz La Grande Armée i powrót jej niedobitków, oglądała rosyjskie wojska i polskich powstańców, ale życie pozostało takie samo i dopiero niespodziewany koniec lata zdołał je przerwać.
Pawlikowski jest zdania, że Królestwo Polskie, tzw. Korona, czyli coś bliższego dzisiejszej Polsce, zdołało wytworzyć standardowy typ ziemianina, o którym wiedziano, jak się zachowa. Innymi słowy, byli oni konwencjonalni i poddani konwenansom. W porównaniu, szlachcic litewski, od magnata do szaraczkowego szlachciury, był oryginałem.
Polityka zawitała do dworów mińczuków, ale w bardzo łagodnej postaci. Ziemiaństwo było od zawsze „orientacji tutejszej”, tzn. chciało zgodnie współżyć z Białorusinami. Ale oto wyłoniła się nowa grupa ugodowców, którzy mając te same cele, pragnęli bliższej współpracy z władzami rosyjskimi. Na czele ugodowców stanął Edward Woyniłłowicz, z powiatu słuckiego, sławnego z najlepszych czarnoziemów na Białej Rusi. Woyniłłowicz był bogaty, popularny i skrojony na męża stanu. Wielokrotnie wybierany do petersburskiej rady państwa, odznaczył się inteligencją i energią, toteż Stołypin chciał go włączyć do swego gabinetu. W czasie Wielkiej Wojny założył Związek Ziemian Mińskich i prowadził negocjacje z władzami wojskowymi. Jego majątek, Sawicze, padł ofiarą bandyckiego napadu. Zniszczono dwór, dzieła sztuki, zbiór rodzinnych portretów, bibliotekę liczącą 5 tysięcy woluminów i ogromne archiwum rodzinne. Woyniłłowicz musiał ukrywać się podczas trwającej wiele dni orgii, co być może w innym świetle stawia przytoczone w poprzedniej części zarzuty i pretensje Nadberezyńców wobec ziemian. Ale wybiegam naprzód.
Ta zasadnicza niezmienność życia brała się często z wrodzonego lenistwa panów – „czy aby jedną z cech narodów, które szczycą się posiadaniem dużej ilości zabytków, nie jest przyrodzone lenistwo?”, zapytuje retorycznie autor – a jej najwspanialszymi przykładami są metody podróżowania i – starka. Nie ceniono „ze zbrodniczą pogardą dla ostatnich darów odchodzącej epoki – błogosławieństwa podróży nieśpiesznej”, ale powszechnie ceniono starkę. Starka „wymaga dwóch rzeczy: nieoczyszczonego spirytusu i – czasu”. Obu było w nadmiarze.
Starkę nastawiano wraz z urodzeniem dziecka lub dla uczczenia wydarzenia, wypełniając spirytusem nową beczkę dębową, i pozostawiając ją w piwnicy, co najmniej na okres jednego pokolenia. Próbowano używać beczek po winie, ale zmieniają smak starki i upodobniają ją do irlandzkiej żytniówki (rye). Pierwszy kieliszek pito zazwyczaj na 21 urodziny delikwenta, ale proces starzenia trwał i w niektórych domach „pijaliśmy starkę osiemdziesięcioletnią, a nawet stuletnią”.
Był to trunek zwodniczy: taka staruszka traciła zupełnie woń alkoholu i odnosiło się wrażenie, że się piło jakąś pleśń oleistą. Ale już po jednym kieliszku likwor szedł do głowy i rozlewał rozkosznie ciepło po całym organizmie.
Prawdziwie sędziwa starka używana była w nielicznych próbach merkantylnego wykorzystania trunku, gdyż jeden jej naparstek nadawał barwy, woni i smaku starki, całemu garncowi zwykłej wódki. W taki sposób sprzedawano, słynną swego czasu „Korkozowiczówkę”. U państwa Sipajłów w Pysznie, stało 20 ogromnych kuf dębowych wypełnionych starką. Kufa najstarsza, ponoć stuletnia, była uzupełniana z kufy o rok młodszej, ilekroć ściągnięto z niej starkę, ale czyniono to tylko w rzadkich okazjach. Starka wydaje mi się symbolem stałości, powolnego i statecznego życia, które składa się z zapachów i syku samowara, plam słońca i głębokiego cienia starożytnych drzew, z kniei i mszarów, z własnej ziemi, bo tylko w takim niezmiennym żywocie można trzymać starkę w piwnicy przez lat 80. Było to życie w swej prostocie, „życie składające się z głupstw”, do którego nie wlazła jeszcze polityka z zabłoconymi buciorami, życie codzienne w swym aspekcie baśniowym.
