- - https://wydawnictwopodziemne.com -

Nagie słowa o czasach zagłady. Część I

Posted By admin On 22 grudnia 23 @ 8:08 In Jacek Szczyrba | 14 Comments

Na wstępie chciałbym zrobić małe zastrzeżenie. Nie jestem literaturoznawcą, a już na pewno nie jestem specjalistą w dziedzinie twórczości Józefa Mackiewicza. Mam świadomość, że pisanie o nim na tych łamach wymaga albo bardzo wielkiej wiedzy, albo bardzo wielkiego tupetu. Nie mając ani jednego, ani drugiego, niech mi, mimo wszystko, wolno będzie podzielić się moimi osobistymi wrażeniami z tej niezwykłej lektury. Nie będzie to profesjonalna, metodyczna i kompleksowa analiza literacka, a jedynie skromne obserwacje i refleksje wywołane niektórymi tekstami zawartymi w omawianym dziele. Ze względu na formę niniejszego artykułu, nie jestem w stanie omówić wszystkich prac, skupiłem się, wobec tego na tych, które wywarły na mnie największe wrażenie.

Jest wiele źródeł wiedzy historycznej, ale chyba najcenniejsze są relacje naocznych świadków. Są one oczywiście bardzo często, może nawet w większości przypadków, wizją subiektywną, okraszoną osobistymi wrażeniami z zebranych doświadczeń, ale zdarzają się też relacje będące rzeczową, obiektywną analizą własnych obserwacji. Te są unikalne i trudne do przecenienia.

Nudis verbis Wydawnictwa Kontra jest zbiorem tekstów Józefa Mackiewicza z lat 1939-1949 i stanowi taką właśnie unikalną perłę literacko-publicystyczną, świadectwo okresu bardzo znaczącego w historii ludzkiej cywilizacji. Polityczny krajobraz poprzedzający nadchodzącą wojnę, mógł w owym czasie konfundować, mylić, dezinformować przeciętnego obserwatora. Dwa totalitaryzmy, wciąż jeszcze nie do końca zanalizowane i zrozumiane, budzące niepokój, ale jeszcze nie odruch walki z tym zagrożeniem, uśpiony i rozleniwiony dwudziestoletnim okresem względnego spokoju świat Zachodu, wszystko to stanowiło zagadkę dla ludzi próbujących sięgnąć umysłem poza horyzont przyszłości.

Styczeń – Wrzesień 1939

Pierwsza część zbioru, to artykuły Józefa Mackiewicza, publikowane w wileńskim Słowie, autor szkicuje obraz świata zmierzającego ku nieuchronnej wojnie. Każdy z tekstów jest niby stopklatka, zatrzymująca na wieczność tamte skrawki rzeczywistości, peryskop spoglądający w przeszłość.

Są tu reminiscencje z licznych podróży autora, obserwacje świata, który już za chwilę, dwie, miał się nieodwracalnie zmienić. Pojawiają się pierwsi uchodźcy, Żydzi wygnani z Niemiec, szukający schronienia w II RP (Miasto, z którego nie można wyjść). Zbąszyń stał się ich tymczasową przystanią, miastem, gdzie przymusowy postój był przyczynkiem do rozmyślań nad niepewnym losem, okazją do konfrontacji z gospodarzami, z ich reakcjami, chęcią pomocy, współczuciem, ale i obojętnością, nierzadko wrogością.

Są refleksje na temat relacji litewsko-polskich, okraszonych obustronnym nacjonalizmem, niewzruszonym nawet wobec nadchodzących wspólnych wrogów. Aneksja Kłajpedy przez Niemcy staje się ciosem dla państwa litewskiego, ale nie wpływa jakoś znacząco na poprawienie relacji polsko-litewskich. Zagrożenie dla obu państw narasta i zapowiada nieodległą katastrofę. Podczas wizyty w Kłajpedzie, Mackiewicz wspomina („Anschluss” i „Grunwald”) rozmowę z pewnym jegomościem, który sugerował, jakoby Polska mogła rozważać w owym czasie wybór strategii wobec Niemiec, zdecydować się na poparcie zagarnięcia Kłajpedy przez Niemcy, czy powtórkę z Grunwaldu. Jest to rozczulająca scena, pokazująca, jak oderwane od realiów bywały poglądy ludzi żyjących w tamtej rzeczywistości. Ale może tamten pan tylko żartował, wspominając sojusz militarny Orła z Pogonią i sugerując możliwość powtórki z rozprawy z krzyżacką zawieruchą?

Tymczasem Słowo, a mówiąc ściślej, jego redaktor naczelny, Stanisław Mackiewicz, staje się obiektem ataku władz państwowych, zostaje aresztowany i osadzony w Berezie Kartuskiej. To władze sanacyjne okazują swój szacunek dla wolności słowa. Scenie aresztowania przygląda się pomnik Marszałka ustawiony w westybulu redakcji na życzenie redaktora naczelnego (Żaden terror, żadne Berezy nas nie złamią). Interesujące, jak pokrętnymi ścieżkami toczyła się historia tamtej Polski.  

Bardzo znamienny jest tekst Szabla i pałka gumowa. Jest to refleksja nad zmianami, jakie przechodził ówczesny świat. Zmiany te, mające charakter rewolucyjny, błyskawiczny, zaszły na oczach jednego zaledwie pokolenia. Oto upadły monarchie, tak znienawidzone przez wyklęte ludy ziemi, tak krytykowane i opluwane na salonach, do historii przeszedł skorumpowany, wykpiwany przez Gogola aparat biurokratyczny carskiego imperium. Co otrzymano w zamian? Jakie zdobycze nowoczesności zastąpiły tamten świat? Jakież dobrodziejstwo spotkało uciśnione jednostki?

