Gruziński ocean niedorzeczności
39 komentarzy Published 13 października 2024    |
Najwyższy sowiet gruzińskiej socjalistycznej republiki sowieckiej powziął w czerwcu 1990 roku uchwałę delegalizującą sam siebie. Uczynił tak bezwiednie. Uchwała głosiła, że wszystkie akty prawne powstałe po obaleniu w 1921 roku Demokratycznej Republiki Gruzji, a więc także te konstytuujące gruziński sowiet, są bezprawne. Zgromadzeni, co im trzeba oddać, wspięli się na szczyt historycznej refleksji, dochodząc do trafnego wniosku o pozaprawnym charakterze sowieckiej rzeczywistości. W zrozumiałym zapamiętaniu przeoczyli jednakowoż, że sami są tej rzeczywistości częścią. Darować sobie powinni uchwalanie czegokolwiek i po cichu rozejść się do domów.
Uchwała nie spowodowała żadnych skutków. Sowiet jak działał wcześniej tak działał dalej. Skrajna bezmyślność, absolutny brak refleksji? I owszem. Ale jak przekonuje Andrzej Dajewski w kolejnej części swojego kolosalnego przedsięwzięcia Jesień Demoludów, sowiecka Gruzja, tego rodzaju poczynania wpisują się w pierestrojkową normę, bo „’upadek komunizmu’ wszędzie odbywał się w oceanie niedorzeczności”. Do tej słusznej konstatacji autora można by jedynie dodać, że nonsens, o którym tu mowa, był rysem szczególnym nie tylko tamtego czasu. Równie skutecznie spowija swymi oparami kolejne dekady historii.
Po trzydziestu z górą latach od jakoby upadku komunizmu kulisy tego gigantycznego widowiska wciąż pozostają przed nami zakryte. Nic w tym dziwnego. Koncepcja pierestrojki, wbrew obiegowym przekonaniom, nie jest zgraną kartą czy reliktem nie tak dawnej przeszłości. Pierestrojka wciąż kształtuje scenę polityczną świata, popycha do działania w sobie jedynie znanym kierunku, dostosowuje własne środki do zmiennych realiów. Wszystko to skrzętnie skrywa przed gawiedzią. Nie daje się przyłapać na gorącym uczynku. Upadku komunizmu nie można było przeprowadzić bez nominalnej drugiej strony. Potrzebny był antagonista, wróg, na którego barkach miała spocząć pokomunistyczna scheda. Niezbędna była masowa agentura: tysiące ludzi gotowych podjąć trud tej schizofrenicznej działalności. Z wyjątkiem pojedynczych przypadków, mimo upływu kilku dekad, możemy jedynie domyślać się, kto w tej agenturalnej robocie brał i wciąż bierze udział.
Podczas lektury obszernego, podzielonego na sześć części, artykułu doznałem czegoś w rodzaju szoku poznawczego. Zdawało mi się do tej pory, że słynące temperamentem, zapalczywością ludy górskiego południa nie są skore do uległości wobec władzy, komunistycznego nierządu nie wyłączając. Liczby podważają to przekonanie. Okazuje się, według danych z 1982 roku, że na tysiąc „obywateli” sowieckiej Gruzji osiemset dwudziestu sześciu należało do kompartii. Gruzja była liderem upartyjnienia, dystansując w tej ponurej konkurencji Rosję i Białoruś.
Można chyba śmiało stwierdzić, że kompartia była zjednoczona z narodem gruzińskim, a naród gruziński był zjednoczony z kompartią…
Niezwyczajna jest witalność sowietyzacji, moszczącej sobie gniazdo pod każdą, nawet góralską, strzechą. 30 lat temu Gruzja była bez reszty komunistyczna. Choć 83 procent to nie 100. Bierzmy jednak pod uwagę, że i sama partia nie wszystkich chętnie przygarniała pod swoje skrzydła. Do takich wyjątków należała rzesza przestępców i kryminalistów. Kultywując podszyte ideologią bezprawie, komuniści nie cierpią konkurencji. Rzecz ciekawa, Gruzja jest nie tylko liderem upartyjnienia, przewodzi także w dziedzinie przestępczości, poważnej, zorganizowanej. Dajewski nie szczędzi szokujących danych liczbowych. U progu lat 90., pomimo że ludność Gruzji stanowiła niecałe 2% ludności zsrs, jej kryminalna elita stanowiła 1/3 wszystkich worów w zakonie raju krat. Jeżeli dodamy do tego jeszcze fanatyczny, podszyty atawizmem nacjonalizmu, kult Stalina, gruziński ideowy krajobraz przedstawi nam się w beznadziejnych barwach. Czy z takich ludzkich osobliwości wykluć się mógł rzetelny, wsparty milionami stronników, antykomunizm à la Gamsachurdia? Dajewski oskrobuje rzeczywistość z lukru.
***
Październikowy przewrót nie od razu pogrążył Gruzję w sowieckiej beznadziei. Oddziały brytyjskie opuściły Batumi dopiero w lipcu 1920, jak przekonuje autor Jesieni, nie bez udziału w podjęciu tej rejterady antybolszewika Churchilla. Bolszewicy nie czekali. Zerwali układ z gruzińską demokracją i już w lutym kolejnego roku wtargnęli do Gruzji, mordując wrogów. Przeprowadzono masowe deportacje. Pacyfikację ułatwiły: klęska głodu i epidemia cholery. Cerkiew gruzińska doznała prześladowań już za poprzedniej, mienszewickiej władzy (zakazano nauczania religii, zamknięto seminaria), dlatego bolszewicy jedynie kontynuowali rozpoczęte dzieło: zniszczono 1500 cerkwi, wymordowano kilkadziesiąt tysięcy duchownych oraz wiernych. Alarmujące memorandum patriarchy Gruzji Ambrożego (Wissariona Chelaja) dotarło do uczestników konferencji w Genui, zostało odczytane, ale nie wzbudziło zainteresowania. Raczono pozostawić Gruzję samą sobie.
Pierwsze protesty ludności były efektem akcji „zniszczenia kułaków jako klasy”. Wybuchały rebelie. W jednej z nich zginęło 150 żołnierzy. Wyjątkowo liczny udział w zamieszkach wzięły kobiety, protestujące przeciw aresztowaniu ich mężów. Generalnie jednak – jak zaznacza Dajewski – Gruzini okazali znacznie mniejszy opór w porównaniu do Ukrainy, Kazachstanu, europejskiej części Rosji; znacznie mniej dotkliwe były konsekwencje – liczbę ofiar szacuje się na zaledwie kilka tysięcy. Dla porównania, ofiary głodu w Kazachstanie stanowiły 40% populacji.
Atak Hitlera na sowiety nie wywołał nadmiernego entuzjazmu wśród gruzińskiej ludności. Gruzini przejawili znikomą antykomunistyczną aktywność (pojawiły się ulotki o antysowieckiej treści, ale jedynie w Tbilisi), za to armia czerwona zmobilizowała 700 tysięcy Gruzinów (20% ludności). Zrzucane przez Niemców grupy spadochroniarzy, złożone z gruzińskich emigrantów, zostały szybko zlikwidowane, głównie za sprawą tubylców. Nie bez znaczenia był fakt, że wodzem postępowej ludzkości był bolszewik gruzińskiej narodowości.
Gdy po śmierci tego bohatera narodowego (oraz zgonie bohatera numer dwa, Berii) nastała odwilż, kulminująca w okolicach wystąpienia Chruszczowa na xx zjeździe kpzs, w Gruzji wybuchły pro-stalinowskie zamieszki. Wiadomo dość powszechnie, że wiele zadano sobie trudu, aby tajny referat, został możliwie jak najszerzej rozpowszechniony, nie sądziłem jednak, że proliferacja postępowała z taką dynamiką. Tyrada Nikity, podczas której zrugał pośmiertnie pryncypała, miała miejsce 25 lutego. Demonstracja w Tbilisi, w obronie czci nieboszczyka, odbyła się po zaledwie 8 dniach:
Pro-stalinowska rebelia rozpoczęła się 4 marca na noszącym jeszcze imię „zdemaskowanego” wodza uniwersytecie, którego studenci, mając zgodę lokalnych władz, zamanifestowali swoje przywiązanie do Stalina pod jego pomnikiem w centrum stolicy, wznosząc okrzyki na jego cześć, a także na cześć Lenina, Mao oraz chrl-owskiego marszałka Czu Te (Zhū Dé), który właśnie przebywał w SSSR (chińscy komuniści werbalnie skrytykowali „destalinizację”), dodając do tego hasło „niech żyje Gruzja, gniazdo orłów!” – najwyraźniej Lenin, Stalin i czołowi chińscy komuniści kojarzyli się im z wolną Gruzją.
W kolejnych dniach młodzież manifestowała pod krzepiącymi ducha hasłami: „niech żyje wielki Stalin!”, „Lenin-Stalin!”, „precz z Chruszczowem!” Co niezwykle ciekawe, pojawiły się też postulaty z innej szuflady: wystąpienia sowieckiej Gruzji z zsrs oraz zniesienia cenzury. Kolejne manifestacje, z udziałem licznych partyjnych towarzyszy, nieustająco rosły w siłę. Doszło do prób zajęcia stacji nadawczej radia i biura telegrafu. Nastąpiła krwawa pacyfikacja, z użyciem czołgów.
Różnobarwny, wielostronny jest świat gruzińskich idei, ale również mały. Bo jak dowiadujemy się od Dajewskiego, istnieje personalna nić, wiążąca te dość dawne, dramatyczne wydarzenia z ustrojową pierestrojką przełomu 89/90, w osobach Zwiada Gamsachurdii i Meraba Kostawy. Pierwszy stał się symbolem antykomunistycznej Gruzji, drugi zginął w wypadku, w mocno niejasnych okolicznościach późną jesienią 1989. Zwiad pochodził z bardzo szczególnej rodziny: ojciec, prominentny pisarz sowieckiej Gruzji, blisko przyjaźnił się z Berią, który ochraniał go przed licznymi atakami politycznymi. Konstantine Gamsachurdia odwdzięczał się pisaniem powieści chwalących ustrój.
Gamsachurdia i Kostawa działali odważnie: w grudniu 1956 rozpowszechniali ulotki wyrażające „solidarność z bohaterskim narodem węgierskim”. Zostali aresztowani w kwietniu kolejnego roku, ale czteroletni wyrok dostali w zawieszeniu. W następnym roku spotkał ich kolejny wyrok, także odwieszony na kołku sprawiedliwości. Zwiad na krótko trafił do psychuszki. Wszystko to nie przeszkodziło obu w podjęciu studiów oraz kontynuowaniu dysydenckiej działalności. (Łagodne traktowanie przez władze jest znakiem firmowym całej kariery Gamsachurdii, nie licząc tragicznego finału.) Jedna z tych zdumiewających szarad, które nie przestawały frapować Józefa Mackiewicza.
Pierwsze nieśmiałe przebłyski antysowietyzmu pojawiły się w Gruzji w początkach lat 60. Nie były otwarcie artykułowane. Objawiały się spontanicznie, co w dobie powszechnej dysydenckiej agentury i agentury wpływu nadaje im szczególną rangę. W 1963, podczas seansu włoskiej komedii Marsz na Rzym, miało miejsce wymowne zdarzenie: gdy na ekranie faszyści rozbijali siedzibę komunistów i palili obraz Lenina, spora część widzów klaskała. – Ech, zmarnowane 40 lat utrwalania władzy ludu.