Snobizm
Czy mieszkańcy tych starodawnych dworów byli snobami? Pawlikowski argumentuje, że nie było żadnego snobizmu szlacheckiego w postaci nam znanej, to znaczy nie było manii genealogicznych, nalepiania herbu na papierośnicach, używania herbu jako przydomka. Był nawet zdania, że dyskusja o herbach w IV księdze Pana Tadeusza, nie mogła się odbyć na Litwie, a była echem rozmów zasłyszanych przez poetę w Poznańskiem. Tak jak tytuł książęcy nie może dodać nic prawdziwemu szlachcicowi, tak nie mogą mu nic dodać herby, sygnety i przydomki. Pieczołowicie przechowywano w dworach almanachy i archiwa rodowe, ale były to kwestie rodzinne pośród kilkuset rodów skoligaconych i spokrewnionych przez wieki. Stopień pokrewieństwa był wówczas sprawą ważną, o doniosłym codziennym znaczeniu dla planów matrymonialnych, nie wolno było tego lekceważyć. Dla babuni Irteńskiej cała szlachta WXL była jedną wielką rodziną.
Pawlikowski zmarł przed pół wiekiem, ale w jego czasach było podobnie jak w naszych: snob nie zauważy wydziedziczonego szlachcica, a „skurczy się w pałąk przed byle ciemną figurą, która dorobiła się fortuny”. Babuni Irteńskiej, podobnie jak Pawlikowskiemu, bliżsi byli Nadberezyńcy z zaścianków, niż „dorobkiewicz na tysiącu włók”. Natomiast „swój dorobkiewicz”, jak pan Lubański na Lubaniu, który z niewielkiej zagrody dorobił się własności wielkich dóbr odebranych kniaziom Ogińskim, przy pomocy sztuczki tak zmyślnej, że i „gogolowski Cziczikow przy tym blednie”, zasługiwał na niekłamaną admirację (a jego historia wykiwania rosyjskich sądów zasługuje na lekturę).
Irteński-Pawlikowski kochał się w Petersburgu „od pierwszego wejrzenia”. Studiując w stolicy Imperium, kontynuował swe bajkowe życie. Zajadał się „befsztykami potężnych rozmiarów z najprzedniejszej polędwicy” za 30 kopiejek, wśród krwiopijców i wyzyskiwaczy; chodził na wyścigi kłusaków i wyśmiewał niedorzeczności futurystów. Rok 1914 zapowiadał nadzwyczajne wydarzenia, np. całkowite zaćmienie słońca w sierpniu, którego centrum leżeć miało w Mińszczyźnie. Pojechał w lecie na pojezierze witebskie.
W uroczych Mieżycach nad rzeką Ułłą smakuje woda z żelasitej krynicy, smakuje flirt w wonnych mrokach ogrodu. Czerwienieją cętki papierosów męskich. Bieleją kwiaty tytoniu i białe plamy sukienek kobiecych. (Ech, dobrze było, psiakrew, pić krew ludu pracującego…)
Gazety pisały coś o Serbii, ale nikogo to nie interesowało. Tadzio poczytał trochę Potop i powiedział z ziewaniem:
Cóż to za piekielna nuda na tym świecie! Ach, gdybyż przynajmniej jakaś wojna…
Koczorówka Ireny Bączkowskiej
Życie w, równie fikcyjnej jak Baćków, Koczorówce, w powieści Bączkowskiej pt. Wróble noce, było bliźniaczo podobne. Zamożny majątek ukraiński, z cukrownią, młynem, kominami fabrycznymi, i bezkresnym, stepowym horyzontem, jest zupełnie inny od puszczańskich posiadłości na Mińszczyźnie, ale życie toczy się tym samym, równym rytmem. Mademoiselle uczy dziewczynkę francuskiego, Fräulein czyta na głos listy Goethego, a córki hrabiny są „piękne, urocze, pustogłowe i lekkie w obyczaju”. Na zimę wyjeżdża się do Kijowa i na Lazurowe Wybrzeże lub do wód. Są tacy, którzy tęsknią do Polski, do łagodnych, pastelowych barw, ponieważ „ta rozrzutność, to szaleństwo barw, ta moc zapachów latem czy zimą – odurza mnie, zachwyca, lecz i straszy – ludzie bujni i wyraźni, ale szaleni – tak jak ten kraj”. Są też i tacy Polacy, dla których bezkres i bogata różnorodność Ukrainy są wszystkim.