Dziś każdy wie, że to, co było za czasów straszącego nas w dzieciństwie absolutyzmu władzy carskiej, jest śmiesznostką liberalnych sentymentów wobec rzeczywistości Czeki, GPU, NKWD. – Carskie katorgi to „dietskij sad” w porównaniu do katorg bolszewickich. – Odpowiada Mackiewicz.

Nie wiem, jaka była percepcja takiego poglądu wtedy, w latach 30-tych ubiegłego wieku (może wtedy, rzeczywiście każdy to doskonale rozumiał?), ale dziś wywołują one powszechny sprzeciw. Rosja biała, czy czerwona, to przecież ten sam imperializm, te same strategiczne cele, te same metody – padają jedna po drugiej opinie. Car Aleksander, Stalin, Chruszczow, Putin, to tacy sami imperialni przywódcy. Zatrważające jest, że opinie takie padają z ust ludzi utytułowanych, nierzadko profesorów historii. Jak to możliwe, że analizy Mackiewicza, dotyczące zjawiska bolszewizmu są tak ostentacyjnie ignorowane? Jak to możliwe, że spadkobierca i kontynuator czekistowskiej tradycji i strategii, Putin, nazywany jest dziś carem, a bolszewicki twór, na czele którego stoi, porównywany do carskiej Rosji?

Nadchodząca wojna była tematem dominującym, ale nie jedynym, jaki w owym czasie pojawiał się na łamach wileńskiego Słowa. Historia pustelnika z Pienin (Ponura historia nie stotalizowanego pustelnika…), wywołała u mnie pewną refleksję i sprowokowała do zastanowienia nad przewlekłym procesem, który dziś przyjmuje niepokojącą skalę.

Oto w wykutej grocie, w Pieninach, mieszkał pustelnik Wincenty Kasprowicz. Mając jak najlepsze świadectwo wydane przez władze kościelne, wiódł skromny żywot, z czasem stając się lokalną atrakcją turystyczną i zyskując niespodziewany rozgłos. Ten właśnie rozgłos stał się po pewnym czasie jego przekleństwem, bo na pustelnika skierowała się uwaga bezdusznego aparatu biurokratycznego, w myśl zasady, że każdy musi być zmierzony, zważony, przycięty na ustalony z góry wymiar i wsadzony do odpowiedniej szuflady. Kto konkretnie zaczął mieszać się do pustelniczego życia? Oddajmy głos Mackiewiczowi:

Władze świeckie. Jakie? Dyrekcja Lasów. Zaczęła się z jednej strony nagonka, z drugiej trochę niezręczna obrona. – Czy pustelnik śpi rzeczywiście w trumnie, czy tylko trzyma ją na pokaz? Po co sprzedaje herbatę turystom? Gdzie chowa pieniądze? Czy sam ma podawać szklanki, czy przez chłopaka, który u niego siedzi w „sezonie”? Czy powinno się tego chłopca nazywać kelnerem? Czy tam jest pusto w tej „pustelni”, czy rojno? Czy chodzi do kościoła? Jak spędza dzień? Wreszcie najpotężniejszy zarzut: skąd zebrał taką olbrzymią kolekcję świątków, ludowych rzeźb, obrazów na szkle? Ukradł?

Absurd tej sytuacji może budzić pobłażliwy uśmiech i lekceważące wzruszenie ramion, kwitując nieco nieporadne reakcje ówczesnych władz II RP wobec niestandardowego obywatela. Ale jeśli spojrzeć na tamtą, zapomnianą dziś sprawę, jak na pewną niepokojącą tendencję i porównać z sytuacją obecną, to włos zaczyna się jeżyć na głowie.

Dziś, już nie tylko pustelnik, odstający od głównego nurtu społecznego, ale dosłownie każdy obywatel jest konsekwentnie i bezlitośnie, systemowo inwigilowany. Drony zaglądające do kominów, urzędnicy dopytujący się o każdy szczegół egzystencji, kontrola kont bankowych, monitorowanie przechodniów na ulicy, inspektorzy uzależniający pozwolenie na sprzedaż domu od jakichś wyimaginowanych eurokołchozowych fanaberii, wszystko to sprawia, że tamta sprawa pustelnika z pozoru błaha, śmieszna wręcz, staje się zaledwie początkiem drogi do totalitaryzmu rodem z Orwella. Wszystko to, rzecz jasna pod płaszczykiem demokracji, bo jakżeby inaczej.

Proces postępującej kontroli, tworzenie się systemu oplatającego swymi mackami całe społeczeństwa ma wiele źródeł, z pewnością można napisać na ten temat niejedno opracowanie. Ale początkiem tych tendencji była ta właśnie, opisana przez Mackiewicza, nieporadna i trochę śmieszna chęć jakiegoś gryzipiórka do upchnięcia w rubryki formularza człowieka, który najbezczelniej na świecie chciał pozostać poza systemem.  Zgroza, zgroza, jakby powiedział Kurtz z Jądra ciemności.

