- - https://wydawnictwopodziemne.com -

„Niespodziewany koniec lata” część IV Pierwszy koniec lata

Posted By admin On 10 stycznia 23 @ 8:32 In Michał Bąkowski | No Comments

Lato 1914 było – od czerwca do późnej jesieni – gorące, upalne i prawie bez deszczu.

Rosja, więzienie narodów, jęczące pod carskim knutem, była jedynym uczestnikiem Wielkiej Wojny, który przez pierwsze dwa lata konfliktu nie zmobilizował studentów.  Początkowo nawet pociągi chodziły na czas, ale zmieniło się to wraz z wybuchem patriotycznego ferworu.  (Dlaczego patrioci i demokraci nie potrafią trzymać się rozkładu jazdy na kolei, jest jedną z nierozwiązalnych zagadek bytu.)  Tłum zmobilizowanych rezerwistów napadł beztrosko na gorzelnię w Ihumeniu, a potem na pałac Wańkowiczów w Śmiłowiczach (gdzie powstać miał ponoć Straszny dwór).  „Pogrom w Śmiłowiczach” był przez długi czas przedmiotem podekscytowanych komentarzy w salonach, ale niektórzy dworowali sobie, bo wielkie barbarzyństwo ograniczyć się miało do tego, że stłuczono „moc słoików z konfiturami”.  Był to słaby podmuch nadchodzącej katastrofy.

Według Pawlikowskiego, wojny nie chciał nikt.  Nie dążyły do niej elity dworskie ani rządzące dynastie.  „Wojny chciała może garstka Polaków w Galicji” i Włodzimierz Uljanow w Szwajcarii.  Godzi się jednak przypomnieć, że do wojny parły narody, czyli tzw. opinia publiczna wszystkich stron.  Antagoniści rzucili się do działań wojennych z ochotą, z przekonaniem, że naprawiają krzywdy mitycznych rozmiarów, i z wiarą we własną słuszność.  W rezultacie tej wojowniczości, miński kafeszantan „Akwarium” stał się nudny, głównie dzięki prohibicji alkoholu, ale w Petersburgu, przezwanym ku zgorszeniu Tadzia Irteńskiego, Piotrogrodem, zabawa złotej młodzieży trwała w najlepsze, więc Tadzio poruszał się między operą w stolicy i polowaniami w majątkach sąsiadów.  Polował m. in. nad Drucią.

Dla dziewięćdziesięciu dziewięciu na stu Polaków „Druć” zabrzmi tylko jak nic niemówiąca nazwa geograficzna.  A szkoda.  Druć jest właśnie dla Polaków rzeką godną zapamiętania.  Linią bowiem tej rzeki biegła granica pierwszego rozbioru (1772).  Dalej na zachód nie śmiały jeszcze wedrzeć się szpony Katarzyny II.  Zabrała tylko spory szmat ziemi między Drucią i Dnieprem.

Druć była więc pierwszą w dziejach Polski linią Curzona.  Pierwszym wycofaniem się Polski znad Dniepra.  Po raz ostatni polował Irteński na Witebszczyźnie w majątku siostry, w Sokorowie.

Huczy i trzaska ogień w kominku.  Sennie posykuje samowar.  Smakują tłuste i aromatyczne półgęski.  I smakuje siwucha gorzelniana cudem ocalała z pogromu prohibicyjnego, kiedy to rok temu cały olbrzymi zapas surówki wylano do stawu pod gorzelnią i po barbarzyńsku zapalono!

Była zima z 1916 roku na złowróżbny rok 1917.

Świat opisywany przez Pawlikowskiego zawęża się z posępną nieuchronnością.  Bajka rozgrywała się pośród wielkich przestrzeni, niespiesznych podróży między majątkami i Mińskiem, ale także do Wilna, do Dorpatu, do Warszawy, do Petersburga i na Riwierę („utartym polskim szlakiem z obowiązkowym, dlaczegoś w powrotnej tylko drodze, zatrzymaniem w Mediolanie, Padwie, Wenecji”, pokpiwał Mackiewicz).  Wybucha Wielka Wojna i świat robi się ciaśniejszy, przecinają go fronty, życie utrudniają rekwizycje, prohibicje, wysiedlenia i rosyjska taktyka spalonej ziemi, ale nadal trwają rauty w Mińsku i flirty z panienkami z dobrych domów, hulanki i romanse w Petersburgu, polowania na mszarach i w śniegu, mimo że Wielki Książę Mikołaj, barbarzyńca, nakazał palenie starki i wylewanie dobrych win z piwniczek dworskich.  Pawlikowski-Irteński, pomimo poborowego wieku, kontynuował spokojnie studia i dekował się wygodnie z dala od frontu wraz z większością swych przyjaciół.  No, ale to były czasy cesarzy, obszarników i krwiopijców.

