- - https://wydawnictwopodziemne.com -

Miałam CIA latającą biblioteczkę…

Posted By admin On 11 lipca 25 @ 7:49 In Michał Bąkowski | 2 Comments

W styczniu 1956 Józef Mackiewicz wystosował list do Józefa Olechnowicza, właściciela emigracyjnego wydawnictwa Orbis, z propozycją memoriału do przedstawienia „odnośnym czynnikom amerykańskim”.  Słysząc o sukcesach tzw. akcji balonikowej, proponował przerzucanie poza Żelazną Kurtynę „poważnego materiału literacko-książkowego” zamiast „balastu” ulotek.  Doceniał rolę ulotek w wojnie propagandowej, ale widział też ograniczenia doraźnej propagandy.  Chroniczny brak autentycznej twórczości pod sowietami tworzył lukę, którą wypełnić mogła książka emigracyjna.  We wszystkich krajach pod sowieckimi rządami coraz większego znaczenia nabierał czarny rynek, a czarnorynkowe metody kolportażu nadawałyby się idealnie dla rozpowszechniania zrzucanych książek.  W ten sposób emigracja mogłaby trafić do wygłodzonego czytelnika, łaknącego dobrej literatury.

O szczytnej Krucjacie Wolności i akcji balonikowej pisałem już kiedyś obszerniej, w kontekście powstania węgierskiego tu [1]. Przez dziwny zbieg okoliczności, Darek wspomniał o tej akcji ostatnio, [2] w tym samym czasie, gdy ja czytałem The CIA Book Club, The Best-Kept Secret of the Cold War.  Napisał tę książkę Charlie English, były dziennikarz Guardiana, a jej tematem jest wieloletnia akcja CIA przemytu książek przez Żelazną Kurtynę, a głównie – do prlu.

Czytałem tę rzecz z mieszanymi uczuciami.  Z jednej strony, autor pisze zgrabnie o sprawach, które znam w jakiejś mierze – o podziemiu lat 80.  Z drugiej, czego się spodziewać po dziennikarzach z Guardiana (English był szefem działu międzynarodowego w lewackiej gazecie)?  Zaczyna się złowróżbnie: „Jan Nowak, bohater wojenny, pisarz i zasłużony szef Radia Wolna Europa” (a dalej nawet „założyciel”!).  Wspomnienia „weteranów walki z komunizmem” są równie złowrogie: „byliśmy rewizjonistami, chcieliśmy zrozumieć”, o czym naprawdę mówił Marks.  Nagromadzenie niedorzeczności jest w górnej strefie stanów wysokich.  Zdaniem autora, ubecy, podobnie jak czekiści, pukali do drzwi wieczorami, „kiedy wszyscy są w domu i można się spodziewać nikłego oporu” – w rzeczywistości, klasyczną godziną rewizji była szósta nad ranem.  Dzierżyński, wedle Englisha, „wymordował tysiące swych rodaków”, gdy naprawdę był odpowiedzialny za ludobójstwo Rosjan głównie; inwazja Afganistanu była pierwszym atakiem sowietów na kraj „spoza bloku wschodniego”.  Maluch (fuj!…) był tak duży, że można było w nim przewieźć pralkę, ale poruszanie się w prywatnych autach było zakazane; Archipelag Gułag przemycony został w pieluszce niemowlaka; przesyłano do prlu książki Vonneguta, Camusa, Russella, Philipa Rotha, Virginii Woolf, Günthera Grassa i Bertolda Brechta!  Czy naprawdę trzeba podkreślać, że Vonnegut czy Grass byli publikowani w prlu z radością, w NOWej i w PIWie (zaczytywałem się tym chłamem przy piwie), bo byli krytyczni na temat Zachodu?  (Pojedyncze prace Vonneguta czy Camusa, owszem, były na indeksie, ale nie tak to przedstawia English.)  Przejrzałem z ciekawości listę publikacji NOWej z lat 1979-1981, i nie ma tam wielu tytułów zagrażających sowieckiej władzy (choć jest mnóstwo wybitnych dzieł).  A ten załgany bolszewik, Brecht?  Ech, szkoda gadać…  Margaret Mitchell i Agatha Christie z pewnością były do nabycia w księgarniach prlu, sam je czytałem po polsku i to nie były emigracyjne wydania.  Czyżbym więc był skazany na bronienie prlowskiego liberalizmu przed zakusami Guardiana?  Nie, raczej bronię prawdy i zdrowego rozsądku.