*

Mackiewicz był entuzjastą lotnictwa i umiał pisać o lataniu. Jego związki z lotnictwem musiały być dość zażyłe, sądząc po sposobie pisania, umiejętności uchwycenia lotniczej specyfiki, znajomości zagadnień aerodynamiki, mechaniki lotu i konstrukcji maszyn. Wykwintną ucztą czytelniczą jest relacja z zawodów lotniczych (SP-BBF – RWD 8). W owych czasach tego typu imprezy były czymś na kształt manewrów wojskowych, załogi z wielu państw rywalizowały w dziedzinie, z pozoru, o charakterze sportowym, ale umiejętności, jakimi musieli wykazać się piloci z ochotą wykorzystywane były przez lotnictwo wojskowe. Zadania polegające na odnalezieniu jakiegoś zagubionego w lesie, bądź małej mieścinie miejsca, odpowiednie rozpoznanie terenu, dokonanie zrzutu meldunku na punktowy cel, policzyć szybowce na lotnisku aeroklubu i samochody na rynku miejskim, mimo woli kojarzą się z zadaniami bojowymi masowo wykonywanymi podczas nadchodzącej wojny. Ale wtedy, w lecie 1939 roku, była to jeszcze niewinna zabawa, zmysłowa podróż w trzech wymiarach.  Ja, nieoczekiwanie, miałem osobiste skojarzenia i refleksje związane z opisywanymi w artykule zawodami i typami konkurencji. Charakter zawodów przypomina dzisiejsze rajdy nawigacyjne samochodów zabytkowych, organizowane przez Automobilklub, w których biorę udział. Rzecz jasna tu akcja rozgrywa się w dwóch wymiarach, ale zadania do złudzenia przypominają te, z którymi mierzyli się lotnicy. My też musimy odnaleźć precyzyjnie określone miejsca na trasie rajdu, wykonać rozpoznanie zadanego terenu, meldunek zrzucany z samolotu, w naszym przypadku staje się pieczątką na karcie nawigacyjnej w punkcie kontrolnym. Poza tym, podobnie, jak tamci zawodnicy, my też zmagamy się z zawodnymi maszynami, przerywającymi silnikami, przegrzanymi głowicami, jest w tym jakaś analogia… Przepraszam za ten osobisty wtręt, wracajmy w trzeci wymiar.

Mackiewicz leciał jako obserwator w aeroklubowej (Aeroklub wileński) maszynie, poczciwym „erwudziaku”, pilotowanym przez Czesława Rymkiewicza. Latanie w owym czasie wciąż jeszcze miało posmak pionierskich zmagań. Rozwiązania techniczne bywały zawodne, pilot musiał być po części mechanikiem. Autor artykułu wspomina jak jego pilot poradził sobie z problemem kompensacji steru wysokości. Wystarczyło przywiązać kawałkiem gumy drążek sterowy (knypel) w pozycji lekko „oddany”, by maszyna przestała być „ciężka” na ogon. Tekst aż skrzy się od gwarowych terminów, tak charakterystycznych dla zawodowców w branży lotniczej, co zdradza pasję i profesjonalizm dziennikarski Mackiewicza.

Pozwolę sobie jeszcze na chwilę pozostać przy tym artykule, bo jest w nim też zagadka. Autor wspomina pewne dramatyczne doświadczenie lotnicze. Silnik przerywa, maszyna zwalnia, skrzydła tracą oparcie powietrza i aparat wpada w korkociąg. Ziemia zbliża się, wiruje, koniec wydaje się nieunikniony, ale ostatecznie, na pułapie tysiąca metrów powraca sterowność i samolot wraca do lotu poziomego. Czy to jest wspomnienie Mackiewicza z samodzielnego lotu, czy był pasażerem? Z tekstu nie wynika to jednoznacznie, jest tam sugestia, że próbował samodzielnie wyprowadzić maszynę z korkociągu. Czy więc to on pilotował? A może przytoczył w ten sposób wspomnienia jakiegoś znajomego pilota, wplatając dramatyczny epizod w tekst artykułu, by podkreślić, że nie zawsze wszystko idzie gładko? Ot, ciekawostka…

Ciekawym akcentem jest tekst o badaniach nad zmysłem nawigacyjnym ptaków (Odwieczna zagadka ptasiego fenomenu). Mackiewicz opisuje eksperymenty dr Kazimierza Wodzickiego, dotyczące ptasich przelotów długodystansowych. Obserwacje m.in. zachowań bocianów miały pewien wpływ na rozwój szybownictwa. Ptasznik z Wilna wciąż krążył wokół lotniczych fenomenów.

Ostatecznie jednak wojna zdominowała wszystkie te niemilitarne tematy i wdarła się brutalnie w codzienną rzeczywistość tamtego świata. Pierwszą część tomu zamyka opis niemieckich bomb spadających na cywilne cele (Niemcy bombardują ludność Wileńszczyzny). Tak kończy się pewna epoka. Nadchodzi zagłada.

Październik 1939 – Maj 1940

Po klęsce wrześniowej i likwidacji polskiej administracji państwowej, redakcja Słowa przestaje istnieć. Mackiewicz współtworzy Gazetę Codzienną, dziennik wydawany w Wilnie, administrowanym już przez państwo litewskie.