Ten sam lud zwracał się w stronę prawosławnej wiary. Cerkiew była co prawda wzbogacona kultem Stalina (w soborze św. Trójcy, najważniejszej świątyni Gruzji, wisiała ikona przedstawiająca scenę błogosławienia Stalina przez św. Matronę Moskiewską), ale, jak pamiętamy, kultywowanie pamięci tego akurat oprawcy Gruzinom nie przeszkadzało. Nie bez znaczenia był także narodowy, gruziński, charakter cerkwi uwolnionej spod kurateli Moskwy (choć nie moskiewskiego kgb). Gamsachiurdia począł z początkiem lat 70. piąć się gwałtownie po szczeblach dysydenckiej, nie tylko gruzińskiej, ale i ogólnosowieckiej kariery. Potrafił nawet interweniować w jakiejś sprawie bezpośrednio u ministra spraw wewnętrznych Gruzji, którym był młody Szewardnadze, przyszły sternik niezatapialnej pierestrojki.
Gruziński odłam sowieckiej dysydencji miał wyraźny rys nacjonalny. Przy takich predylekcjach nie powinno dziwić, że już w 1987 roku dotychczasowe slogany wiernej socjalizmowi opozycji zastąpione zostały hasłami samostanowienia, a dysydenci gładko przekształcili się w „opozycję narodową”. W tym gronie znalazł się także Gamsachurdia, którego osobisty autorytet został akurat co nieco nadwątlony jawną spolegliwością wobec sowieckiej władzy. Obronił go przyjaciel – Merab Kostawa. W kolejnych miesiącach dysydencka idea narodowa zdobywała coraz większą popularność, a tropem tej tendencji szły inne narodowości Gruzji. Podkręcano tempo działań i nastroje. Nie bez udziału Moskwy w osobie Szewardnadze, który występował w gruzińskiej tv jako mediator. Przy okazji przyczynił się do wzrostu popularności Gamsachurdii. Z początkiem 1989 coraz gwałtowniej uzewnętrzniał się konflikt pomiędzy Gruzinami i Abchazami, głoszącymi hasła separatystyczne. W odwecie żądano cofnięcia abchaskiej autonomii… i, zdaje się dopiero na drugim miejscu (niech mnie Andrzej Dajewski wyprowadzi z błędu, jeśli się mylę) żądano niepodległości Gruzji. Hasła ewoluowały interesująco: „Precz z reżimem komunistycznym!”, „Precz z rosyjskim imperializmem!”, „ZSRS – więzienie narodów!” oraz „Precz z władzą sowiecką!”, a liczba manifestantów wzrastała. 8 kwietnia 1989 nastąpiła reakcja władzy, „noc saperek”, której przebieg i krwawe konsekwencje stały się przedmiotem zainteresowania światowych mediów. To był przełomowy moment, nie tylko gruzińskiej pierestrojki. Klamka zapadła, a wyrażana od tego momentu skłonność do opuszczenia sowieckiej macierzy okazała się powszechna. Zaczęły powstawać pierwsze grupy paramilitarne. Broni nie brakowało. W czerwcu odbył się w Tbilisi kongres założycielski „frontu ludowego”, tworzonego wedle jednej dysydenckiej sztampy równolegle, w poszczególnych republikach, z klarowną intencją zapanowania nad chwiejną sytuacją. Co charakterystyczne dla przebiegu pierestrojki w Gruzji, także ów „ludowy” front miał swoją paramilitarną organizację. Najsłynniejszą organizacją tego typu byli jednak Mchedrioni, spadkobiercy dawnych rycerzy-partyzantów, współcześnie rekrutujący się głównie z kryminalistów pod wodzą watażki (także wykładowcy uniwersyteckiego) Joselianiego. Mchedrioni działali skutecznie, z rozmachem, pod podwójnymi auspicjami: kgb i worów w zakonie. Jak zgrabnie ujął to Dajewski, Mchedrioni (Jeźdźcy) Joselianiego „przedstawiali sobą to co gruzińskie w formie i sowieckie w treści”.
W marcu 1990 odbył się kongres nowo sformowanej koalicji, Forum Narodowego. Przewodniczył Gamsachurdia. Wezwano do samolikwidacji kompartii oraz bojkotu wyborów do najwyższego sowietu gruzińskiej republiki, ciała którego nie uznawano. W tym samym marcu plenum gruzińskiej kompartii zaakceptowało „system wielopartyjny”, w ten nierewolucyjny sposób godząc się na oddanie władzy. Tymczasem wewnątrz Forum Narodowego nastąpił rozłam. Inicjatywa wyszła od Gamsachurdii. Nowy, powołany przez siebie twór, nazwał „Okrągły Stół – Wolna Gruzja”. Wygłaszał żarliwe mowy, nie stroniąc od wątków religijnych.
My, bracia, stoimy wobec szatana, smoka. Albo go pokonamy mocą Świętego Jerzego, albo on odbierze nam nasz historyczny los i odda go temu kosmicznemu smokowi – antychrystowi, który ukaże się nam i powie: oto ruch narodowy; a w masce i osłonie ruchu narodowego przybywa antychryst, przybywa Barabasz i przybywa demon. Niech zwycięży droga prawości! Niech żyje droga Meraba Kostawy!
Konkurencyjna frakcja narodowa, z Czanturią na czele, sugerowała, że lider gruzińskiego okrągłego stołu, Gamsachurdia, jest narzędziem Moskwy.
W październiku 1990 odbyły się wybory do najwyższego sowietu sssr. Głęboka opozycja frakcji narodowej z Czanturią na czele, wobec konsekwentnie przestrzeganego bojkotu wyborów do nieuznawanego przez siebie ciała, przestała się chwilowo liczyć. Wygrał okrągły stół Gamsachurdii i on też przejął republikańską władzę nad gruzińskim sowietem (a może sowiecką władzę nad republikańską Gruzją? – jeden pies). Triumfował pod złowrogim hasłem „Gruzja dla Gruzinów!”, a autonomie Abchazji, Adżarii i Osetii Południowej uznano za „nielegalne” i „niesprawiedliwe”. Odmawiano też prawa powrotu do swoich domów Turkom meschetyńskim. A jednak nie ogłoszono niepodległości. Proces przywracania tejże miał być przeprowadzony tak, aby:
nie kolidował ze światowymi, globalnymi procesami politycznymi, dialogiem między Zachodem a Wschodem…
Okres przejściowy miał trwać minimum dwa lata. Gamsachurdia odmówił zawarcia proponowanego mu przez Gorbaczowa porozumienia i przyłączenia się do odnowionego zsrs. Nie przekonało to jednak przeciwników z Frontu Narodowego o jego dobrych intencjach. Rozpoczął się otwarty konflikt, także z udziałem Mchedrioni Joselianiego, którzy protestowali wobec zapowiedzi rozwiązania organizacji paramilitarnych. W lutym 1991 zarówno Czanturia, reprezentujący Kongres Narodowy, jak i Joseliani, zarzucili Gamsachurdii i jego stronnikom współpracę z centralą sowiecką. Tego samego wieczora rozpoczęło się rozbrajanie oddziałów Mchedrioni. Akcja została przeprowadzona sprawnie, niemal bez wystrzału, co sugeruje profesjonalne działanie. Następnego dnia wystąpił Czanturia: „podkreślił zdradziecką, antydemokratyczną politykę rady najwyższej i jej przewodniczącego w porozumieniu z Kremlem”. Zarzucił Gamsachurdii współpracę z gruzińskim kgb.
W marcu 1991 przeprowadzono referendum. 99% uczestników odpowiedziało twierdząco na pytanie: czy jesteś za przywróceniem niepodległości Gruzji? W kilka dni później ogłoszono przywrócenie niepodległego państwa. Kongres Narodowy z Czanturią opublikował oświadczenie, w którym powtórzono stanowisko: deklaracja niepodległości wzorowana na drodze litewskiej jest niewłaściwa dla ruchu narodowowyzwoleńczego.
Nieustannie trwały manifestacje. Domagano się uwolnienia aresztowanych Mchedrioni z Joselianim na czele. Opublikowano pisany w więzieniu list tego ostatniego, w którym nazywał Gamsachurdię faszystą, agentem KGB, a jego rządy dyktaturą. Niezrażeni tą krytyką zwolennicy Gamsachurdii wprowadzili do konstytucji sowieckiej republiki gruzińskiej stanowisko prezydenta, dzięki czemu sam Gamsachurdia został formalnie tymczasowym prezydentem. Po przeprowadzonych wkrótce wyborach został ogłoszony prezydentem.
W Moskwie trwały przygotowania do puczu. To wiekopomne wydarzenie miało wyglądać na totalną amatorkę, tym bardziej było trudne w przygotowaniu. Jak wiemy, obowiązywała ścisła tajemnica, co także zadania nie ułatwiało. Szewardnadze, wedle wzoru Jelcyna, rzucił partyjną legitymację, ogłaszając jakąś kolejną demokratyczną inicjatywę. On wiedział, co się święci w związku sowieckim. Tego samego nie można powiedzieć o gruzińskim agencie pierestrojki. Gamsachurdia nie miał pojęcia. (Sowieci nie mają zwyczaju wtajemniczać w swoje sprawy dysydenckiego drobiazgu.) Nie zajął stanowiska. Wezwał do zachowania spokoju. Wobec żądania puczystów, rozwiązania organizacji paramilitarnych, wyraził zgodę. Podjął w ten sposób dialog z puczystami, uznając ich legalność. Jako sprawny polityk, ukrył konsekwencje tej decyzji, wydając tego samego dnia dekret „o reorganizacji wojsk wewnętrznych – gwardii narodowej”. Ale na niewiele to się zdało. Gdy sytuacja w Moskwie wyklarowała się nieco na korzyść Jelcyna i jego „sił demokratycznych” (są frazy niechybnie wywołujące wesołość), Gamsachurdia w mig przestawił swoją ideową zwrotnicę na antypuczystowskie tory. Wezwał kraje zachodu do uznania niepodległości Gruzji, a także do nawiązania stosunków dyplomatycznych. Ciekawa rzecz: rychło takiego uznania doczekały Litwa, Łotwa i Estonia. Gruzja musiała poczekać aż do rozpadu związku.
Opozycja nie przespała moskiewskiego puczu, a chwiejna postawa świeżo upieczonego prezydenta nie przeszła niezauważona. Wkrótce poczęto domagać się jego ustąpienia z urzędu/nieurzędu (opozycja, tradycyjnie, nie uznawała instytucji, o których perorowała). Do żądania przyłączyli się licznie byli komuniści. Rozpoczęto głodówki protestacyjne (głodówki były od wielu lat ulubionym orężem gruzińskiej dysydencji). Demonstrowano, stawiano barykady. Szewardnadze, przemawiając z Moskwy, stwierdził, że prezydent utracił kontrolę. Gamsachurdia nie cieszył się nadmiarem uznania. Nie zaproszono go na grudniową stypę po sowieckim związku. Nie zaskarbił sobie uznania Amerykanów. Baker, sekretarz stanu, twierdził, że Zachód poprze Rosję, Ukrainę, Kazachstan, Armenię i Kirgizję, które „wykazały swoje skłonności do ideałów demokratycznych”, ale Gruzja i Azerbejdżan nie powinny na to liczyć. Deklaracja amerykańskiego pożytecznego idioty nie stawia Gamsachurdii w złym świetle. Przeciwnie. Niewiele faktów przemawia na rzecz dobrych intencji Gamsachurdii; wypowiedź Bakera do nich należy.
Pod koniec grudnia w stolicy sowieckiego Kazachstanu odbyło się spotkanie 11 bolszewików, reprezentujących świeżo ukonstytuowane niepodległe państwa. Gruzja miała status obserwatora. W przerwie obrad Jelcyn, wziął owych obserwatorów na stronę, wyciągnął napoczętą butelkę gruzińskiego koniaku, zaproponował wspólną konsumpcję, po czym oświadczył, że następnego dnia o 7 rano oczekuje telefonu Gamsachurdii z deklaracją zgody na przyłączenie Gruzji do konstytuującej się akurat nowej bolszewickiej wspólnoty. W razie odmowy Gamsachurdia będzie miał problemy, ze swoją władzą.