Czasami nie wiem, czy English sam rozumie, co pisze.  W jego ujęciu wychodzi na to, że Niemcy rozstrzelali wprawdzie setki ludzi w odwecie za zabójstwo Kutschery, ale „śmierć Kutschery radykalnie zmniejszyła ilość przypadkowych egzekucji”.  Naczytał się o koszmarze lat 40. i 50., a mimo to mówi o „wyzwoleniu Warszawy przez Stalina”.  Jego zdaniem, pisarze, którzy się stawiali, nie byli za karę publikowani…  Nie, panie English, tak się dzieje dzisiaj w Londynie i Nowym Jorku.  W latach 40. i 50. w Warszawie – nikt się nie stawiał.

Książka wyraźnie nie jest przeznaczona dla polskiego czytelnika.  Autor tłumaczy rzeczy, które dla Polaka są aż nadto oczywiste, ale niestety w swych łopatologicznych wyjaśnieniach nadmiernie upraszcza.  Można przybliżyć sprawy nieznane rozmaicie; Tatarkiewicz np. nazywał sam siebie „upraszczaczem”, ale w swym wykładzie historii filozofii starał się zredukować myśli wielkich filozofów do tego, co w nich najważniejsze, a w rezultacie stosunkowo niewiele utracił z tego, co istotne.  Sztuczka chyba w tym, by upraszczając, nie uronić istoty.  Charlie English upraszcza niekiedy tak, że nie można w jego obrazie rozpoznać rzeczywistości.

Zadumałem się nad tym, i po dłuższej chwili naszła mnie refleksja, że tendencja uproszczenia być może wcale nie wywodzi się od autora, ale płynie wprost od jego źródeł.

Głównymi prlowskimi bohaterami tej opowieści są Mirosław Chojecki i Helena Łuczywo.  English przeprowadził wprawdzie wywiady z ludźmi spoza tzw. lewicy laickiej Koru, ale na zakończenie przeprasza niektórych, że nie wykorzystał ich materiałów.  Można się tylko domyślać, że obraz wyłaniający się z innych źródeł, byłby mniej jednostronny.

Najbardziej zainteresowało mnie, że wg Englisha, Polacy nie lubią, by im przypominać o pomocy CIA.  W pierwszej chwili wydało mi się to jasne.  „W moim kraju obalono komunizm”, jak mnie przekonywał kiedyś w Londynie, nieżyjący już dziś K, uczestnik wydawniczego podziemia.  „Świat się dowiedział, nic nie powiedział.  Janek Wiśniewski padł” – czyli tylko my sami krwawiliśmy za wolność waszą i naszą…  Poza tym istniała nachalna linia narracyjna prlowskiej propagandy, że „Kurwoń i Solikorność są utrzymankami si-aj-ej”, są na garnuszku zachodnich służb wywiadowczych, co delikatnie wyśmiewał Kelus w piosence „Hit o CIA”:

Gdy chcesz dostatnio sobie żyć,
Nie musisz zaraz szpiegiem być.
Dzisiaj wystarczy znacznie mniej.

Ułóż piosenkę, którą rząd
Wojskowy uzna za afront
I inspirację CIA.

Jednak z czasem dotarło do mnie, że niechęć może mieć także inne przyczyny, pod pewnymi względami bardziej dwuznaczne, ale jednocześnie o wyraźnym ideologicznym ostrzu.  Łuczywo oskarżała CIA o „zdławienie ruchu wyzwoleńczego w Chile”, więc było jej niezręcznie brać pieniądze od ludzi, których uważała za antykomunistów (zresztą zupełnie niesłusznie, niestety! gdzież tam CIA do niecnego antykomunizmu), ponieważ z jej punktu widzenia, wszelkie przejawy antykomunizmu były obłożone anatemą.