Gdy wybucha wojna fińsko-sowiecka, oczy dziennikarzy obracają się w stronę nowego konfliktu. Jak zwykle w takiej sytuacji pojawia się wiele pytań i wątpliwości (Walka Finlandii z Sowietami, Świat zamarł w oczekiwaniu). Mnożą się spekulacje na temat sytuacji na linii Mannerheima, stanowiska Szwecji, Anglii, Niemiec. Moją uwagę zwróciła jednak pewna różnica między tamtą sytuacją, a obecną zawieruchą na Ukrainie. Wtedy sowiecka inwazja, mimo wielu znaków zapytania, w oczach obserwatorów, pod jednym względem nie budziła wątpliwości. Nikt nie miał problemu z określeniem celu prowadzenia tamtej wojny przez jedną i drugą stronę. Pod tym względem sytuacja była całkiem klarowna. Sowiecka agresja miała na celu ekspansję komunizmu na kolejne państwo i stworzenie następnego przyczółka dla podboju reszty Europy. Finowie, natomiast, bronili swej ojczyzny, stawiając opór starali się ze wszystkich sił powstrzymać agresora. I oto minęło od tych wydarzeń kilkadziesiąt lat, komunizm rozlał się po świecie, zainfekował znaczną część cywilizacji, przeniknął pod różnymi postaciami za Żelazną Kurtynę, dokonując spustoszeń w umysłach ludzi Zachodu. Wreszcie dokonał wolty, przekonując zdumiony świat o własnym upadku i wywołując tym samym chaos i zamieszanie w skali globalnej. I w takim politycznym krajobrazie dochodzi do kolejnej inwazji. Sowiety, zwane dziś Federacją Rosyjską, atakują powszechnie uważaną za osobny, niepodległy byt polityczny, Ukrainę. Z punktu widzenia indoktrynowanego obowiązującą narracją obserwatora, wygląda to na analogiczny do Wojny Zimowej konflikt. Tym razem, jednak wątpliwości mnożą się jedna po drugiej. Oczywistą różnicą jest, rzecz jasna, kilkudziesięcioletnie panowanie komunizmu na terenach objętych nową wojną i ścisłe związki pomiędzy obydwoma „państwami”.  O ile Finlandia w 1939 roku była autentycznie niepodległym państwem, walczącym z zewnętrznym agresorem, o tyle dzisiejsza Ukraina, twór powstały z inicjatywy sowieckich służb specjalnych, związany z Moskwą ścisłymi koneksjami politycznymi, zależna od decyzji ludzi, których kariery uwarunkowane były uległością wobec KGB i jego następców, jawi się jako przedmiot gry Kremla raczej, niż samodzielny podmiot na arenie międzynarodowej.  Pojawia się w tym miejscu refleksja, do jakiego stopnia czynnik komunizmu zmienia postrzeganie wydarzeń politycznych we współczesnym świecie. Oczywiście, zakładając, że obserwacje prowadzone są przez kogoś, kto świadomy jest stanu faktycznego, odporny na zalewającą sferę medialną dezinformację.

Niepokojące skojarzenia wywołał u mnie artykuł Wyjaśnić sprawę „tutejszych”. Mackiewicz porusza w nim kwestę świadomości przynależności narodowej ludności, przede wszystkim chłopstwa rosyjskiego, ukraińskiego i białoruskiego. Oddajmy mu głos:

Głównie zarzuca się dawnej Rosji carów, że uprawia system utrzymywania ludu na niskim poziomie rozwoju kulturalnego, aby w bogobojnej niewinności pozostających chłopów utrzymać jednocześnie w karbach posłuszeństwa. W rezultacie efekt był piorunująco niespodziewany. Pozbawieni godności własnej, indywidualnej ambicji i szerokiego uświadomienia, ludzie ci dali się pobić małej Japonii, stali się skłonni do podszeptów rewolucyjnych.
Następnie fatalnie spisali się na frontach Wielkiej Wojny i wytworzyli materiał, na którym bazowała druga, już zwycięska rewolucja.

A zatem, z diagnozy Mackiewicza wynika, że brak poczucia wspólnoty narodowej wśród chłopów, doprowadził do niskiego poziomu morale carskiej armii. Niepewni swych korzeni, rzuceni na front nowoczesnej wojny, ściągnięci z odległych zakątków carskiego imperium, chłopi, nie byli w stanie dorównać, nie tylko wyszkoleniem, ale i duchem bojowym armiom przeciwnika. Skupmy się na chwilę na owej przynależności do wspólnoty narodowej. Jeśli wtedy, te sto, sto dwadzieścia lat temu nieidentyfikowanie się jednostek ze wspólnotą w rozumieniu szerszym, niż najbliższa rodzina, było według Mackiewicza tak zabójcze dla ówczesnego państwa, to spróbujmy spojrzeć na problem przez pryzmat współczesnych doświadczeń. Jak zmienił się stosunek do pojęcia wspólnota, naród, rodzina na szeroko rozumianym Zachodzie? Unia Europejska zbudowana na fundamencie ideologii marksistowskiej, wyśniona przez proroków czerwonej ideologii, pokroju Gramsciego, czy Spinellego, odcina się od własnych korzeni. Nachalna propaganda wyśmiewa kulturę i religię, która przez stulecia budowała potęgę Europy. Dziś poczucie przynależności do jakiegoś narodu, kultywowanie tradycji, ba, głoszenie oczywistych prawd o istnieniu dwóch płci, powoli, stopniowo, w trybie ewolucyjnym, staje się występkiem, godnym potępienia. Pośród wielu pytań, które w tym miejscu cisną się na usta, najgłośniej wybrzmiewa to, dlaczego współczesna antycywilizacja wyrywa jednostki i całe społeczności z ich naturalnego środowiska? Dlaczego piętnuje tradycje poszczególnych narodów, tępi wiedzę historyczną, zrywa więzy rodzinne, wtłacza do głów zabójczą ideologię w skali przemysłowej? Nie znajduję innej odpowiedzi, niż ta, że zatomizowanymi, pozbawionymi gruntu pod nogami, ogłupionymi jednostkami łatwiej jest manipulować, niż wspólnotą mającą za sobą setki lat tradycji, spajanej więzami rodzinnymi, wspólną historią i pamięcią.