Nazajutrz o 8 rano doszło do pierwszego zbrojnego starcia zbuntowanych oddziałów gwardii pod dowództwem Kitowaniego z oddziałami rządowymi. Gamsachurdia zmuszony został do ukrycia się w schronie. Obrona była zaciekła, oddziały wierne Gamsachurdii nie ustępowały. Walki wybuchły także w innych częściach miasta. Siły bezpieczeństwa republiki odmówiły zaangażowania w konflikt. Po obu stronach walczyło zaledwie po kilkaset osób. Uwolniono Joselianiego i Czanturię, który obwieścił, że los dyktatury jest przesądzony. Istotnie, szala zwycięstwa przechylała się na rzecz zamachowców.
Gamsachurdia opuścił schron i z silnym konwojem udał się do Azerbejdżanu. Ponieważ odmówiono mu tam gościny, podążył do Armenii, gdzie 7 stycznia ogłosił utworzenie rządu tymczasowego. Także w Armenii nie gościł długo – centrala w Moskwie nie próżnowała. Udał się do Czeczenii Dudajewa.
7 marca 1992 na lotnisku w Tbilisi wylądował samolot z Szewardnadze na pokładzie. Przywitany został przez parę Joseliani i Kitowani oraz dwutysięczną masę tbiliskiej inteligencji, wyposażonej w czerwone goździki. Udał się do katedry Sioni po błogosławieństwo Ilii II. Został ochrzczony, przyjmując imię Jerzego, choć zapewne nie po to, aby zwalczać antychrysta. Stanął na czele tymczasowej rady państwa.
***
Gamsachurdia został pozbawiony władzy za sprawą działań czekistów. Zdanie m Dajewskiego należy jednak wyraźnie zaznaczyć, że doszedł do niej także w wyniku ich wsparcia. Nigdy nie był legalnym prezydentem Gruzji. Dajewski krytykuje stanowisko zmarłego przed czternastoma laty znawcy spraw sowieckich Christophera Story, który upatrywał w działaniach Gamsachurdii szczerej intencji walki z komunizmem. Nie można – przekonuje Dajewski – twierdzić jednocześnie, że pierestrojka była prowokacją oraz, że jeden z jej wykonawców był „legalnym prezydentem Gruzji”.
Jest w tym, co pisze Dajewski, wiele racji. Trudno utrzymać punkt widzenia, że przygotowywana pieczołowicie przez dziesięciolecia wielka prowokacja, dopuszczała do gry ludzi, których lojalności nie była pewna. Ale ludzie są ludźmi. Niekiedy zmieniają zapatrywania, drogę życia. Gamsachurdia był przez dziesięciolecia aktywności przewidywalny, spolegliwy wobec mocodawców. Gdyby było inaczej zostałby w porę odsunięty lub zamordowany. Ale w którymś momencie swojej bujnej kariery postanowił wymknąć się spod kontroli. Owszem, był agentem pierestrojki, ale niewiernym. Czy nie o tym świadczą rzekome przestrogi Jelcyna skierowane pod jego adresem 21 grudnia 1991? Groźby zmaterializowane po upływie zaledwie kilku godzin.
Prześlij znajomemu
Bardzo dziękuję Redakcji za tę bardzo interesującą recenzję-streszczenie, wydobywającą najistotniejsze treści z mojego tekstu. Wierzę, że dostarczy wielu nowych czytelników mojej strony.
Precyzując kwestię ikony z wizerunkiem Stalina dodam, że w tbiliskiej katedrze umieszczono ją w okolicy (lub w dniach) prawosławnego Bożego Narodzenia bieżącego roku (6-7 stycznia), a jej pierwowzór pochodzi z Petersburga, gdzie był eksponowany w 2008 roku. Źródłem tych informacji jest ten artykuł
Drogi Panie Andrzeju,
Bardzo to wszystko interesujące, ale czy ja dobrze rozumiem, że Pan uważa Gamsachurdię za gruzińskiego Bolka? Tak zdaje się wynikać z darkowego streszczenia, a Pańskiej pracy jeszcze nie skończyłem. Dla uniknięcia nieporozumień: co innego Bolek czyli agent, a co innego poputczyk, którego działania nie są w ostatecznym rozrachunku niezgodne z celami międzynarodowego komunizmu.
Wyznaję, że obserwując przed laty na żywo te wydarzenia, które Pan tak ciekawie teraz przywołuje, odnosiłem zupełnie odmienne wrażenie, choć nigdy nie byłem takim wielbicielem Gamsachurdii jak Christopher Story.
Jestem więc bardzo ciekaw Pańskiej opinii. Czy są jakieś dowody na to, że Gamsachurdia był agentem kgb?
Panie Michale,
Dowodów ujawnionych publicznie nie ma (co mnie nie dziwi; opisałem kwestię archiwum gruzińskiego kgb). Są przypuszczenia poparte analizą „drogi życiowej” Gamsachurdii, począwszy od okresu młodzieńczego. Są niejasne punkty jego „dysydentyzmu” – przytoczył je z mojego opisu Darek. Nie powinniśmy mieć złudzeń, że człowiek, który raz uległ czekistom nie będzie z nimi współpracował potem. Wałęsa był „Bolkiem” formalnie przez około 6 lat, pomagał esbekom rozpracować środowisko „grudniowe” w stoczni, potem zapewne wykonywał zadania w „dysydenckich” WZZ, ale jego najbardziej skuteczne działania na korzyść komunistów – jawne, to lata późniejsze, na znacznie wyższym poziomie działania. Pan przecież doskonale to wie.
Warto zadać sobie pytanie, czy w świetle faktów z kariery i wzrostu Gamsachurdii jego działania służyły sowietom i do kiedy tak było, skoro go zlikwidowali. Moim zdaniem służyły im do czasu gdy postanowił zostać samodzielnym „prezydentem Gruzji”, przestał realizować scenariusz czekistów i stał się wobec nich nielojalny. To było co najmniej ostatnie półrocze 1991 roku. Bolek lojalnie realizował i realizuje scenariusz do końca. Tu jest różnica, ale przecież do tego czasu ich działania można chyba śmiało zrównać ze sobą.
Tak, ale działalność Bola potwierdzała jego agenturalność, i na odwrót. Czy da się powiedzieć to samo o Gamsachurdii? To nie jest pytanie retoryczne.
„Demokratyczna opozycja przeprowadziła atak rakietowy na budynek Parlamentu, gdzie ukrywa się Prezydent.”
Oświadczenia tego rodzaju brzmią groteskowo w każdych okolicznościach. W tym wypadku, oblężony Prezydent – były przywódca antykomunistycznej opozycji – wybrany został z 86% głosów. Zviad Gamsachurdia, bo o nim mowa, został najpierw poddany propagandowej nagonce, w której niespodziewaną rolę odegrały zachodnie środki przekazu, przedstawiając go jako antydemokratycznego autokratę. (Muszę przyznać ze wstydem, że sam miałem wątpliwości, co do Gamsachurdii; wydawał mi się kaukaską wersją Wałęsy.) Czy brytyjska publika nie wyśmiałaby gruzińskiej prasy, gdyby ta brała za dobrą monetę cotygodniowe nawoływania pana Kinnocka do rezygnacji pani Thatcher? Tak jednak czyniło BBC, wskazując na żądania opozycji, jako dowód autokratyzmu Gamsachurdii. A co powiedzianoby na próbę obrony Pałacu Westminsterskiego przed atakiem rakietowym ze strony demokratów? Z żalem stwierdzić muszę, że brytyjska prasa – a zwłaszcza BBC – nie zbyła „demokratów” podczas gruzińskiego konfliktu, przyjmując całkowicie ich uzasadnienie krwawego obalenia demokratycznie wybranego rządu. Kiedy Gamsachurdia wskazywał na Eduarda Szewardnadze jako źródło kampanii przeciw niemu – wyśmiano go. Kiedy zwycięscy powstańcy wezwali Szewardnadze, by został tymczasowym prezydentem – Gamsachurdia został zapomniany. Teraz, po farsie „wyborów”, w których Szewardnadze był jedynym kandydatem, tysiące gniją w więzieniach, ale nowy prezydent cieszy się poparciem Zachodu.
Myślę, że nie ma się czemu dziwić, w końcu Zachód ma dług wdzięczności wobec jednego z głównych architektów pierestrojki…
– Tak wyglądają moje zapiski sprzed ponad 30 lat. Moja hipoteza była wówczas taka, że Szewardnadze należał do eszelonu sowieckich przywódców, samych członków politbiura, desygnowanych dla „przejęcia władzy w postsowieckich respublikach”. Ale w przeciwieństwie do Jelcyna, Krawczuka, Nazarbajewa et al., przyjmował honorowe doktoraty i wszelkie możliwe inne honory od zauroczonego nim Zachodu, zanim zapewnić sobie władzę w Tyflisie. I tę lukę, tę pauzę wykorzystał Gamsachurdia.
To była wówczas wyłącznie hipoteza (pisałem o niej zresztą tutaj w polemice z Nyquistem) i taką pozostaje. Czy nie dałoby się jej sfalsyfikować w świetle Pana własnych ustaleń?
Drogi Panie Michale,
Wydaje mi się, że pominął Pan najważniejszą okoliczność. Wydarzenia mają miejsce w sowietach – „innym świecie”, a zachodni politycy i media pierestrojki pragną jak kania dżdżu i potępiają oraz mocno piętnują wszystko co jest wbrew woli Gorbaczowa i Szewardnadze. Zatem, czy mogą te kwestie relacjonować i oceniać inaczej? Zestawienie sowieckiej „demokracji” z demokracją zachodnią nie wydaje mi się tutaj na miejscu. To, że stronnicy Gamsachurdii gnili w więzieniu nie miało znaczenia, a nawet było zachodnim elitom na rękę.
Druga sprawa to, że nie powinniśmy koncentrować się jedynie na ostatnim półroczu działań Gamsachurdii, czy nawet ostatnim kwartale (od „puczu sierpniowego”), lecz na całości. Do tego czasu sowieccy realizatorzy pierestrojki nie mogli mu niczego zarzucić. Fakt, że Gamsachurdia nie poparł Gorbaczowa podczas „puczu”, czy też nie sprzeciwił się mu, jak Landsbergis, Snegur, Krawczuk, Nazarbajew etc. z miejsca uczynił go wrogiem Zachodu. Przecież wcześniej tak nie było, na zarządzone przez niego – a był już nominalnie w pełni zarządzającym sowiecką Gruzją – „referendum niepodległościowe” przybył Nixon (chociaż dwa tygodnie wcześniej na spotkaniu z Bakerem Gamsachurdia prezentował już poglądy ostro krytykujące tę fazę „liberalizacji”, ale nie inaczej było przecież z Landsbergisem; radykalizm zarządzania Gamsachurdii nie był w tamtym czasie mniejszy niż radykalizm zarządzania „niepodległych” Litwinów). Gorbaczowa otwarcie krytykował w owym czasie też Jelcyn (z lewej) – też nie był wtedy ulubieńcem zachodnich mediów – raczej były wobec tego zjawiska neutralne.
amsachurdia. wykorzystał „dziejową” lukę? Bardzo możliwe, gdy zdał sobie sprawę, że za chwilę związek sowiecki „upadnie” i jest możliwe wykorzystać to dla siebie. Pamiętajmy, że jego działania napędzał radykalny nacjonalizm i był człowiekiem bardzo ambitnym.