Najpierw zawalił się tron i nastąpiła konsternacja.  Bawiono się wprawdzie nadal, ale już bez wielkiej wiary w przyszłość.  Nastąpiła sławna licytacja na lewo wśród partii politycznych: te z prawa domagały się tylko zwolnienia tempa przemian.  Pogromy ziemian, grabież i bezmyślne niszczenie dworów nabierało powoli cech epidemii – owe czasy anarchii, gwałtów i rabunku nazywano wówczas „swobodą” – aż zostało gwałtownie powstrzymane przez pojawienie się Dowborczyków (jak widzieliśmy w części II), a potem Niemców.  Płynne fronty, nie istniejące granice, bezprawie i bliskość krwawej bolszewii powodują niejaki popłoch wśród ziemian.  Wuj Obiezierski wydał wielkie przyjęcie dla Dowbora w Bobrujsku.

Panie, rozgorączkowane i zarumienione, topniały pod zabójczymi spojrzeniami ułanów.  Panom kurzyło się z łysin i czupryn.  Było bardzo, bardzo wesoło.  A wszystko to w czasie, gdy nad krajem panowali już bolszewicy.

Pojawia się coraz silniejsza potrzeba ucieczki („mikrob wiania”, znaleziony najpierw u „bieżeńców”, tj. ludzi wysiedlonych przez Rosjan podczas ofensywy niemieckiej, przeniósł się następnie na ziemian w strachu przed chłopskim pogromem, a z czasem przemienił w paniczny lęk przed bolszewicką zarazą).  Krewni i znajomi już nie umierają dostojnie w swych dworach, ale giną, a nawet giną w niepojętych męczarniach, jak młodszy brat, Kazio, goniony nago po śniegu, tłuczony kolbami i kłuty bagnetami przez bolszewików.  Przyjście Niemców powstrzymało pogromy ziemian i palenie dworów, a nawet odrodziło polskie życie kulturalne, ale odbywało się ono w cieniu stojącej za Dnieprem „nieznanej dziczy bolszewickiej”.  Mel Wańkowicz miał rzekomo jakiś niecny udział w rozbrojeniu Dowborczyków w Bobrujsku, więc pani Leonowa Wańkowiczowa domagała się usunięcia go ze… Związku rodu Wańkowiczów…

Z odejściem Niemców pojawiły się na ulicach Mińska i Bobrujska podejrzane typy z czerwonymi opaskami na rękawach i wówczas Irteńskich także objął mikrob wiania.  Kiedy Tadeusz opuszczał Baćków, wzięła go chęć spojrzenia za siebie na rodzinny dwór.

– Nie obejrzę się, bo jeżeli się obejrzę, nie zobaczę już nigdy Baćkowa.
Zwalczył pokusę i nie obejrzał się.  Ale nic to nie pomogło.

Irteńscy znaleźli się w Warszawie, ale bolszewicy podążali za nimi.  Pawlikowski ironizuje, że kiedy przyszło bić się o Warszawę, to o Wilno na dwoje babka wróżyła, a „o Mińsk babka nie stawiała nawet kabały”.  Wstąpił wreszcie do wojska, do 19 eskadry lotniczej, mógł więc paradować w mundurze i jadać kolacje w Astorii.  Polacy wojnę wygrali, ale przegrali pokój.