Ci chłopi, o których pisał Mackiewicz, zapomniani przez carów, pozbawieni wykształcenia, zagubieni w wojennych zawieruchach, byli słabym ogniwem wbrew woli władców państwa. Dziś państwo w postaci eurokołchozu z premedytacją, metodycznie, produkuje takie właśnie pozbawione korzeni i wspólnoty jednostki, by służyły nowemu totalitaryzmowi. Dziś tacy obywatele są potrzebni nowym władcom, by bez sprzeciwu podążać wyznaczonym szlakiem… Drogą donikąd.

*

Zanurzenie się w tamten świat, tamte czasy, dzięki świadectwu pisanemu wtedy, na gorąco, daje niezwykłą możliwość spojrzenia na pewne zagadnienia oczami ówczesnego obserwatora. W tekście Zapomniana straszna broń Mackiewicz pisze o strachu przed zagładą masową. Doświadczenia Wielkiej Wojny determinowały wyobraźnię pokolenia wzrastającego w okresie międzywojnia. Nic wówczas, ani czołgi, ani lotnictwo bojowe, ani dalekosiężna artyleria, nie wywoływało takiego strachu, jak broń masowego rażenia z początku tamtego wieku. Gazy bojowe wprowadziły nową jakość na polu walki. Od czasu bitwy pod Ypres, wojna przybrała nowe oblicze. I chociaż, to nie broń gazowa przesądziła o losach tamtej wojny, strach już pozostał. Wyczuwa się go w słowach Mackiewicza, gdy roztacza wizję nalotu bombowców wiozących ładunek bomb wypełnionych gazem bojowym. On sam zdawał sobie sprawę z pewnego relatywizmu takich obaw, ewoluujących wraz z rozwojem techniki:

Uczono nas na wykładach artyleryjskich, iż po wynalezieniu armat i po wypróbowaniu ich działania, zwoływano konferencje międzynarodowe celem „rozbrojenia” z tak śmiercionośnych narzędzi. Armaty średniowiecza!… Ha.

Ale wtedy, na tamtym etapie rozwoju techniki, gazy bojowe były czymś nie do pojęcia, czymś, co przekraczało granice wyobraźni. Wydawało się pewne, że broń ta, w wojnie, która już się toczyła i przybierała coraz bardziej przerażające oblicze, z całą pewnością zostanie użyta. Wyobraźnia i życiowe doświadczenie kazały Mackiewiczowi przekazać światu ostrzeżenie:

Odrzućmy wszelki patos. Gdy się zacznie wojna gazowa, będzie naprawdę piekło na ziemi.

Tekst ten napisany był w roku 1940. Zaledwie dwa lata później ruszy Projekt Manhattan, który w efekcie przyćmi strach przed niewinną, w porównaniu, igraszką, jakim był trujący gaz, snujący się bezładnie po okopach.

Ale nad tym tekstem Mackiewicza, po dekadach studiów nad II Wojną Światową, zawisa pewne pytanie. Dlaczego właściwie, gazy bojowe nie zostały użyte na polach bitew tamtej wojny? Każda ze stron takim arsenałem dysponowała, a jednak nikt nie zdecydował się na jego wykorzystanie. Przecież nie ze względów humanitarnych. Więc dlaczego? Można przyjąć, że w warunkach szturmu na Stalingrad, zdobywania El Alamein, czy desantu na plaże Normandii, użycie tak nieprecyzyjnej broni, mogło być zabójcze również dla tego, kto by się na to zdecydował. Ale były też możliwości rażenia przeciwnika na duże odległości, gdzie precyzja nie była decydująca.  O ileż bardziej przerażające byłyby ataki latających bomb V-1 i rakiet V-2 na Londyn, gdyby ich głowice wypełnione były gazem bojowym! A jednak Hitler nigdy się na to nie zdecydował. Dlaczego?

Jest wiele domysłów na ten temat. Być może bał się odwetu, wizji dywanowego nalotu Latających Fortec zagazowujących Frankfurt, czy Kolonię. Dobrze było wiadomo, ze Alianci mieli takie możliwości. Może był to strach przed tą jeszcze straszliwszą bronią, o której Abwehra z pewnością coś wiedziała. Ale jednak pokusa rzucenia Churchilla na kolana przy użyciu broni odwetowej jako nosiciela gazów bojowych była na pewno duża. Dlaczego więc, w tych najbardziej dramatycznych dla III Rzeszy chwilach, ten scenariusz nie został wprowadzony?

Spotkałem się z hipotezą, że od przełomu lat 1943/44, Niemcy, przewidując własną klęskę, potajemnie negocjowali z aliantami zachodnimi warunki, umożliwiające im w miarę bezpieczną ewakuację najwyższych nazistowskich oficjeli z Europy. Jak wiadomo, w pewnym zakresie taka ewakuacja doszła do skutku i wielu hitlerowców znalazło schronienie w Ameryce Południowej. Nie byli oni niepokojeni ani przez służby brytyjskie, ani przez CIA. Obawiać się musieli wyłącznie Mossadu. Być może za możliwość takiej zorganizowanej ucieczki, zobowiązali się do nieużywania gazów bojowych przeciwko wojskom sprzymierzonych.

Takie to refleksje wywołał ten artykuł Józefa Mackiewicza z Gazety Codziennej, z marca 1940 roku.

W maju 1940 władze litewskie w porywie nacjonalistycznego ferworu zakazały Mackiewiczowi publikacji tekstów.

A potem nadeszli sowieci.