W latach 80. Wałęsa był przez cały czas pod kontrolą Michnika, Geremka, Kuronia et al. Niby zbuntował się potem przeciwko nim, ale na krótko i nigdy nie zerwał całkowicie mostów (po prostu promował inny eszelon – zbliżony wszakże do poprzedniego -, wobec którego był mniej zależny). Ale może tak miało być, demoludowa „demokracja” ma swoje prawa i dla pozorów wiarygodności należało dopuścić innych graczy (także podlegających kontroli).
ps. Jeszcze bym dodał to, że mamy tu do czynienia z ultra-nacjonalistami. Ich antysowieckość była chwilowa, dyktowana nie ideowo, lecz koniunkturalnie – rozpad imperium dawał im wolną rękę w realizacji celów. Wydaje mi się, że także i z tego powodu, niemal w pełni już lewicowo-„postępowy” Zachód nie miał żadnych skrupułów w potępieniu Gamsachurdii ani wyrzutów sumienia co do więzionych nacjonalistów.
Znający dobrze realia sowieckiej Gruzji Szewardnadze, po powrocie do niej musiał od razu zrzucić maskę „liberała” i oprzeć się na tym nacjonalizmie (ponownie, bo robił to gdy był gruzińskim gensekiem). Szybko też przestano go na Zachodzie tak traktować, choć nadzieja na to, aby tak było nie umarła nigdy, co świadczy o skuteczności sowieckiej dezinformacji (a może jest to jednak objaw zarazy?).
Drogi Panie Andrzeju,
Ciut się zgubiłem. Dlaczego niby pominąłem ważne okoliczności? Przytoczyłem, bez żadnych upiększeń i skrótów, moją notatkę z początku lat 90. Jej przedmiotem były brytyjskie reakcje na sytuację w Gruzji – na żywo, wówczas, tak jak to się działo – oraz moje własne rozterki w kwestii oceny tej dziwnej, a nawet tragicznej postaci. Nie zajmowałem się żadnymi okolicznościami. Znałem wtedy p. Story i byłem świadom jego entuzjastycznego poparcia dla Gamsachurdii; byłem sam zupełnie przeciwnego zdania: wydawał mi się gruzińskim Wałęsą. Ale z czasem nasunęly mi się wątpliwości, które Pański tekst mi przypomniał – stąd to (najwyraźniej mylące, nieciekawe i niepotrzebne) przytoczenie.
Czy zachodni polityk i dziennikarz nie może oceniać inaczej? Każdy wolny człowiek może relacjonować inaczej niż większość, każdy wolny człowiek może dążyć do prawdy. Peter Simple (pseudonim) z Daily Telegraph, dostrzegł fałsz i „teatralny charakter” puczu moskiewskiego. Jakim więc prawem suponuje Pan, że oni „nie mogą inaczej”? Skąd to przekonanie? Czyżby stąd, że nie robią inaczej? Ejże! Równie dobrze mógłby Pan twierdzić, że skoro wszyscy biją żony, to nie można inaczej…
Zupełnie nie rozumiem, co chce Pan powiedzieć dalej („druga sprawa…”). Podtrzymuję natomiast moje pytanie o Szewardnadze: czy nie jest przekonujące, że on nie spełnił swej roli? Jego zadaniem było objęcie władzy w sowieckiej republice gruzińskiej. Tymczasem on pozwolił Gamsachurdii przejąć władzę, po czym z trudnością wyrwał mu ją i znalazł się w takiej pozycji, jaką miał osiągnąć wg oryginalnego planu (gdyby nie był poszedł na ksiuty) o wiele, wiele wcześniej.
Pan jest znakomicie oczytany w gruzińskich źródłach, stąd moja propozycja, by sfalsyfikować tę hipotezę, tzn. zastanowić się, co się stało wówczas. Szewardnadze nie zajął się swoją działką, więc ktoś inny ją zaorał, po czym Szewardnadze wrócił i wykopał uzurpatora na orbitę. Twierdząc tak, nie czynię przecież z uzurpatora świetlanej postaci (jak zdaje mi się Pan zarzucać), chcę po prostu zrozumieć, co się wówczas stało. Jak dotąd, nie widzę wyjaśnienia.
Drogi Panie Michale,
Proszę mi wybaczyć jeśli się niezręcznie wypowiedziałem swoim komentarzem i Pana uraziłem.
Odnosząc się do przytoczonego przez Pana fragmentu tekstu sprzed lat, miałem na myśli to, że wytłumaczeniem zjawiska, które Pan wówczas opisał był powszechny wówczas w Europie entuzjazm wobec sowieckiej „liberalizacji”. Był on niewątpliwie wyrażany z własnej woli, przez wolnych ludzi, czego doświadczyłem osobiście w lipcu 1991 roku przez kilka dni w Sztokholmie, celem niezbędnego leczenia. Kwaterując poza szpitalem w zwykłej dzielnicy, żywiłem się m.in w pobliskiej pizzeri. Prowadzacy ją Włoch nazwał ją „Gorby’s”, a na emblemacie z czerwonym tłem, obok nazwy widniały skrzyżowane nóż i widelec imitując sierp i młot (zachowałem tę etykietę). Wyciągnąłem z tego wniosek, że ten trend ogarnął już ogół – nie tylko zachodnie elity – i praktycznie każdą dziedzinę życia, że wolny świat poddał się sowietom. Nie wiem jak to wówczas wyglądało w Wielkiej Brytanii, ale sądzę, że skala pro-pierestrojkowych postaw nie odbiegała tam zasadniczo od tego co sam zaobserwowałem (w szczególności w mediach; tytuł komentowanego wówczas przez Pana artykułu o tym świadczy – „gruzińska opozycja” była faktycznie „demokratyczna”, z worem w zakonie Joseliani na czele – wystarczyło tylko nieco się na miejscu zapoznać z ich karierami). Takie były czasy. Można było oczywiście zgłębiać i głosić prawdę (także w peerelu), ale ilu tak postępowało?
Pozwole sobie jeszcze zauważyć, bez żadnych pretensji pod Pana adresem, że rząd Gamsachurdii był równie „demokratyczny” jak i opozycja wobec niego.
Odnośnie „drugiej sprawy” chodzi mi o to, że do (umownie) czerwca 1991 roku Gamsachurdia był jak Wałęsa – także w zakresie działań na rzecz realizacji „liberalizacji”; wg mnie miał Pan wtedy rację -, a potem przestał, w przeciwieństwie do Bolka. Wobec nieznajomości faktów i ja uważałem go następnie przez kilka lat za antykomunistę, ale on jak teraz sądzę, jedynie usiłował uwolnić się od kgb i realizować własny scenariusz, w którym będzie odgrywał główną rolę jako wódz narodu. Do czasu wolty był dla Zachodu demokratą, a gdy się wyłamał (w przeciwieństwie do przywołanego Landsbergisa) przestał nim być. Uznanie, kto jest demokrata, a kto nie, moim zdaniem, było na Zachodzie uwarukowane tym, czy wpierał „liberalizację”, czy był, wg sowieckich „liberałów” przeciwko niej.
Myślę, że cały eszelon „demokratycznej opozycji” był pod nadzorem Szewardnadze. Gdy przybył do Tbilisi po „nocy saperek”, niewątpliwie ustalił co trzeba, ze wszystkimi graczami na planszy gruzińskiej pierestrojki i kontrolował sytuację. Przez dwa lata to działało – nie musiał interweniować, ale gdy Gamsachurdia odciął linę, stracił nad nim kontrolę i musiał się go pozbyć, w czym dopomógł mu „pucz” i jego okoliczności w sowieckiej Gruzji oraz wsparcie Jelcyna. Moim zdaniem Szewardnadze spełnił jednak swoją rolę tamże. Względna łatwość z jaką pozbył się Gamsachurdii świadczy o tym, że jego kontrola sytuacji nie była nigdy zagrożona. Jak można sądzić po przywołanej przeze mnie w opisie relacji (na początku piątej części), jego kontrakcja rozpoczęła się niemal natychmiast po tym, gdy Gamsachuria formalnie został „prezydentem Republiki Gruzji”.
Ależ drogi Panie Andrzeju! W żadnym wypadku mnie Pan nie uraził i nie rozumiem, co takiego powiedziałem, co mogłoby być wzięte za oznakę urazy. Odpowiem szczegółowo wieczorem.
Drogi Panie Andrzeju,
Kilka punktów w związku z powyższym. W żadnym specyficznym porządku, a już na pewno nie w porządku ważności.
1. Powszechny entuzjazm tłumaczyć może tak idiotyczną grę jak piłka nożna, ale nie powinien mieć nic wspólnego ze zjawiskami politycznymi, choć oczywiście ma. Mnie jednak nie zajmował wówczas powszechny entuzjazm, który obchodzi mnie mniej niż muczenie krowy na pastwisku, ale obojętność inteligentnych skądinąd obserwatorów na oczywistość. Przyzna Pan chyba, że właściciel pizzerii w Szwecji nie jest koniecznie przykładem tego zjawiska.
2. Demokracja jest jednym z wielu możliwych systemów rządów. Słowa o demokratycznej opozycji, atakującej ogniem rakietowym pałac prezydencki, są niezamierzenie śmieszne, stąd mój sarkazm pod ich adresem. Nie ma to nic wspólnego z doszukiwaniem się szczegółów na temat przeszłości tych demokratów. (Czyżby zapominał Pan, że nie było wówczas internetu i łatwiej było ukryć, co kto powiedział ww wieku lat czterech?) Czy rząd Gamsachurdii był demokratyczny czy „demokratyczny”, znowu niewiele mnie obchodzi, jest to bowiem z jednej strony, przydawka niwelująca, która zmienia sens słowa określanego, ale z drugiej, demokracja jest po prostu neutralna jako system. Pośród dziesięciu członków klubu (np. myśliwskiego), ludzi o podobnych upodobaniach i wykształceniu, demokracja jest najlepszym możliwym sposobem wyłaniania tymczasowych władz, lub nawet rozstrzygania niektórych sporów (tych mniej zasadniczych). Ale demokracja może także doprowadzić do wladzy Hitlera albo Bractwo Muzułmańskie (choćby w Algierii czy Egipcie ostatnimi czasy). O ile wiem, Gamsachurdia został wybrany demokratycznie (proszę mnie poprawić, jeśli się mylę). To jest tylko stwierdzenie faktu, a nie klasyfikacja moralna. Tym bardziej nie ma to oznaczać ani cacy, ani be. Demokracja staje się problemem, gdy zaczyna być uznawana za „wartość”, za coś samowystarczalnie doskonałego, za wzór, od którego nie wolno odstąpić.
3. W moim głębokim przekonaniu, zaszło na przełomie lat 80. i 90. zjawisko, które Francoise Thom nazwała oddaniem władzy drugiemu eszelonowi sowieckiego przywództwa. Eduard Szewardnadze był członkiem tego drugiego eszelonu. Jednak kiedy ten baran zbierał honorowe doktoraty z najsłynniejszych uniwersytetów na świecie, drugi eszelon budował podstawy władzy w swych respublikach. Członkowie gorbaczowskiego politbiura, rozeszli się z błogosławieństwem genseka, w swoje strony. Nazarbajew, Alijew, Szuszkiewicz, Krawczuk i – przede wszystkim – Jelcyn. (Koniecznie tu trzeba dodać, że pani Thom nie uważała wówczas Jelcyna za członka drugiego eszelonu, a ja przestałem się potem interesować panią Thom.) Szewardnadze musiał się zdrowo napracować, żeby nadrobić stracony czas, ale w końcu dołączył do towarzyszy. Musiał się napracować nad odsunięciem od władzy Gamsachurdii – co stawia Gamsachurdię w innym świetle, niż Pan to przedstawia.