Zdrada ryska – przekleństwo Kainowe

Zdrada ryska odetnie go na zawsze od własnego majątku i rodzinnej Mińszczyzny, ale odetnie także od ogromnych ziem historycznej Litwy, hen aż do Smoleńska i aż po Dniepr; inne granice przetną Żmudź i Inflanty.  Petersburg, miejsce młodzieńczych uciech, przestanie istnieć, a na jego miejscu powstanie monstrualna groteska w postaci centrali międzynarodowego bolszewizmu.  Pozostanie tylko ślepa kiszka Wileńszczyzny, w której, choć bliska i rodzinna, Irteński będzie się zawsze czuł już tylko emigrantem.  Będą nadal dwory krewnych i przyjaciół, bale i miłostki, kariera i polowania, ale świat stanie się ciasny i zaciskany coraz bardziej przez Sławojów, Bociańskich, przez napływową polską administrację i jej tępe nakazy.  Własna ziemia, własny dom przepadły na zawsze i krwawić będą pod bolszewickim knutem.  Aż wreszcie przyjdzie rok 1939 i klaustrofobiczne odczucie zamknięcia na Pomorzu, w Toruniu, skąd nie ma dokąd uciekać.  Irteński-Pawlikowski, jak tylu innych, ucieknie na wschód, po to tylko by znaleźć się między dwoma frontami, a w końcu dostać się w kleszcze sowieciarzy.  Bakcyl wiania zaszczepiony przed laty, przyda się znowu.  Uciekłszy spod sowieckiej okupacji, będzie mieszkał kątem u znajomych w Wilnie, i skorzysta z litewskiego interludium, by uciec do Szwecji.  Tam, w przytułku dla uciekinierów spotkają go kary za nieprzepisowe ścielenie łóżka, a w Londynie będzie mu jeszcze ciaśniej.  Bajka niespiesznej podróży sankami wśród mrozów, między rodzinnym majątkiem na Mińszczyźnie i majątkiem kuzynów na Witebszczyźnie, w mało praktycznym celu polowania na łosie, zamieniona zostanie na powietrzną komunikację między zatęchłą dziurą pod Sztokholmem i wynajętym emigranckim pokoikiem w Londynie.  Ale znowu wybiegam naprzód.

W 1947 roku, Pawlikowski opublikował w tygodniku Lwów i Wilno, artykuł pt. „Przekleństwo Kainowe”, którego obszerne fragmenty weszły po latach do tomu Wojna i sezon (rozdział „Cud nad Wisłą”).  Maciej Urbanowski pisze w Posłowiu do prlowskiego wydania, że w Rydze „oddano bolszewikom nie tylko małą ojczyznę autora, ale też miliony istnień”.  Nie sądzę, żeby Pawlikowski widział to w ten sposób.  Zniszczenie Petersburga i zastąpienie go sparszywiałym Leningradem było równie dla niego bolesne, choć stolica carów nie była jego ojczyzną.  Chodziło mu o Polskę, o wizję Polski, w której mógł leżeć Pućków, ale nie dlatego że był jego majątkiem.  Polskę, w której mogły mieszkać miliony Rusinów, ale nie po to by uprawiać jego pola.  Zdaniem Pawlikowskiego, rok 1920 był dla Polski „szaloną okazją”, do której Polacy nie dorośli.

Dobrowolnie zrzekliśmy się spuścizny jagiellońskiej.  Dobrowolnie oddaliśmy wrogowi wschodniemu ćwierć miliona kilometrów kwadratowych ziemi i kilka milionów mieszkańców.

Winił nie negocjatorów w Rydze, ale polskość: krótkowzroczność, małoduszność, tchórzliwe milczenie, brak wyobraźni.  Pawlikowski nazwał traktat ryski „przekleństwem Kainowym”, źródłem „wszelkiego zła, które nas dotknęło i dotyka”.  Załamała się w Polakach wiara w Polskę.  Czym innym jest bowiem być pokonanym w walce i utracić ziemie, a czym innym nikczemnie się wycofać, podle machnąć ręką na miliony istnień.  Polskość zacieśniła się także.

Odrzuca argumenty apologetów traktatu, że Polska nie mogła „przetrawić tego obszaru”.  Polacy, tkwiąc w niewoli, rzucili piękne hasło „za wolność waszą i naszą”, ale w praktyce woleli rzucić Rusinów bolszewikom na pożarcie, skoro nie potrafili ich spolonizować.  Współczesny nam badacz, Piotr Bojarski, pisał z okazji setnej rocznicy ryskiej zdrady:

Niestety, międzywojenna Polska nie miała wystarczających środków finansowych potrzebnych do efektywnej polonizacji [podkreślenie moje – mb], zabrakło też niewątpliwie konsekwencji w prowadzonej polityce.  („Wokół traktatu ryskiego. Kilka refleksji Michała Kryspina Pawlikowskiego”, Echa Przeszłości 2022 nr 1)