14 Comments (Open | Close)

14 Comments To "Nagie słowa o czasach zagłady. Część I"

#1 Comment By Sonia On 24 grudnia 23 @ 5:40

Odpowiedz na pytanie dlaczego gazy bojowe nie zostaly uzyte na polach bitew II Wojny Swiatowej jest dosc prosta. Hitler byl ofiara ataku gazowego podczas I Wojny Swiatowej, co zreszta znakomicie opisal w Mein Kampf. Podjal wiec decyzje o nieuzywaniu tej broni poczas dzialan wojennych w latach 1939-45. A poniewaz nie uzyli jej Niemcy, nie uzyli jej rowniez Alianci. Ale ironia jest to, ze choc gazu nie uzyto na polach bitew, uzyto go do zaglady Zydow…

#2 Comment By Jacek On 24 grudnia 23 @ 12:09

Pani Soniu,

Doświadczenia Hitlera z Wielkiej Wojny mogły go tym bardziej prowokować do użycia broni chemicznej na polach bitew następnego konfliktu. Skoro użył Cyklonu B do mordowania bezpbronnych ofiar swojej chorej ideologii, to dlaczego nie użył tej broni dla odwrócenia losów wojny? Sterroryzowanie Londynu gazami bojowymi, mogło w pewien sposób wpłynąć na postawę Aliantów wobec III Rzeszy. Być może łatwiej byłoby Niemcom negocjować separatystyczny pokój na Zachodzie. Co by z tego ostatecznie wynikło, trudno dziś przewidzieć, ale Niemcy chwytali się wtedy każdej możliwości, żeby poprawić swoją sytuację na froncie. A jednak tej jedynej pozostałęj w arsenale broni nie użyli.

#3 Comment By Andrzej On 26 grudnia 23 @ 11:33

Być może kwetię tę wyjaśnia nieco [1]
Jak z niego wynika zarówno Hitler jak i Churchill byli zwolennikami użycia w wojnie tej broni i naciskali na to. O ile można przyjąć w tym przypadku hipotezę, że powodem był strach przed odwetem (jak dziś w przypadku broni nuklearnej) i/lub stosowanie się do zasad konwencji genewskiej, to w przypadku sowietów nie miało to zapewne żadnego znaczenia (przynajmniej w pierwszej fazie wojny). Więc pozostaje to chyba zagadką.

#4 Comment By Jacek On 26 grudnia 23 @ 7:02

Andrzej,

Dzięki za link. W przypadku soweitów, wydaje mi się, że nieużycie broni gazowej wiązało się z jej małą efektywnością na fronice wschodnim. Porażenie dużych obszarów frontu przy uzyciu gazu było trudne z technicznego punktu widzenia. Warunki atmosferyczne były czynnikiem tak nieprzewidywalnym, że stawiało to pod znakiem zapytania sens użycia tej broni przeciwko sile żywej na polu bitwy. Ale właśnie w przypadku broni V-1 i V-2 niewykorzystanie gazów bojowych jest dla mnie największą zagadką.

Ten temat poruszał kiedyś Igor Witkowski. On również wspominał o jakichś zakulisowych negocjacjach pomiędzy Niemcami i Aliantami na temat nieużycwania broni gazowej, co miało być zwiazane z umożliwieniem ewakuacji części hitlerowców do Argentyny. Zadje sobie sprawę, ze sam Witkowski jest raczej mało wiarygodnym źródłem, więc wspominam o nim w ramach pewnej ciekawostki, nie mam wyrobionego zdania, co do istoty problemu.

#5 Comment By michał On 27 grudnia 23 @ 12:13

Interesująca dyskusja. Nie przekonywa mnie hipoteza, że Hitler był przeciwny użyciu gazu, ponieważ padł jego ofiarą w I wojnie. Artykuł przytoczony przez p. Andrzeja wyraźnie mówi, że Hitler chciał użyć gazów bojowych. Jednak tenże artykuł jest pełen sprzeczności. Stawia np. na wstępie tezę, że Europejczycy nie użyli gazu, bo bali się odwetu, a Amerykanie z przyczyn moralnych. Jest to tak śmieszne, że aż sam autor nie podjął tego idiotyzmu w samym tekście. Wszystkie strony gotowe były do zastosowania gazów bojowych W ODWECIE. Było to więc pierwsze wcielenie powojennej zasady MAD (Mutually Assured Destruction), choć nie było w niej pewności zniszczenia, była raczej niepewność skutków.

P. Jacek twierdzi, że geograficznie-klimatyczne przyczyny spowodowały, że nie użyto gazu na froncie wschodnim. Nie bardzo rozumiem dlaczego.

W tym kontekście, użycie (raczej niż nieużycie) gazu wydaje mi się warte zastanowienia. Użyli go Japończycy w Chinach w 1937 roku i to bardzo skutecznie. Mao domagał się dostaw gazu od Stalina, choć go nie otrzymał, nie przeciw Japonii, ale przeciw siłom Kuomintangu. Czyżby warunki klimatyczne i geograficzne Chin jakoś sprzyjały gazom? Z pewnością nie bardziej niż stepy Ukrainy i Rosji, płaskie przestrzenie o przewidywalnych sezonowych wiatrach. Łatwiej użyć gazu w takich warunkach niż na polach Ypres, gdzie wiatry są zmienne, bo poddane wpływom Morza Północnego i Atlantyku (poprzez Kanał La Manche), Alp i Ardenów. Innymi słowy, gazy (i broń chemiczna w ogóle) pozostały trudne do kontrolowania i zbyt łatwo mogły się obrócić przeciw tym, którzy ich użyli.