4. Nie odnosiłem nigdy wrażenia, że Gamsachurdia był w oczach Zachodu demokratą. Raczej go nie znosili od początku do końca i trudno było początkowo pojąć dlaczego. Pan zdaje się twierdzić – znowu, proszę wybaczyć i poprawić mnie, jeśli źle Pana rozumiem – że Gamsachurdia był od początku czekistowską kreaturą i czekistowską grą. Jeżeli tak w istocie było, to dlaczego Gruzja miała być wyjątkiem od generalnego planu drugiego eszelonu? Zdaje mi się, że obaj jesteśmy zdania, że istniał taki generalny plan. Wobec Gruzji, musiał to być Szewardnadze jako członek drugiego eszelonu, a tu nagle – Gamsachurdia… Czy Pana to nie niepokoi intelektualnie?
5. Moje wrażenie pozostaje nietknięte po lekturze Pańskiego artykułu. A mianowicie, że Gamsachurdia był zadrą w planie, zaskoczył czekistów, postawił Szewardnadze w trudnej sytuacji, więc obrócili przeciw niemu najpierw agit-prop, a potem ogień rakietowy i o wiele więcej.
Jak powiedziałem na wstępie, są to zaledwie nieskładne uwagi na marginesie Pańskich opracowań. Tym bardziej więc, interesuje mnie Pana zdanie.
Panie Michale,
Przyjmuję Pańskie wyjaśnienia i z trzema pierwszymi punktami zasadniczo się zgadzam.
Odnośnie czwartego nie powiedziałbym „od początku do końca” – gdy był „dysydentem” i współpracował z Sacharowem czy tworzył lokalny „związek helsiński” z pewnością tak nie było- , lecz od kiedy stanął na czele sowieckiej Gruzji, a raczej od kiedy nie zaczął prezentować postawy wrogiej pierestrojce, co jak sądzę nastąpiło mniej więcej w styczniu 1991 roku. Wszystko co robił przedtem nie odbiegało zasadniczo od tego co robili liderzy „frontów ludowych” w innych sowieckich republikach – czy „ruchem dysydenckim” i pierestrojką nie sterowali czekiści?
Czy w związku z powyższym, zamiast „był zadrą w planie” w piątym punkcie nie trafniej byłoby użyć sformułowania „w pewnym momencie stał się zadrą w planie”? Co chciałem wykazać, to to, że co najmniej do tego czasu (przełom wyznaczyłbym jednak na drugą połowę maja 1991) Gamsachurdia był zapewne związany z pierestrojką, nie zmieniając scenariusza, którego realizację nadzorował Szewardnadze. Co bowiem oznacza to, że zbojkotował sowieckie „referendum związkowe” i ogłosił „niepodległość”. Czy nie tak miało być, czy nie tak było w Nadbałtyce, Moławii czy Armenii? Czy nie inaczej sterował Jelcyn? Czy pacyfikacja uzbrojonych przestępców w lutym (w kooperacji z Moskwą) zmieniła ten plan?
Warto przyjrzeć się innej ważnej postaci tej historii, a mianowicie Joseliani, którego Gamsachurdia wówczas aresztował. Ten był bez dwóch zdań związany z czekistami od lat. Czy tworząc własne siły i prowadząc własną grę nie wyłamał się z ich nadzoru? Po co bowiem Moskwa go wtedy „wystawiła”, jeśli nie po to, aby przywołać go do porządku? Spokorniał, to i dostał szansę powrotu. Przez kilka lat był potem lojalny wobec Szewardnadze (zasłużył się likwidacją zwiadzistów w Megrelii), ale najwyraźniej znów nabrał zbyt dużych sił i próbował działać na własną rękę, bo w 1995 roku ten wsadził go do więzienia na 11 lat (wyszedł po sześciu).
Panie Andrzeju,
Słusznie. Mamy po prostu na myśli różne początki. Osobiście, nie słyszałem o Gamsachurdii ani słowa, zanim nie wypłynął. Powtórzę raz jeszcze: to były inne czasy. Nie można było wówczas, siedząc we własnym gabinecie, czytać np. Lwowa i Wilna, jeśli nie było się w posiadaniu własnych egzemplarzy z lat 40. Należało pójść do biblioteki i tam przerzucać z mozołem stare, rozpadające się roczniki. I nie inaczej było z dowiedzeniem się, kto zacz Gamsachurdia i co robił w latach 70. Innymi słowy, kiedy Gamsachurdia był nikim, był bezimiennym – kto ich tam rozróżni, tych wschodnich Europejczyków z ich dziwnymi nazwiskami? – szeregowcem dysydentury, to może i był popularny na Zachodzie, ale kiedy wypłynął, to nagle i od razu przestał być.
Ruchem dysydenckim i pierestrojką, podobnie jak Solidarnością i polskim podziemiem lat 80., kierowali czekiści, ale nie kierowali chyba w takim sensie, jaki Pan imputuje. Być może da się powiedzieć, że ja jestem wyłącznie marionetką ubecji, ale Darek?!?! Raczy Pan żartować!…
Nie inaczej mogło być – podkreślam: MOGŁO BYĆ, a nie BYŁO, bo ja nie wiem, jak było – z Gamsachurdią. Mógł być naiwnym szeregowcem dysydentury, aż coś go przebudziło z metafizycznej drzemki i „w pewnym momencie okazał się zadrą w planie”.
Jeżeli planem była niepodległa respublika gruzińska pod wodzą niezłomnego, acz skromnego i pryncypialnego, tow. Eduarda Szewardnadze, to podobnie niezawisła respublika z jakimś Gamsachurdią – byłaby odstępstwem od tego planu. Należało ją więc zdławić w morzu krwi i błota, a zachodnie media z radością dorzuciły swoje błoto.
Ale w takim razie, postać Gamsachurdii pozostaje zagadkowa i złożona. Nie wygląda wcale na Bolka, a na postać dziwnie tragiczną. Nie wydaje się Panu?
Panie Michale,
Pisząc, że czekiści sterowali „ruchem dysydenckim” mam na myśli to, że prowadzili z jego wykrzystaniem tzw. gry operacyjne na miejscu i na Zachodzie, m.in. inspirowali działania, które następnie wykorzystywali. Czy tak nie było? Ja nie stwierdzam, że go zorganizowali i prowadzili jak Trust, choć, czy nie mogło tak być, że część tych środowisk była zorganizowana? Ale na to nie ma dziś dowodów – chyba że na Łubiance.
Prawdopodobieństwo, że Gamsachurdia był związany z kgb jest moim zdaniem bardzo wysokie, prawdopodobieństwo, że w ostatnim okresie po zdobyciu stanowiska „prezydenta” próbował się wyłamać, także. Ale całkowitej pewności nie mam. Wiem tyle, że był jednym z wielu realizatorów sowieckiej „liberalizacji” i „rozpadu” zsrs. Losy Gamsachurdii splatają się z losami Dudajewa. To są chyba podobne przypadki.
Otóż to, Panie Andrzeju. Inspirowali i wykorzystywali. To mi przypomina, dlaczego zdecydowałem się emigrować w połowie lat 80.: uświadomiłem sobie, że jakkolwiek wolne były moje czyny i przedsięwzięcia, jakkolwiek antykomunistyczne były moje intencje, działałem w końcu na rękę komunistów.
Pisze Pan, „nie tak jak Trust”, ale przecież w Truście było mnóstwo niewinnych uczestników, którzy działali z najlepszymi intencjami przeciw bolszewii. Czyż nie na tym polega wielka prowokacja? Czy nie polega na tym, by wciągnąć jak największą ilość ludzi zupełnie nieświadomych celów prowokacji?
Oczywiście, wiedza Pana na temat wydarzeń w Gruzji jest tak głęboka, że mogę tylko chylić czoła i być może uznać, że skoro Pan przyjmuje „prawdopodobieństwo, jakoby Gamsachurdia był związany z kgb za bardzo wysokie”, to na tym sprawa powinna się skończyć. Wyznaję jednak ze skruchą, że nie widzę w Pana własnych wywodach żadnych po temu wskazówek. Nie dowodów, bo oczywiście takich mieć nie możemy, i nie będziemy zapewne mieli w tej kwestii pewności nigdy, ale zdecydowanych wskazówek.
Wielu ludzi wierzyło w sowiecką liberalizację, w upadek komunizmu i w rozpad raju krat. Wierzyło całym sercem, tak dalece, że gotowi byli przyczynić się do tego, byle czym prędzej ta zmora znikła. Czy mamy ich oskarżać o związki z kgb? Znam zaledwie kilka osób, które w 1989 roku miało wątpliwości co do tego postępującego rozkładu. Czy to znaczy, że cała reszta była związana z kgb?
Panie Michale,
Fakty, które na to wskazują są w moim tekście. Niektóre przytoczył Darek. Wysokie prawdopodobieństwo wynika właśnie z nich.
Jeśli chodzi o okres pierestrojki – ówczesnej, bo podobnie jak Darek uważam, że jej koncepcja jest wciąż realizowana -, to czołowa rola Gamsachurdii w jej lokalnej odsłonie, poza końcową fazą likwidacji zsrs, moim zdaniem nie różniła się zasadniczo od roli Wałęsy w peerelu.
Panie Andrzeju,
W prlu nie było odpowiednika Szewardnadze, predestynowanego do przejęcia władzy z rąk upadłego komunizmu. Rola Bola była więc zupełnie inna niż rola Gamsachurdii, a bliższa właśnie zadaniu Szewardnadze, tj. zapewnienie ciągłości przy zewnętrznych pozorach radykalnego zerwania wszelkiej kontynuacji.
Pojawienie się Gamsachurdii na scenie, powstrzymało na jakiś czas przejęcie władzy przez Szewardnadze, co – w moim głębokim przekonaniu, choć nie ma na to doprawdy żadnych dowodów, oprócz sposobu przeprowadzenia tego procesu we wszystkich respublikach sowieckich, choć jak wiadomo, comparaison n’est pas raison – nie leżało w planach politbiura, gdy zdecydowano się na przeprowadzenie tej gigantycznej prowokacji. Reakcja czekistów na Gamsachurdię u władzy jest być może tego najlepszym dowodem.
Panie Michale,
Gamsachurdia deklarował powtórkę z „drogi litewskiej”, gdzie, do wiosny 1991 roku, Landsbergis miał podobną pozycję jak on. Zapewne chciał podobnego potraktowania sowieckiej Gruzji, ale założenie odnośnie jej przyszłej roli było inne – miała tworzyć nowy sojuz „niepodległych państw”, będąc domeną Szewardnadze.
Pierwszym „prezydentem” peerelu przez ponad rok był Jaruzelski. Dopiero wtedy, gdy zrealizował co trzeba, przekazał ster Bolowi (po około 1,5 roku).
ps. Napisał Pan „pojawienie się Gamsachurdii na scenie powstrzymało na jakiś czas przejęcie władzy przez Szewardnadze”. Gamsachurdia pojawił się na scenie pierestrojki nie później niż jesienią 1987 roku, znalazł się na czele „narodowej opozycji” jako jeden z kilkuosobowego grona wiosną 1988 roku, po czym jego rola wciąż rosła, aż jesienią w 1990 roku został nominalnie najważniejszą osobą w sowieckiej Gruzji. Czy osiągnięcie tej pozycji mogło nastąpić bez przyzwolenia, o ile nie nominacji, jak należy sądzić odpowiedzialnego za sprawy gruzińskie, Szewardnadze? Do drugiej połowy grudnia 1990 roku wykonywał on pierestrojkową robotę w centrali jako druga czołowa postać na scenie międzynarodowej. Zapewne potem musiał jeszcze „przekazać sprawy” Jelcynowi itp. Pojawił się na gruzińskiej scenie może pół roku później niż to mogło być planowane.