Narracja Englisha ma dwa równoległe wątki: opór wewnątrz prlu, gdzie interesują go wyłącznie rozczarowani komuniści, oraz wysiłki CIA, by do tych rozczarowanych dotrzeć.  Zaczęło się od wspomnianej na początku akcji balonikowej.

W sierpniu 1951 konwój jedenastu ciężarówek wyruszył z Monachium w kierunku granicy z csrs.  70 pracowników CIA wypuściło następnie dziesiątki balonów z napisem Svoboda – każdy niósł ulotki.  Wiatry były sprzyjające, zgodnie z prognozą.  Balony były dwóch typów, jedne miały tracić powoli gaz i łagodnie obniżać lot, aż do miękkiego lądowania, a drugie wznosić się do pułapu 30 tysięcy stóp i tam eksplodować.  Operację pod kryptonimem „Wiatry Wolności” wymyślono w Free Europe Committee (Komitet Wolnej Europy).  Pod tą nazwą kryła się agencja CIA do wojny psychologicznej z sowietami.  Założona w 1949 roku, FEC miała „zmobilizować wschodnioeuropejskich emigrantów do walki”.  Radio Free Europe było najsławniejszym efektem działania FEC.  Fundusze CIA skrywane były za fasadową akcją, o podnoszącej na duchu nazwie, „Krucjata Wolności”, której przewodził młody Ronald Reagan.

W latach 51-57 akcja balonowa wyekspediowała pół miliona balonów i 300 milionów ulotek, a między lutym i majem 1955 (czyli na krótko przed „memoriałem” Mackiewicza), 260 tysięcy egzemplarzy Folwarku zwierzęcego Orwella.

Operacja wywołała furię po stronie komunistycznej, a mimo to nie była sukcesem.  Propaganda była prostacka, metody dostarczenia zbyt przypadkowe, a balony okazały się autentycznym zagrożeniem dla lotnictwa.  Próbowano zmieniać metody, wysyłano np. ulotki pod przypadkowe adresy z książek telefonicznych, bez lepszych rezultatów.  Ale kiedy w ten sam sposób przesyłano książki, to niekiedy FEC otrzymywała anonimowe podziękowania lub prośbę o więcej przesyłek.  Przeszłoby to bez echa, gdyby nie młody pracownik FEC, George Minden, o którym nigdy nie słyszałem, co wyznaję z zażenowaniem.

Urodzony w Bukareszcie, był synem Brytyjczyka i rumuńskiej arystokratki.  Na krótko przed wojną, jako 18-latek, odziedziczył ogromne latyfundia w Rumunii, a wśród nich pola naftowe, jedne z największych w Europie.  Uciekł na Zachód dopiero w 45 roku, z klejnotami zaszytymi w marynarce.

Minden rozumiał lepiej niż jego amerykańscy pracodawcy, że hasła propagandy nie trafiają do narodów ujarzmionych, gdyż operują niejako na tym samym poziomie, co propaganda sowiecka – ludność podbita była znieczulona na propagandę.  Zaproponował w zamian „ofensywę wolnej, uczciwej myśli”, ponieważ „prawda jest zaraźliwa”.  Powierzono mu akcję wysyłania książek za Żelazną Kurtynę, a w 1959 ufano już na tyle, że wyjawiono mu rolę CIA w programie.  Nawiązał kontakty z wielkimi domami wydawniczymi oraz z emigracyjnymi organizacjami, głównie z polskiej emigracji, gdyż z prlu mieli największy odzew.  Tak powstał Polonia Book Fund w Londynie, którego modus operandi było rozdawanie książek.  W 1963 Andrzej Stypułkowski oddał ponoć 101 tysięcy książek w ręce 37 tysięcy prlowskich turystów, co kosztowało CIA 60 tysięcy funtów (nie potrafię powiedzieć czy w dzisiejszej walucie, czy ówczesnej).  Można zaryzykować twierdzenie, że Minden działał dokładnie według planu wyłożonego w memorandum Józefa Mackiewicza.  W latach 70. CIA poddana została kontroli Kongresu i fundusze na program książkowy wyszły na jaw.  Stworzono wówczas International Literary Centre pod kierownictwem Mindena, które operowało „na odległość” od CIA.