Użycie gazu dla eksterminacji w obozach śmierci jest najlepszym przykładem mojej tezy, ponieważ tam można było całkowicie kontrolować warunki ich zastosowania. To oczywiście brzmi bardzo cynicznie, ale ani Churchill, ani Hitler, a już na pewno nie Stalin i Roosevelt, nie byli łagodnymi byczkami Fernando, wąchającymi kwiatuszki na łące.

Sama sprawa pozostaje fascynująca i zagadkowa.

#6 Comment By Jacek On 27 grudnia 23 @ 7:29

Panie Michale,

Nieprzewidywalność gazów bojowych, jako broni na polu bitwy była chyba równie duża i pod Ypres i na równinach Ukrainy. Nie wiedziałem o użyciu gazów przez Japończyków w Chinach, to interesujące. Jednak i Japończycy z jakichś względów nie zdecydowali się na użycie tej broni przeciwko Amerykanom, ani na Guadalcanalu, ani na Iwo Jimie, ani na Okinawie. Ich też raczej nie można posądzać o nadmierny humanitaryzm. O ile na początkowym etapie konfliktu obawa przed odwetowym użyciem gazów bojowych przez drugą stronę jest przekonująca, o tyle, zarówno Niemcy, jak i Japonia, pod koniec wojny chwytały się każdej możliwości, żeby ratować swoją sytuację. Ale po tę jedną broń, z jakiegoś powodu nigdy nie sięgnięto.

#7 Comment By michał On 27 grudnia 23 @ 8:43

Panie Jacku,

Japończycy użyli gazów bojowych przeciw siłom Czianga ponad 1000 razy. Nie używali ich przeciw Mao, bo Mao z nimi w ogóle nie walczył (atakował tylko Kuomintang, jak na bolszewika przystało).

Ilość chińskich ofiar jest zapewne przesadzona – mówi się o 200 tysiącach – ale tam wszystko jest na większą skalę.

Sądzę, że jedynym możliwym wyjaśnieniem dla NIEużycia ich później jest pewność odwetu. Pewność, że odpowiedź Amerykanów byłaby straszna. Cziang nie miał gazów, a Amerykanie mieli. I mieli możliwości zaatakowania zaplecza, a nie frontu. A zatem użycie gazów bojowych w celach obronnych wydaje się wewnętrznie sprzeczne, wobec ogromnej przewagi przeciwnika, ponieważ jego odwet byłby straszny.

Być może więc – proszę zwrócić uwagę, że tylko „głośno myślę”, nie jestem wcale ostatecznie przekonany – łatwiej wyjaśnić atak we wczesnej fazie konfliktu, wobec przeciwnika, który nie ma ani masek, ani gazu do odwetu (tu przykładem są Japończycy w Chinach), niż obronne użycie gazu w obliczu ostatecznej klęski, gdy strona przeciwna ma prawie nieskończone możliwości odwetu.

Oczywiście, powyższe dywagacje to tylko domniemania.

#8 Comment By michał On 28 grudnia 23 @ 12:01

PS do powyższego. Znalazłem inne źródło – [2] – gdzie autor utrzymuje, że Japończycy użyli gazów 2000 razy i, co warte podkreślenia, użyli ich także przeciw Aliantom. Stosowali gaz na Pacyfiku sporadycznie i w ograniczony sposób, ponieważ obawiali się odwetu.

Cziang nie miał gazów bojowych ani masek przeciwgazowych, więc używano przeciw jego siłom zasłony dymnej, gazu łzawiącego, gazu powodującego kichanie i gazów trujących. Gazów trujących mieli używać dopiero od 1941 roku, co jest w wyraźnej sprzeczności z innymi źródłami. Mowa tu także o znacznie mniejszej ilości ofiar.

Natomiast na Pacyfiku, użycie gazów zmniejszało się proporcjonalnie do postępów ofensywy amerykańskiej.

#9 Comment By amalryk On 28 grudnia 23 @ 12:39

Ad vocem;

Humanitaryzm stron wojujących, z Hitlerem na czele, raczej niewiele miał tu do rzeczy.
Nieobecność gazów na polach bitew głównych frontów II WŚ , jeżeli wierzyć „biegłym w piśmie”, wynikała z wniosków wyciągniętych przez „strategosów” z jej (tzn wojny) pierwszej odsłony, czyli:
gazy bojowe okazały się bronią nie rozstrzygającą w wymiarze operacyjnym (co dobitnie I WŚ pokazała), na dodatek o bardzo niskiej sterowalności (dyskredytujące ją całkowite uzależnienie od warunków pogodowych), na dodatek, wraz z pojawieniem się środków obrony przeciwgazowej , straciła znacznie na skuteczności.

Co prawda Niemcy dysponowali już o wiele bardziej śmiercionośnymi świństwami niż „poczciwy” iperyt czyli tabunem i sarinem, które jak w sam raz nadawały się na głowice V2 do nalotów odwetowych na Londyn lecz druga strona nie była bezbronna, przy swej całkowitej dominacji w powietrzu mogła nie tylko zagazować ale dzięki posiadanej już broni bakteriologicznej wręcz „zadżumić” całe Niemcy…

Amerykanom zresztą przytrafił się 2.12.1943r. casus pascudeus kiedy to przypadkiem podczas nalotu Luftwaffe na port w Bari Niemcy zatopili amerykański frachtowiec wypełniony bombami z iperytem. Szczęśliwie dla Jankesów korzystny wiatr pognał chmurę gazową w kierunku morza a nie na miasto co ograniczyło liczbę ofiar do paru tysięcy. Więc jak widać arsenał mieli na podorędziu w razie czego.