Drogi Panie Andrzeju!
Pańskie słowa o pojawieniu się Gamsachurdii na scenie pierestrojki jesienią 1987, wskazują, że patrzy Pan na to w innej optyce niż ja. Ale trzymajmy się Pańskiej optyki. Zatem znowu Pana słowa: Gruzja „miała tworzyć nowy sojuz „niepodległych państw”, będąc domeną Szewardnadze”. Hmm, tak. Ja bym się zgodził.
W takim razie, Pańskim zdaniem, jaka była rola Szewardnadze od jesieni 1987 roku? Oddanie władzy w ręce Gamsachurdii, który właśnie się pojawił na scenie pierestrojki, jako ktoś, o kim nikt nigdy nie słyszał??
Ale najbardziej zdumiewająca w Pańskich dwóch komentarzach jest fraza o prezydencie Jaruzelskim i jego „realizacji tego co trzeba” przez półtora roku. Jaka zatem Pana zdaniem była rola Jaruzela? Czyżby była tu analogia, a tak wynika z Pana komentarzy, między rolą Gamsachurdii i Jaruzelskiego?
Więdnę w oczekiwaniu na Pańską opinię.
Panie Michale,
Rola Szewardnadze odnośnie sowieckiej Gruzji od jesieni 1987 roku była rolą nadzorcy, o czy świadczą dwie jego wizyty w ważnych chwilach tamtejszej pierestrojki: we wrześniu 1988 roku, gdy radykalizowali się gruzińscy narodowcy, oraz w kwietniu 1989 roku, gdy dokonał restrukturyzacji sceny politycznej. Za pierwszym razem dopomógł w wykreowaniu Gamsachurdii na znaczącego gracza (od tej chwili wszyscy Gruzini wiedzieli kto to jest), za drugim razem przygotował „niepodległość Gruzji” i „upadek komunizmu” pod nacjonalistycznym sztandarem.
Jaruzelski również wypełnił rolę nadzorcy: stworzenia fundamentów „Trzeciej RP” oraz „upadku komunizmu” („rozwiązania pzpr”), a przy tym zainicjowania i nadania kierunku „transformacji ustrojowej”. Stworzył, jak się sam wyraził pakiet kontrolny. Gamsachurdia doprowadził sowiecką Gruzję do „niepodległości” i na tym jego rola się zakończyła. Jeśli z moich wypowiedzi wynika analogia, to niezamierzona. Nie stawiałbym obok siebie zaufanego i wyszkolonego komunistycznego nadzorcy z narodowym „dysydentem”, dla którego była raczej wyznaczona rola narzędzia.
Drogi i Szanowny Panie Andrzeju! Co też Pan wygaduje? Czy o roli Krawczuka na Ukrainie „świadczą dwie jego wizyty w ważnych chwilach tamtejszej pierestrojki”? Ach, rozumiem, we wrześniu 1988, kiedy tak się radykalizowali narodowcy, ach, i wtedy, w 89, kiedy dokonał restrukturalizacji, wiem, pamiętam, to są cycki Jolki Z. Co też Pan mówi? Czy tak to się naprawdę odbywa? Czy takie są metody Metody? Gdyby tak to się działo, to chyba raczej nie zaszliby nigdy tak daleko. Nigdy, przenigdy, nie zdołaliby nabrać całego świata – nie oszukujmy się, CAŁEGO ŚWIATA – że komunizm upadł.
Rozumiem z Pańskiej odpowiedzi, że zachodzi jednaka pewna analogia między Jaruzelskim i Gamsachurdią, czy tak? Jeden przygotował grunt dla Bola, a drugi dla Eduarda, czy tak? Czy zechciałby Pan rozwinąć tę analogię?
Panie Michale,
Najwyraźniej się nie rozumiemy. Metody Metody mają oczywiście zasadnicze znaczenie, ale ktoś to musi realizować. Ktoś musi kręcić śrubkami. Pierestrojka nie realizowała się sama z siebie. Sam plan nie wystarczył. Krawczuk przez cały czas wypełniał swoją funkcję na miejscu w Kijowie, a Szewardnadze siedział w Moskwie i jeździł po świecie, aby załatwiać kwestie globalne. Pan nie widzi różnicy, a ja tak. Oprócz koncepcji, staram się zrozumieć mechanikę, jak to przebiegało w różnych miejscach – poznać spektrum.
Sowiecka Gruzja była dla Szewardnadze dodatkiem, miał tam swoich wykonawców i kontrolował sytuację, czekając, aż będzie mógł wrócić na przygotowany grunt po wypełnieniu najważniejszych zadań w Moskwie. Kiedy uznał, że należy coś poprawić, osobiście wkraczał do akcji. To, że Gorbaczow wizytował DDR w przedzień „upadku muru berlińskiego” nie ma znaczenia? Dla mnie ma duże znaczenie. Jestem przekonany, że było to niezbędne dla realizacji „upadku komunizmu”.
Według mnie zadaniem Jaruzelskiego było nie tyle przygotowanie gruntu dla Wałęsy, co dla całej grupy następców – zbudowanie sceny na przyszłość zgodnie z założeniami. Bolek był pierwszym, bo należało tę scenografię uwiarygodnić. Zadaniem Gamsachurdii było zaktywizować naród, zorganizować „opozycję”, ogłosić „niepodległość” i ustąpić miejsca Szewardnadze, który zajmie się nie mniej ważną resztą. Z jakichś powodów Gamsachurdia nie chciał zrobić tego ostatniego dobrowolnie, zatem został usunięty siłą.
Nie dyskutując kwestii roli obu postaci w systemie, co wydaje mi się dostatecznie dowodzić, że nie powinno się ich ze sobą zestawiać, uważam, że Jaruzelski był organizatorem na poziomie strategicznym, a Gamsachurdia był narzędziem, którego użyto podobnie jak w peerelu użyto Wałęsy w fazie „upadku komunizmu”. Kto był na sowieckiej Litwie bliższy roli Jaruzelskiego: Landsbergis czy Brazauskas?
Drogi Panie Andrzeju,
Proszę wybaczyć zwłokę, byłem zajęty.
Wydaje mi się, że mówi Pan coś takiego: Prowokacja upadku komunizmu domagała się wypełnienia dwóch zadań politycznych. Przede wszystkim strategicznego nadzoru na poziomie demoludowego pseudo-państwa. To zadanie wypełnił drugi eszelon, który daje się łatwo zidentyfikować w sowietach, gdzie byli to członkowie politbura, Szuszkiewicz, Alijew, Szewardnadze, Jelcyn itd. Poza oryginalnymi sowietami trudniej wskazać palcem na członków drugiego eszelonu, ale np. Iliescu byłby klasycznym przykładem. Drugim zadaniem było uwiarygodnienie scenografii, stworzenie demo-narodowego sztafażu. Rozumiem teraz, że Pan widzi prlowskie „wasz prezydent, nasz premier” w tych kategoriach, tj. strategiczna kontrola (Jaruzelski) i aktywizacja narodu (Wałęsa). To oczywiście ogromne uproszczenie i zdaję sobie sprawę, że Pana pozycja jest bardziej zniuansowana.
W tym miejscu kończy analogia i zaczynają trudności (a gruzińską zagwozdkę zostawiam na później). Oto bowiem w respublikach sowieckich chodziło o stworzenie nowych organizmów de iure, z głośnymi pretensjami do niezawisłości, i jednoczesnym zachowaniu sowietów de facto. To im się zasadniczo powiodło przez 30 lat, aż do inwazji Ukrainy. Dlatego właśnie, atak z lutego 22 jest tak ważny, gdyż albo to nigdy nie było ich celem i mylę się, sądząc, że Moskwa zachowała wystarczającą kontrolę nad republikami (z Ukrainą na czele), albo Putin popełnił wówczas fatalny błąd, odchodząc od oryginalnej strategii. To wprawdzie bardzo ważny punkt, ale odsuwa nas od przedmiotu naszych rozważań. A zatem strategia II eszelonu w respublikach była jasna, ale ich zadanie w demoludach było inne. Cały świat – kluczowo, włącznie z ludnością demoludów, a nawet wraz z emigrantami – uznawał te kraje za „wolne, niezawisłe i niepodległe”, a zaledwie trochę zależne od Moskwy. Amerykańscy prezydenci zwracali się o pomoc do Ceausescu i innych genseków, jak do autonomicznych podmiotów politycznych. Zadanie II eszelonu było tu inne i znacznie bardziej skomplikowane. Należało bowiem zachować ciągłość, przekonawszy jednocześnie ludność, że wszelka kontynuacja została zerwana. Na Ukrainie czy w Kazachstanie nikt się za bardzo ludnością nie przejmował. W prlu, enerdowie czy na Węgrzech – było inaczej.
Mam wiele wątpliwości co do takiego przedstawienia (dla uniknięcia nieporozumień, wykładam powyżej, jak rozumiem, co Pan mówi, a ode mnie pochodzą sugestie, jakie są tego konsekwencje). Osobiście, nie odniosłem nigdy wrażenia, że w prlu Jaruzelski odegrał jakąkolwiek ważną rolę po 89. Moim zdaniem, był figurantem i niczym więcej, prezydowal zaledwie nad niszczeniem i wywożeniem akt. Można tutaj było tak to przeprowadzić, ze względu na spolegliwość tzw. opozycji pokazaną tak otwarcie w Magdalence i później. W prlu nie potrzeba było ani Iliescu, ani Nazarbajewa, nie trzeba było brać za mordę, bo wszyscy ci Mazowieccy i reszta, wystarczali w zupełności dla sukcesu prowokacji, a polski lud był zachwycony uwolnieniem czarnego rynku i robieniem pieniędzy.
Wróćmy teraz do Gruzji. Tu sprawa była jaśniejsza niż w prlu, zadanie Szewardnadze klarowne, sens strategiczny widoczny jak na dłoni, dla każdego kto chciał patrzeć. Ale Szewardnadze zniknął. Gdy jego fumfle z politbiura wykonywali dyrektywy, on się bawił na Zachodzie, przyjmował hołdy i wznosił toasty, sądząc, że mała Gruzja wpadnie takiemu wielkiemu mężowi stanu sama do gąbki. Tę pauzę, tę lukę – wiem, że bardzo Pana bulwersują te określenia, tylko nie rozumiem dlaczego – wykorzystał Gamsachurdia. Pan mówi z przekonaniem, że pod nieobecność tow. Eduarda, Gamsachurdia organizował i aktywizował z polecenia i na korzyść Szewardnadze. Ale czy dalsze losy Gamsachurdii, fakty przez Pana przedstawione, nie przeczą tej interpretacji? A w najgorszym razie, czy nie powinny osłabić tonu pewności, z jakim Pan tę interpretację przedstawia?
Ja sam uważałem kiedyś, że Gamsachurdia był czymś w rodzaju Bolka. Ale jeśli on tylko prostował ścieżki dla Szewardnadze, to dla kogo prostował ścieżki Wałęsa? Czyżby Jaruzel powrócił do Belwederu w blasku ognia rakietowego? Jaka tu może być analogia? Gamsachurdia musiał być brutalnie obalony, przy pomocy dużych sił, by przywrócić bieg prowokacji. Przy czym tu Bolek?