Finanse nie były problemem, ani nawet brak konsekwencji, ale dążenie do „efektywnej polonizacji”.  Stanisław Grabski próbował po latach usprawiedliwiać swe poczynania w Rydze małostkowymi argumentami, że Polacy mogliby nie wygrać przyszłych wyborów na Mińszczyźnie, bo system wyborczy w Rosji nie był demokratyczny i tylko dlatego ziemianie zajmowali tam znaczące stanowiska.  Chciałoby się odpowiedzieć pytaniem: i co z tego?  Niech idą na Sołowki lub w kołchozy, skoro endecja nie może wygrać w wyborach?  Pomińmy ten drobiazg, że w sowdepii żadnych wyborów nie było.  Nic dziwnego, że towarzysz Grabski przystąpił ochoczo już w 1945 roku do bolszewickiego sowietu pod nazwą krn.  W rzeczywistości Grabski pragnął Polski etnicznej, nie chciał mieć w Polsce „wrzodu narodowego”, za jaki endecy uważali wschodnie ziemie Polski.  Wolał odrzucić ziemie wywalczone przez polski oręż i dawane lekką rączką w Rydze przez Joffego, a wraz z nimi oddał w niewolę miliony Rusinów i Polaków.

Polskie zaścianki przemienione zostały w kołchozy, bogate chutory zrównane z ziemią, ponieważ p. Grabski nie lubił Rusinów.  Pawlikowski widział w ryskim traktacie objaw choroby, toczącej myśl polską.

Był objawem atrofii racji stanu; racji opartej na pewnym minimum moralności politycznej.  Był objawem raka dojutrkostwa zbudowanego na fałszywym poczuciu bezpieczeństwa.

W psychice polskiej „załamał się duch przygody”, dodawał.  Osobiście, nie wierzę w istnienie psychiki narodu, ale wydaje mi się udowodnione, że dominanty kultury polskiej zmieniły się wraz z odwróceniem od Wschodu, z zastąpieniem polityki współżycia różnych narodowości, polityką polonizacji.  Utrata ziem wschodnich Rzeczpospolitej była tego konsekwencją, a nie przyczyną.  Pawlikowski miał słuszne pretensje pod adresem krótkowzroczności polityki, która do tego doprowadziła, a której punctum saliens była zdrada ryska.  Pisał w 47 roku:

Chodziło o te miliony ludzi stęsknionych do Polski.  Ludzi tych zdradzono.  Nie potrafiono nawet zawarować ich praw, już nie do ziemi i mienia, lecz po prostu – do życia.

A w dwa lata później dodał:

Po zwątpieniu w linię Dniepru zwątpiliśmy w linię Berezyny; z linii Berezyny cofnęliśmy się na linię traktatu ryskiego; a dziś są między nami tacy, niestety dość liczni, którzy gotowi są „zgodzić się” na linię Curzona…  Na co zgodzą się jutro?  I w tym tkwi nasze nieszczęście i nasza pokuta.

Od siebie dodałbym do tych gorzkich słów, że haniebne potraktowanie naszych pobratymców znad Dniepra i Berezyny w Rydze, zemściło się w dwie dekady później w Jałcie, gdzie Polacy zostali zdradzeni i rzuceni na pożarcie bolszewii w taki sam sposób.  Te „miliony ludzi stęsknionych do Zachodu” zdradzono w Jałcie, nie potrafiono zawarować nawet ich prawa do życia.  Tylko że Polska jest odległym i nieznanym krajem dla Wielkiej Brytanii, a nie można tego samego powiedzieć o mieszkańcach zaścianków szlacheckich nad Berezyną wobec Polski – ponieważ to byli Polacy.

Pensjonat

Międzywojenna Polska była zaledwie pensjonatem dla mińczuków.  Nie tylko Pawlikowski czuł się w niej obco, czuł się jak emigrant.

Rodzeństwo Maria i Józef Czapscy należeli do rozległego i bogatego rodu z Mińszczyzny.  Spokrewnieni z ambasadorem Katarzyny Wielkiej Otto Magnusem von Stackelbergiem i z konfederatami barskimi, ich wujem był Gieorgij Cziczerin, a obracali się w dzieciństwie wśród Austriaków, którzy byli czeskimi patriotami i niemieckich protestantów, służących wiernie Imperatorowi Wszechrosji.  Rodzina hrabiów Hutten-Czapskich była skoligacona z wieloma dworami europejskimi, ale jej członkowie pozostawali lojalnymi poddanymi Samodzierżcy.  Kiedy Józef Czapski znalazł się w Krakowie w 1921 roku, to czuł się jak obcokrajowiec.