#10 Comment By michał On 28 grudnia 23 @ 1:59

Nigdy nie słyszałem o incydencie w Bari. Był oczywiście ukryty podczas wojny, co raczej nie jest dziwne, ale najwyraźniej nie mówi się o nim od 80 lat, by móc radośnie pitolić w akademickich artykułach o „moralnej odrazie” Aliantów dla wojny chemicznej.

Argumenty o nieskuteczności operacyjnej gazów były chyba jednoznacznie obalone przez Japończyków i ich masowe użycie w Chinach. Wszystkie sztaby na świecie studiują zastosowanie różnych broni na innych frontach, więc Alianci na pewno też wiedzieli o efektywności różnych gazów.

To nie mała skuteczność była problemem tych moralnie wzniosłych wojowników i sojuszników Stalina, ale niemal całkowita pewność, że użycie gazów spowoduje odwet, jak noc przychodzi po dniu.

#11 Comment By amalryk On 28 grudnia 23 @ 5:09

Wojna w Chinach to brudna wojna. „Mały szatan” dopuszczał się tam wobec Chińczyków rzeczy przy których bledną wyczyny Einsatzgruppen na froncie wschodnim. Z drugiej strony, przy dynamicznej wojnie manewrowej broni połączonych, z głębokimi wtargnięciami sił pancernych i zmechanizowanych w przestrzeń operacyjną przeciwnika, pakowanie swoich wojsk w zagazowany wcześniej przez siebie obszar nie wydaje się szczególnie pociągającą opcją. Tym bardziej gdy ma się na stanie (tak jak Wehrmacht) ok 1 mln koni pociągowych w taborach (bo opowieści o pełnej mechanizacji armii Hitlera to mit).
Co innego atak na Iwo Jima’ę czy inne wyspy na Pacyfiku, tu aż się prosi aby „zagazować” tych siedzących w bunkrach „żółtków” zamiast tracić dzielnych „naszych chłopców” w desperackich atakach. Ale Jankesi mieli już w gotowości dla wroga całkiem inną niespodziankę…

#12 Comment By michał On 29 grudnia 23 @ 2:20

Zbrodnie Mao przekraczają ludzkie pojęcie. Najbardziej zdumiewająca jest jego skrajna brutalność wobec komunistów na długo zanim zdobył władzę. Wielkie czystki przed Stalinem! Potworność tortur, masowe grzebanie ludzi żywcem, sadystyczne znęcanie się nad komunistami, których tylko podejrzewał, że go nie popierają. Hitler i Stalin to humanitaryści w porównaniu z tym bydlakiem.

Ale to nie tłumaczy, dlaczego Japończycy używali gazów w Chinach. Wyjaśnia to raczej względna słabość sił Kuomintangu. Zaatakowani gazem łzawiącym, żołnierze Czianga po prostu uciekali w panice.

Natomiast dynamika wojny manewrowej w Europie wydaje mi się absolutnie słusznym wytłumaczeniem, dlaczego nie użyto gazów na frontach. Incydent w Bari wskazuje, że alianci byli gotowi do użycia gazu w odwecie, a Niemcy zapewne obawiali się skali tego odwetu.

Iwo Jima jest ciekawym przypadkiem, który przywodzi na myśl dzisiejszy konflikt w Gazie. Zanim IDF zaatakowała Gazę było wiele spekulacji na temat metod walki w tunelach i między nimi wspominano gazy łzawiące i obezwładniające. Jak dotąd, o ile wiem, nie zostały użyte, ponieważ w tunelach są trzymani izraelscy zakładnicy. Ale w Iwo Jima nie było żadnych zakładników i amerykańscy oficerowie domagali się wręcz „zagazowania żółtków, by oszczędzić naszych chłopców”.

#13 Comment By Jacek On 29 grudnia 23 @ 6:04

Iwo Jima, Okinawa i wiele innych wysp na Pacyfiku z taktycznego punktu widzenia mogło stać się polem, na którym testowano by gazy bojowe. Z jednej strony eksterminacja japońskich garnizonów, ale z drugiej, użycie gazów przeciwko amerykańskim oddziałom desantowym na plażach, tuż po wyjściu na ląd, kiedy żołnierze byli jeszcze niezorganizowani i bezbronni. Można też snuć wizje stawiania zapory gazowej przeciwko US Navy, jeszcze zanim desantowe okręty amerykańskie osiągnęłyby plaże wysp. Inną kwestią jest to, w jaki sposób Japończycy mogliby taką zaporę stworzyć. Odpowiednie wykorzystanie kierunku wiatru, to jedno, ale pytanie, czy amerykańska przewaga w powietrzu umożliwiłaby użycie imperialnego lotnictwa do tego celu. Może skuteczniejsza byłaby flota podwodna i rodzaj min dryfujących, emitujących gaz. To pozostaje jednak tylko w sferze dywagacji.

#14 Comment By michał On 29 grudnia 23 @ 6:52

To mi się wydaje przekonujące. Zatem obie strony były gotowe użyć gazów, ale obie odrzuciły ich użycie ze względów operacyjnych i z lęku przed odwetem. Atak gazowy na siły desantowe w momencie lądowania otwierałby Japończyków na atak gazowy w bunkrach i tunelach, a także na masowy atak na tyłach frontu.


Article printed from : https://wydawnictwopodziemne.com

URL to article: https://wydawnictwopodziemne.com/2023/12/22/nagie-slowa-o-czasach-zaglady-czesc-i/

URLs in this post:

[1] : https://scholarship.richmond.edu/cgi/viewcontent.cgi?article=1226&context=polisci-faculty-publications

[2] : https://link.springer.com/chapter/10.1007/978-3-319-51664-6_14

Copyright © 2007 . All rights reserved.