Drogi Panie Michale,
Pan sam dał odpowiedź na poruszone kwestie. Zadania dla demoludów i zadania dla sowieckich tworów (poza bałtyckimi) były różne. Te pierwsze miały wejść w struktury Zachodu, wlać się w nie i je rozmydlić, aby na nie wpływać, wykorzystać je, aby z czasem stały się jak one. Zatem Jaruzelski czy Iliescu realizowali co innego. Mazowiecki, Bolek i reszta zapewniali lepszy skutek, uwiarygadniali ten kierunek działań. Po „okrągłym stole” należało przygotować scenę do tego aktu (Mazowiecki był pierwszym krokiem, ale przez cały czas był pod nadzorem), skierować transformację na odpowiedni tor. Jaruzelski był „prezydentem” także przez praktycznie cały 1990 rok, gdy wszystko było już ustalone, mógł już oddać ster i przejść na emeryturę. To, że się publicznie nie wychylał, nie oznacza moim zdaniem, że nic wtedy nie robił, że był figurantem. Zresztą wystarczy, że był na właściwym stanowisku i pilnował, aby sprawy nie poszły niewłaściwym torem. Był gwarantem. To bardzo ważna rola.
Gdy Szewardnadze wspomagał Gorbaczowa i jak się Pan wyraził, bawił na Zachodzie, w sowieckiej Gruzji sprawami kierowała podległa mu para Gumbaridze-Lordkipanidze. Osobiście interweniował tylko w kluczowych chwilach, a poza tym nie musiał aż do maja/czerwca 1991. Gdy tamci skończyli swoją misję (koniec 1990 roku; wszyscy trzej opuścili swoje pozycje niemal w tym samym czasie, na zakończenie fazy przejmowania władzy przez „opozycję” – inaugurację fazy „rozpadu zsrs”), faktycznie utworzyła się luka. Przez pewien czas Gamsachurdia realizował założony plan („niepodległość” sowieckiej Gruzji), ale potem usiłował go zmienić – wyrwać swoją domenę z sojuza.
„Dalsze losy Gamsachurdii” zaczynają się według mnie mniej więcej w maju 1991 roku – jak to już pisałem obejmowały niewiele ponad pół roku (jeśli Pan tak nie uważa, to niech będzie rok – i tak niedługo w stosunku do całości jego aktywności). Okres od tego czasu trudno jednoznacznie ocenić. To był głównie czas walki z nacjonalistycznymi przeciwnikami, potem „puczu moskiewskiego” i na koniec obrony własnej pozycji. Czy zrobił w tym czasie coś, co by go jednoznacznie kwalifikowało jako wroga sowietów? Czy jego zasługa nie polega tylko na tym, że sowieci zbrojnie pozbawili go władzy, bo nie chciał, żeby Gruzja pozostała na bliskiej orbicie Moskwy? Czy interwencja sowiecikej armii w Gruzji w sierpniu 2008 roku, świadczy o tym, że Saakaszwili był wtedy antykomunistą?
Znakomicie. Zgadzamy się chyba w wielu kwestiach, odłóżmy je więc, bo tow. Michnik nie miał racji, gdy twierdził, że ważne jest tylko to, co nas łączy.
Z mojego punktu widzenia, porównanie Gamsachurdii do Bolka jest niemal obraźliwe. Odczuwam to tym mocniej, że sam tego porównania kiedyś używałem. Co nie znaczy oczywiście wcale, by Pan nie miał prawa takiego porównania użyć teraz. Co więcej, całkowicie przyjmuję fakty podane przez Pana, a wskazujące na (nazwijmy to tak) uwikłanie Gamsachurdii w pierestrojkowe machlojki kagiebistów.
Zasadnicza w ocenie sytuacji w Gruzji przed 30 kilku laty, wydaje mi się nieobecność Szewardnadze. Nie widzę możliwości, by nie obarczono go takim samym zadaniem jak innych. Ale jemu się nie chciało go spełniać, bo fetowano go wszędzie jako zbawcę, który zakończył zimną wojnę. A tu mu każą być marszałkiem sejmu albo burmistrzem Tyflisu, na co mu to?
(Kiedy Clinton zapytał Arafata, dlaczego nie podpisał umowy z Izraelem, która doprowadzić miała do powstania zalążku państwa palestyńskiego, Arafat odparł z rozbrajającą szczerością, że nie ma ochoty być burmistrzem Ramallah…)
Panie Michale,
Wydaje mi się, że początkowo „liberalizację” sowieckiej Gruzji miał realizować następca Szewardnadze na stanowisku gruzińskiego genseka, Patiaszwili. Być może okazał się zbyt powolny, zbyt mało entuzjastyczny (ale na pewno nie opierał się, jak gensek ukraiński – co zaznaczyłem w opisie). Na początku kwietnia 1989 roku było lepiej niż w sowieckiej Mołdawii, a gdyby to była sowiecka Białoruś, wszyscy tamtejsi pierestrojkowcy byliby zachwyceni. Jak mi się zdaje, sytuacja, która zaistniała po tbiliskiej pacyfikacji (noc 8/9 kwietnia 1989) wymagała od realizatorów gruzińskiej pierestrojki szybszego ruchu do przodu i stąd wymiana sterników na bardziej „elastycznych”.
Sądzę, że należy wydzielić dwie fazy: 1. demontaż władzy kompartii i „rozpad zsrs” – do „puczu moskiewskiego”, 2. montaż nowych struktur – po „puczu moskiewskim”. Przyjąwszy, że Szewardnadze był wyznaczony do objęcia sterów na czas budowy nowej sowieckiej Gruzji, dysponując zaufanymi towarzyszami, nie musiał się tam udzielać bezpośrednio w kwestii fazy pierwszej – jedynie nadzorował proces. Feta na Zachodzie, którą osiągnął, wydaje mi się służyć ważniejszemu celowi niż lokalna „liberalizacja” sowieckiej Gruzji (obydwa cele łączą się w jedność, ale procesy przebiegały oddzielnymi wątkami). Miał do wykonania zadanie w Moskwie o wymiarze globalnym i dopóki tak było, sprawy gruzińskie pozostawił zaufanym towarzyszom. Obarczono go przede wszystkim tym zadaniem.
Panie Andrzeju,
Czy pucz nie jest moskiewskim odpowiednikiem 89 roku w demoludach? Ci, którzy mówili wcześniej o nadchodzących przemianach, mówili zawsze o dramatycznych wydarzeniach, które przesłonią brak przemian swą jaskrawą dramaturgią. Po okrągłych stołach, ucieczkach i bukareszteńskich egzekucjach, wystawili coś jeszcze bardziej dramatycznego w Moskwie.
Ale demontaż postępował nadal po obu stronach cezury, więc aż tak radykalnie czarno-białe rozróżnienie tych dwóch faz, raczej mnie nie przekonywa. Ale nie jestem pewien, czy ma Pan na myśli tylko Gruzję, czy też fazy prowokacji w ogóle.
Panie Michale,
Czy „pucz moskiewski” był dramatycznym przedstawieniem? Pomijając kwestię ofiar ludzkich, nawet pobieżne porównania z „socjalistyczną” Rumunią nie świadczą o większej dramaturgii. Tam walki na dużą skalę, a w Moskwie kabaretowa „obrona demokracji” z Jelcynem na podstawionym czołgu. Może chodzi Panu o tzw. ciężar gatunkowy – w oczach Zachodu.
Zasadniczo proponowane przeze mnie podział na fazy dotyczył raju krat i miałem na myśli to, jaki kierunek działań przeważał. „Pucz moskiewski” był formalnym odrzuceniem starej maski, i sięgnięciem po nową. Rzecz jasna nie był to proces skokowy, demontaż starego mechanizmu przeplatał się z montażem nowego w obu okresach.
Drogi Panie Andrzeju!
Zupełnie się z Panem nie zgadzam! Ciężar gatunkowy, owszem, ale samo przedstawienie było na inną, wielką skalę. Przytaczałem w tej dyskusji imię Ptere Simple. Nazywał się naprawdę Michael Wharton i był wspaniałym, najczarniejszym reakcjonistą.
Już w Sunday Telegraph z 25 sierpnia 1991, czyli pisząc zupełnie na świeżo, nazwał pucz „a public relations exercise, a stage-managed charade”, a także „unconvincing show, as of badly rehearsed actors”. Mnie się to raczej wydawało przykładem commedia dell’arte, gdzie słabe przygotowanie aktorów i pozory nieprzekonującego spektaklu, należą do podstawowych cech przedstawienia. Ale dalej, podawanie tego nonsensu małymi porcjami, jak papki dla niemowlaka, do konsumpcji durnego Zachodu, to wszystko było znakomite – najwyższej klasy agit-prop. W porównaniu, Rumunia, to pestka. (A poza tym chyba nie zachowali tyle kontroli w Bukareszcie, co w Moskwie.)
Ale to jest oczywiście wyłącznie moja opinia. Jednemu się podoba Mark Strong w nowoczesnej adaptacji Króla Edypa, a innym się wydaje okropny.
I mnie także wydaje się, że demontaż starych struktur odbywał się jednocześnie z montażem nowych. Na tym właściwie polegała prowokacja, że nowe zastąpiły stare, nie zmieniając istoty rzeczy. Jak pisał (i rysował) Mleczko na dekadę przed upadkiem komunizmu: Nowe idzie! (Stare jedzie.)
Panie Michale,
Wydaje mi się, że skala to nie dramaturgia. Co było dramatycznego w przekonywaniu świata, a przede wszystkim tzw. Zachodu, że „pucz moskiewski” nie był marnym przedstawieniem? Agit-prop to raczej nudna robota, a wszystko opiera się na chęci ofiary aby mu uległa – a ta chęć była ogroma, pomijając nieliczne postaci jak wymieniony przez Pana Wharton. Dramat to, jak mi się zdaje, emocje jego uczestników i widza podczas przebiegu wydarzeń – napięcie.
Przy tych uwagach, zgadzam się, że globalny wymiar i skutki „puczu moskiewskiego” przekraczały wymiar i skutki wydarzeń rumuńskich, które w rezultacie nie różniły się od „upadku komunizmu” w sąsiednich „ludowych” Węgrzech (poniekąd były z nimi związane). Skądinąd wiadomo, że Iliescu celowo podsycał walki – wydaje mi się, celem sterowania „rewolucją”.
Panie Andrzeju,
Słusznie się Panu wydaje, ale nie wiem, co też mogło Pana natchnąć do twierdzenia, że „skala to nie dramaturgia”. Skala dzieła sztuki może być dramatyczna, np. skala piramidy albo skala zigguratów, ale czy w skali pałacu kultury jest dramat? Komu mogło przyjść do głowy, że „skala to dramaturgia”?
Agit-prop to nudna robota, mówi Pan. Tak? Czy ja wiem? Marc Chagall się nie nudził, ani (jak sądzę) Majakowski. Czy Eisenstein się nudził, kręcąc Pancernika Potiomkina? Chyba nie. Ale dalej, moja chęć nieulegania (albo niechęć do ulegania, co tylko pozornie jest tym samym) nie zamyka mi oczu na wielkość tej roboty propagandowej. Nie jestem ideologiem, ale wolnym człowiekiem. Widzę piękno w symfoniach Szostakowicza i w miniaturkach Zoszczenki, mimo że obaj byli trybikami w machinie bolszewickiej agit-prop.
Czy dramat to rzeczywiście „emocje jego uczestników i widza podczas przebiegu wydarzeń – napięcie”? Czy emocje uczestników w romantycznej komedii czynią z niej aż „dramat”? Czy emocje widza podczas nudnego jak flaki z olejem meczu piłkarskiego, wyrażane przy pomocy gwizdów, wycia, przekleństw i bójek – składają się zaraz na dramat? Napięcie między dwoma młodocianymi gangami – czy to już dramat? Nie. Dopiero Szekspir robi z tego dramat, pisząc Romeo i Julię (a później Bernstein, przerabiając to napięcie na West Side Story).