Ale byli też inni.  Melchior Wańkowicz czuł się w Polsce przedwojennej jak ryba w wodzie.  Chwalił się później, że na długo przed wojną, jeszcze w Polsce niepodległej, aprobował odpowiedź swych dzieci, gdy zapytani, „z jakich są Wańkowiczów?”, odpowiadali: „z tych z Żoliborza”.  Jedni zaakceptowali tę nową, okrojoną Polskę, a inni nie mogli się w niej odnaleźć.  Na przykład Florian Czarnyszewicz, który już w 1924 roku wyemigrował do Argentyny.  Znakomitym przykładem tego rodzaju paradoksalnej bezradności jest Sergiusz Piasecki, a ściślej, fikcyjni bohaterowie jego najsławniejszej powieści, Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy.

Samotność nauczyła mnie myśleć i kochać.  Więc kocham las – jak ryś, jak wilk.  Kocham broń jak najlepszego przyjaciela i namiętnie kocham noc: najwierniejszą mą kochankę.  Każdą nową noc witam radośnie, z zachwytem.

Tak myśli opuszczony przez wszystkich przemytnik Władzio, bohater, narrator i porte parole Sergiusza Piaseckiego.  Władzio jest bandytą, terroryzuje całe pogranicze, i to po obu stronach granicy.  Książka jest napisana po amatorsku, co tylko dodaje jej wdzięku, daje świadectwo nie istniejącej już „kulturze” szmuglu, męskiej, bandyckiej przyjaźni, lojalności i zdrady, chciwości i obojętności.  Jej niezaprzeczalnym walorem jest bezpośredniość narracji, pewność opisów spraw widzianych z pierwszej ręki, świata doświadczonego.  Kompletna moralna degrengolada opisywanych ludzi, staje się właściwie obojętna.  Postaci przemytników u Piaseckiego są jak zwierzęta, poza dobrem i złem, wyzuci i porzuceni.  Tym bardziej razi upór, z jakim Władzio prowadzi swą vendettę.  Najpiękniejsze słowa książki pochodzą niespodziewanie z autorskiego wstępu, napisanego w Rzymie w 1946 roku:

Żyliśmy jak królowie.  Wódkę piliśmy szklankami.  Kochały nas ładne dziewczyny.  Chodziliśmy po złotym dnie.  Płaciliśmy złotem, srebrem i dolarami.  Płaciliśmy za wszystko: za wódkę i za muzykę.  Za miłość płaciliśmy miłością, nienawiścią za nienawiść.

Co robiliby ci sami ludzie w Rakowie – nb. to miejsce urodzenia samego Mariana Zdziechowskiego – gdyby zdrada ryska nie wytyczyła granicy tuż obok ich miasteczka (akcja toczy się we wczesnych latach 20.)?  Gdyby Grabski nie wydumał takiej właśnie linii granicznej, albo gdyby po drugiej stronie nie znajdowała się czarna plama sowdepii?  A zaledwie kilka kilometrów dalej wielka stolica tej krainy – Mińsk.  Powieść Piaseckiego dzieje się na ziemiach Pawlikowskiego, Woyniłłowiczów i Zdziechowskich, Wańkowiczów i Czapskich, ale jakże są zmienione.  I u Piaseckiego szlachta zaściankowa nie różni się wiele od chłopów (choć może mniej byli skłonni do bandytyzmu).  Dworów w opowieści Piaseckiego nie ma żadnych.  Czy nie trudno wśród przemytników dostrzec Nadberezyńców, Kościka i Stacha?  Czy i oni, zdradzeni przez wyczekiwaną od lat Polskę, nie staliby się bandytami?  Już za kilka lat sowieciarnia umocni się na granicy, nep upadnie i nie będzie czego, ani po co, szmuglować.  A wówczas pozostałoby im tylko kłusownictwo, bandytyzm i pędzenie bimbru.  I zapewne by pili, i pili, i pili – do dna.  To też reakcja na niespodziewany koniec lata.