Dwór był dawniej obronny, przerobiony z zamku, na wysokim fundamencie, z grubymi murami, ale wysokimi oknami. Sień na dwa piętra, z galeryjką, gdzie siadała orkiestra dworska. Głębokie piwnice piętrowe z tajnymi przejściami i tunelami „hen, aż do cerkwi”. Młyn powstał w baszcie „bodaj jeszcze z XI wieku, przed tatarskim ‘igiem’, kiedy kraj ten był tak niesłychanie bujnie rozkwitający, pełen bizantyjskiego bogactwa, bojarów i książąt, sokolników z sokołami na ręce i dojeżdżaczy z psami na smyczy”. Budynki gospodarcze stoją z osobna, z dala od siebie.
Tak to w krajach najazdów, ogni, pożogi, hajdamaczyzny, ludzie nauczyli się budować. Tyle, że wszystko łączy wielki głęboki rów, pełen pokrzyw, łopianu i bodiaków i kilka nędznych i połamanych dragowin, imitujących ogrodzenie, czasy są bowiem od stu przeszło lat raczej spokojne i niegroźne; fosy się jakoś zniwelowały, częstokoły znikły, dwór przebudowano, kto by to w XX wieku liczył na dawne hajdamacko-tatarskie czasy; panuje spokój, dobrobyt i kultura.
W Koczorówce straszy, niczym w gogolowskiej noweli, i ludzie bardziej boją się duchów niż socjalistycznej jaczejki, gdzie żydkowie nudzą o Marksie i wychowują rezunów, bo „takich musimy mieć, żeby krew się lała”. Mikołaj, nierób i koniokrad, nosi w sobie nienawiść do świata. „Kopie gwiazdy”, bo patrzą na niego i mrugają. Czego chcą? „Ja im pokażę, ja tak zrobię, że ich widać nie będzie, tego czegoś co za nimi cholera siedzi.” I tę kipiącą wściekłość pańskiego bękarta, pragną okiełznać dla swoich celów koczorowieccy rewolucjoniści:
Takich nam właśnie trzeba, gdy będziemy robić rewolucję, nie moje przecież ręce będą rżnęły.
Na zakończenie Wróblich nocy, w upalną sierpniową noc Roku Pańskiego 1914, stary, mądry właściciel młyna, na widok niezliczonych pułków wojsk carskich ciągnących na zachód, snuje refleksje:
– I zrobiło mi się dziwnie smutno i straszno – masa – pomyślałem, masa, a jak rozkołysze się ta ludzka szara nieopanowana masa, co ją zatrzyma wtedy?
Jedna z jego słuchaczek woła „radośnie, a trwożliwie”:
– To wszystko znaczy wojna! O wojnę narodów prosimy Cię Panie!
– Że też to pani przywozi zawsze takie modlitwy z tego Krakowa! – jeszcze powiedział stary.
I domodlili się wojny, i zrobili rewolucje, nie tylko ten pucz w Piotrogradzie, ale małe rewolucje w chutorach i zaściankach, we wsiach i w dworach i nie było siły, by ją zatrzymać.
Józef Mackiewicz przedstawiał wielokrotnie „ów splot języków, stanów, wyznań, tradycji”, jakim były ziemie wschodnie Rzeczpospolitej. Wskazywał na nieudane próby przedstawiania tych węzłów w literaturze polskiej, choćby u Kuncewiczowej czy Miłosza:
U Czarnyszewicza, w obydwóch jego powieściach, wychodzi miejscami tylko doskonale, w całości jednak rozpada się na cienie biało-czarne, i po kilkunastu stronicach książki z góry już wiadomo, że co prawosławne, ruskie, białoruskie, rosyjskie, będzie czarne, co katolickie i polskie, będzie białe. Bączkowska, przynajmniej we Wróblich nocach, przekazuje nam całość krajobrazu, wraz z jego formami przejściowymi. Jest o wiele, powiedziałbym patetycznie, bogatsza duchem.
Mackiewicz był zdania, że „trzeba mieć niejaki sentyment do tego, o czym się pisze. Bączkowska ma ten wielki, a tak rzadki u Polaków, nie farbowany lecz autentyczny, sentyment do – Rusi. Bo kraj był krajem ruskim, tego się nie zmieni”.
Cały dobrobyt i kulturę, i dostatni spokój, Polaków i Ruskich, Rosjan i Żydów, wszystko razem diabli wzięli, bo nadszedł niespodziewany koniec lata.
Article printed from : https://wydawnictwopodziemne.com
URL to article: https://wydawnictwopodziemne.com/2023/01/03/niespodziewany-koniec-lata-czesc-iii-lato-we-dworach/
Click here to print.
Copyright © 2007 . All rights reserved.