Dramat, to zorganizowane dzieło sztuki. Per analogiam z taki rozumieniem, mówiono jeszcze przed rokiem 1989 o „dramatycznych wydarzeniach”, które odbywać się będą „przed kamerami zachodnich stacji telewizycjnych”.
Zasadniczym słowem jest tu raczej dramaturgia, a nie dramat (bo o dramacie można mówić, choć z wielką przesadą, nawet wówczas, gdy ktoś potknie się na ulicy i zrobi sobie krzywdę). Dramaturgia, to jest komponowanie dramatu, organizowanie przedstawienia. I w tym właśnie prześcignęli wschodnioeuropejskich towarzyszy organizatorzy moskiewskiego puczu. To było zrobione na wielką skalę, z wielkim rozmachem i zrobione tak, że miliony widzów na świecie „zawiesiły swe niedowiarstwo”. Podobnie jak w dobrym przedstawieniu teatralnym nie dostrzega się skrzypiących desek proscenium, albo rumianej tuszy śpiewaczki w arii umierającej na suchoty Violetty, tak w moskiewskim puczu ludzie nie chcieli dostrzec wszystkich absurdów inscenizacji, bo – TAK TO BYŁO DRAMATYCZNE.
Podtrzymuję zatem moje zdanie, że pucz moskiewski był niezwykle dramatyczny, był spektaklem commedia dell’arte na niespotykaną skalę, był osiągnięciem plebejskiej sztuki jarmarcznej. Choć przyznać muszę, że jeżeli o mnie chodzi, to wolę herod-babę w roli Violetty.
Panie Michale,
Wypunktował mnie Pan i w tej kwestii nie mam już nic do dodania. Moje spojrzenie na „upadek komunizmu” jest raczej techniczne, żeby nie powiedzieć algorytmiczne (zdaję sobie sprawę, że przez to znacznie upraszczające analizę sprawy).
Masz Andrzeju absolutnie rację,
pisząc że agit-prop to nuda nad nudami. Entuzjazm grupki nawiedzonych komunistów nie powinien nam zaciemniać obrazu. Robota w agit-propagandzie (o jej wykwitach nie wspominając) była (i jest zapewne nadal) wielkim udręczeniem dla twórców, którym zdawało się (i zdaje), że nie mają wyboru, że muszą w niej uczestniczyć. Przykrywali ten swój dyskomfort dwójmyśleniem, ale to inna para kaloszy…
Panie Andrzeju,
Nie jestem pewien, co też Pan ma na myśli, mówiąc o algorytmicznym spojrzeniu na komunizm. Czy zechce Pan rozwinąć tę myśl?
Darek, czy zechcesz rozwinąć swą myśl?
Może państwu łapkę poda?
Nie chce podać? A, to szkoda.
Pogodziłem się z myślą, że nigdy nie pojmę, co to jest algorytmiczne spojrzenie na komunizm. Co robić. Miś wprawdzie grzeczny dziś, ale łapki nie poda. Trudniej mi się uporać z komentarzem Darka sprzed dwóch dni.
Madame Roland, sławna żyrondystka, a więc członkini klubu jakobinów, zwróciła się kiedyś ze zdziwieniem do Robespierre’a:
„Spostrzegłam z bólem, że w twoich oczach, inteligentny człowiek, który myśli inaczej niż ty, nie jest dobrym obywatelem.”
Pani Roland skończyła oczywiście na gilotynie, podobnie jak jej przyjaciel, przemieniony w prześladowcę. Była ona wzorem salonowego lewactwa, tak dziś powszechnego na świecie, wśród szczebioczących klas. Ale postawa Robespierre’a także pokutuje do dziś na lewicy i ma znacznie większy, poważniejszy, bo konstytuujący, wpływ na poziom dyskursu politycznego, niż salon Madame Roland. Lewicowcy patrzą na inakomysliaszczych nie jak na oponentów, nie nawet jak na przeciwników politycznych, ale jak na wrogów. Oni sami są wcieleniem cnót, są nieprzekupni, wysoce moralni, bielsi niż śnieg i mają rację po swej stronie do takiego stopnia, że nie mogą okazać żadnych względów wobec kogoś, kto się z nimi nie zgadza. Takich trzeba nie tylko odrzucić, ale zgnieść, wdeptać w błoto, unicestwić, żeby śladu nie pozostało po takiej abominacji. I nie mają wówczas wyrzutów sumienia, bo działają dla większego dobra, można więc wroga oszkalować, ciągać go po sądach, drwić, pluć, nawoływać do mordu – całkiem dosłownie i zupełnie bezkarnie. W Ameryce lewicowcy nawoływali do zamordowania Trumpa, otwarcie i oficjalnie. W Wielkiej Brytanii, jakaś mało śmieszna komediantka, gdy obrzucono Farage’a jakimś świństwem, powiedziała: po co tracić dobry napitek, czy nie lepiej go oblać kwasem? Bibisia uznała, że nie było to podżeganie do gwałtu, ale kobietę, która nawoływała do podpalania hoteli z imigrantami, skazano na 31 miesięcy więzienia.
Moralne zwłoki szlachcica kresowego należą do tej samej kategorii unicestwiania przeciwnika – na szczęście Józef Mackiewicz potrafił się z tego śmiać. W postawie lewaków kryje się potrzeba katharsis, ale ważniejsze chyba, że odczłowieczenie przeciwnika pozwala na porzucenie wszelkich moralnych skrupułów w walce z nim, co do perfekcji doprowadzili spadkobiercy Robespierre’a – bolszewicy. I dlatego, między innymi, nie sądzę, że Józef Mackiewicz miał rację, gdy chciał byśmy się uczyli od Lenina.
Nasunęło mi się to wszystko, gdy Darek napisał powyżej:
[Praca w] „agit-prop to nuda nad nudami. Entuzjazm grupki nawiedzonych komunistów nie powinien nam zaciemniać obrazu. Robota w agit-propagandzie (o jej wykwitach nie wspominając) była (i jest zapewne nadal) wielkim udręczeniem dla twórców, którym zdawało się (i zdaje), że nie mają wyboru, że muszą w niej uczestniczyć.”
Zdało mi się przez chwilę, że to po prostu pobożne życzenia. Tak się wydaje Darkowi, ponieważ on by się nudził, a entuzjazm nawiedzonych kogo może obchodzić? Ale w tym jest coś więcej, coś zgrzytliwie jakobińskiego, pogarda: wróg i basta. Metodologicznie rzecz biorąc, jest tu także fatalny błąd rozumowania, w twierdzeniu, że entuzjazm nawiedzonych zaciemnia obraz. Nie! Obraz jest ciemny, mroczny jak kazamaty czerezwyczajki, a nawiedzeni go rozjaśniają swym entuzjazmem, rzucają snopy światła tu i ówdzie, niekiedy wyjaśniając, ale częściej odwracając uwagę od krwi, nędzy i udręki, przez co fałszują rzeczywistość – ale ich nawiedzony entuzjazm jest faktem; faktem, którego nie wolno zbywać w taki sposób, bo to także jest fałsz.
Ich entuzjazm (który sam zresztą jest o wiele bardziej złożony i wątpliwy, o czym za chwilę) kwalifikuje niekiedy znakomite dzieła sztuki do roli propagandy. Kwalifikuje w tym sensie, że szefowie agit-prop biorą je natychmiast w swoje ręce bez pytania. Co rzekłszy, w moich oczach, raczej je degraduje. Sądzę także, że degraduje je w oczach twórców.
W 1941 roku, w oblężonym Leningradzie, osaczony człowiek napisał symfonię. Na wieść o tym doniosłym fakcie, odpowiednie czynniki poczyniły odpowiednie kroki i ciupasem zabrały Dymitra Szostakowicza z głodującego miasta, żeby umożliwić mu wykończenie Siódmej Symfonii. Te same czynniki, które potrzebowały męczeńskiej śmierci głodowej Leningradu, potrzebowały też Szostakowicza i jego symfonii. Agit-prop to sprawna machina. Symfonię wykonano po raz pierwszy w marcu 1942 roku, po czym już 19 lipca Toscanini dyrygował wykonaniem radiowym słuchanym w całej Ameryce. Oczywiście, geniusz Szostakowicza był warunkiem koniecznym sukcesu propagandy, ale agit-prop nie lubi zostawiać marginesu swobody: a nuż, ktoś zinterpretuje symfonię błędnie? Nadano jej zatem tytuł: „Leningradzka”. Nie oszczędzono czterech części: Wojna, Pamięć i tym podobne dyrdymałki. Szczegółowe komentarze ułatwiły prawidłowe zrozumienie. Na przykład, słynny marsz z pierwszej części reprezentować miał podstępną inwazję hitlerowską… Warto go posłuchać. Uderza w nim przede wszystkim, z lekka głupkowata, radość… Marszowy motyw pojawia się jak odświeżający powiew i dopiero z czasem rozwija się w potężny dramat. Wydaje się, że marsz albo nie reprezentuje postępu niemieckiej armii, albo przedstawia jednocześnie znacznie bardziej złożoną i ambiwalentną reakcję ludzi na inwazję. Mam wrażenie, że Szostakowicz pragnął po prostu oddać dosyć oczywistą prawdę, iż dla milionów ludzi zniewolonych od z górą dwudziestu lat, cierpiących pod najgorszą tyranią znaną światu, jakakolwiek inwazja – choćby innego tyrana – może nieść ze sobą krztynę nadziei, może być odświeżającym powiewem. Znienawidzona Władza Rad, rozpadająca się jak domek z kart; straszliwe NKWD, czmychające w panice – musiało to wszystko być ziszczeniem najśmielszych marzeń. A kiedy spełniają się marzenia, kto dba o drobiazgi?… Stąd ta dziwna, głupkowata, odurzona, ale nieomylna radość.
Czy zatem doprawdy wypada nam zbywać „entuzjazm grupki nawiedzonych komunistów, którzy przykrywali swój dyskomfort dwójmyśleniem”? Czy naprawdę musimy być jak Robespierre? Jak Lenin? Jak dzisiejsi lewacy?
Nie będę krył, że także zdarza mi się prowadzić debatę sam na sam, ze sobą. Jest to metoda nader skuteczna w sytuacji, gdy pojawia się niejaki problem z wyklarowaniem własnego stanowiska.
Nigdy mi jednak — przyznam — nie przyszło do głowy, aby uprawiać ten jakże skuteczny proceder publicznie, udając przy tym, że mam do czynienia nie tyle ze zwojami własnej mózgowej kory, ale z żywym adwersarzem.
Po cóż?
Żeby koniecznie postawić na swoim, omylnym zdaniu?
Wyrzygać inwektywę w twarz inaczej myślącego?
Bo ma czelność ignorować mnie, Jaśnie Oświeconego Dyskutanta?
Byłoby może zabawne, ale…
Jest jeno smutne.
Myślę, że czytelnicy powyższego będą w stanie sami rozstrzygnąć, który z tych komentarzy zasługuje na miano „rzygania inwektywami”. Delikatna krytyka, że być może Szostakowicz zasługuje na coś więcej niż obrzucanie epitetami, czy oskarżenie, że ten, który broni inaczej myślących, sam nie jest w stanie ich tolerować.
Wolter, bolszewicka jego chrząstka, nigdy zapewne nie wypowiedział tych słów, ale ja je podtrzymuję: będę walczył o prawo Darka Rohnki o formułowanie tak zdumiewających komentarzy jak ten wyżej.
Rzecz nie dotyka urojonego kompozytora Sz., o którym słowa nie napisałem, i zresztą — pisać zamiaru nie mam. Ale samej idei polemizowania… bez polemisty.