Edward Woyniłłowicz opuścił rodzinne Sawicze w grudniu 1918, ostrzeżony, że miejscowi bolszewicy szykują na niego zamach.  Już w sierpniu następnego roku powrócił do Mińska, by organizować zrujnowaną przez bolszewików gospodarkę wiejską.  9 września powrócił do swego majątku.  Pola pozostały nieuprawiane, park zdziczały, sprzęt i zwierzęta hodowlane rozkradzione.  W pałacu pozostawiono nagie ściany, porąbane meble i gołe podłogi.  W Mińsku spotkał się z Mereżkowskim i Fiłosofowem, uciekinierami z Rosji.  Mereżkowski opowiedział mu rozmowę z generałem Żeligowskim, którą w wiele lat później przytoczył Mackiewicz w Lewej wolnej.  Mereżkowski namawiał Żeligowskiego do ataku na Moskwę, dla wyzwolenia Rosji od bolszewickiej zarazy.  Żeligowski odparł:

Bardzo dobrze, wezmę 10 dywizyj i za dwa tygodnie Moskwa będzie w polskiem ręku; ale ona nam nie potrzebna, więc po wzięciu komu, profesorze, każesz ją oddać?

Woyniłłowicz jeździł między Mińskiem, Sawiczami i Warszawą i energicznie przekonywał do wojny z bolszewią, z którą nie można koegzystować.  6 lipca 1920 roku otrzymał polecenie od starosty słuckiego, ewakuowania majątku i niszczenia maszyn rolniczych, by nie dostały się w ręce bolszewików.  Następnego dnia ostatni z Woyniłłowiczów opuścił ziemię, którą uprawiali od 350 lat.  Ale tym razem nie uciekali ukradkiem, ale jawnie, w powolnej procesji, żegnani przez ludność.

W październiku wojska polskie ponownie zajęły Mińsk, ale od razu pojawiły się pogłoski o preliminarzach pokojowych pozostawiających Mińszczyznę po stronie sowieckiej.  Na wieść o wycofywaniu się oddziału Bałachowicza z Mińska, ruszył ponownie do Sawicz.  Zajrzał do zrujnowanego pałacu, zbrukanego – niestety! – pobytem wojsk polskich.  Czuł się jak złodziej we własnym domu, który chce zabrać, co się da.  Wracając do Nieświeża spotkał chłopów rąbiących kilkusetletnie dęby w jego lasach.

W wytęsknionej wolnej Polsce nie otrzymał żadnego odszkodowania za utracone ziemie i zmarł w biedzie w Bydgoszczy w wieku lat 80.  Próbował jeszcze działać i protestować, ale nie mógł się otrząsnąć z przygnębienia, że „miliony ludności z dawnych kresów Rzeczypospolitej odpadły od macierzy polskiej i rzucone zostały w paszczę molocha bolszewickiego przez Braci Polaków”.

Wśród Nadberezyńców, Poleszuków i Mińczuków panował, tak naturalny w dawnych czasach, kult ziemi i grobów.  Chodzenie „na mogiłki” należało do uświęconych tradycji.  Nie wolno było rąbać drzew cmentarnych, ani tknąć grzybów, ani wypasać bydła, bo „mogiłki to rzecz święta”.  Patriotyzm tych ludzi sprowadzał się w istocie do miłości ziemi ich ojców i grobów ich ojców.  Starzy ziemianie, jak Florian Wańkowicz, „pan z panów”, czy Woyniłłowicz, „bojar białoruski”, byli autochtonami, jak miejscowi chłopi.  Żyli rytmem ziemi, odwiecznych tradycji i wiary ojców.  Wojenne zawieruchy przychodziły i odchodziły, a woły wyruszały do orki, siewcy szli siać, bo „zboże” to po polsku „ziarno Boże”, obojętne czy pańskie, czy nie, chleba naszego powszedniego, daj nam dzisiaj.

Na grobie Sługi Bożego Edwarda Woyniłłowicza w Bydgoszczy widniał napis:

Traktatem ryskim z swej ziemi wygnany,
deptać musiałem obce łany.

W 2006 roku przeniesiono jego doczesne szczątki do Mińska towarzysza Łukaszenki…


Article printed from : https://wydawnictwopodziemne.com

URL to article: https://wydawnictwopodziemne.com/2023/01/10/niespodziewany-koniec-lata-czesc-iv-pierwszy-koniec-lata/

Copyright © 2007 . All rights reserved.