Karnawał-podziemie-upadek

Sercem książki Englisha jest Solidarność.  Kulminacyjnym momentem opowieści jest tzw. karnawał (czyli kilkanaście miesięcy lat 80-81), który wprowadzenie stanu wojennego przepoczwarzyło w podziemie.  Działalność Chojeckiego i Łuczywo skoncentrowana była wokół tych dwóch okresów, co z kolei zdefiniowało operacje CIA.  Sprzężenie zwrotne jest tu tyleż zaskakujące, co zdumiewające.  English przedstawia to w taki sposób, że ogromna pomoc z Zachodu – jak dziś wiemy, dyrygowana przez CIA – zdeterminowała charakter obu tych okresów, na które swe piętno odcisnęli Helena Łuczywo, Mirosław Chojecki oraz trzecia postać, o której za chwilę.

Moja podstawowa wątpliwość co do obrazu przedstawionego przez Englisha, dotyczy rzekomej „centralizacji” opozycji (a później podziemia) w prlu.  Domniemane istnienie „latających bibliotek” (na długo przed Korem) tworzy wrażenie organizacji, gdy w rzeczywistości ludzie po prostu pożyczali sobie wzajem książki przywiezione z Zachodu, ponieważ, jak to określił Mackiewicz, panował głód dobrej literatury.  Tok narracji Englisha jest linearny: podziemie było kontynuacją Solidarności, a ta wywodziła się z Koru i wcześniej z rewizjonizmu.  Przypuszczać należy, że taka bajka odpowiadała CIA: laicka lewica-charyzmatyczny Wałęsa-heroiczny opór narodu i komunizm pękł jak przekłuty balon.  Rzecz w tym, że odpowiadała także – i odpowiada do dziś – czekistom.  Nie ma więc żadnej siły zainteresowanej w przedstawieniu, jak było naprawdę.

W opowieści o podziemiu, która wydaje mi się najbardziej godną uwagi częścią książki, położenie nacisku na historię Tygodnika „Mazowsze” sugeruje istnienie hierarchicznych struktur kierowanych przez ukrywających się „przywódców związkowych”.  English mówi np. że „Warszawskie Podziemie [z wielkich liter, a jakże] miało listę 300 mieszkań, służących jako skrzynki pocztowe, miejsca spotkań, magazyny” itd.  Każdy składnik tego zdania jest godny pożałowania, zakwestionowania i wyśmiania.  Nie było jednego podziemia w Warszawie, nie było listy mieszkań (istnienie takiej listy byłoby konspiracyjnym absurdem), a ja sam, który byłem nic nie znaczącym trybikiem w całej tej historii, zostawiałem wiadomości, spotykałem się, drukowałem, składałem książki w kilkudziesięciu mieszkaniach, więc było ich zapewne parę tysięcy, a nie 300.

Ta monolityczna wizja upraszcza opowiadanie Englisha i pozwala mu stworzyć obraz łatwy do przełknięcia dla zachodniego czytelnika; jednakże wówczas, z pewnością odpowiadał także mocodawcom z CIA, choć nigdy nie miał nic wspólnego z realiami.  W rzeczywistości, podziemie lat osiemdziesiątych było archipelagiem wysp i wysepek, które nie miały żadnego kontaktu z mitycznym centrum, i nie miały prawie żadnych koneksji poza dystrybucją (kierowaną zasadami czarnego rynku, jak słusznie przewidywał Mackiewicz).  Bujak nie wydawał żadnych rozporządzeń; działalność polityczna równała się – i ograniczała się do – działalności wydawniczej, a każda maleńka grupa publikowała takie książki, jakie chciała.  Niebotyczne nakłady, o których pisze English, wydają mi się zupełnie komiczne i logistycznie nieprawdopodobne, ale może najbardziej znamienna jest refleksja Łuczywo, że sprzedawano Mazowsze, ponieważ „ludzie nie ceniliby pism darmowych”.  Tak nie było.  Bibułę na ogół rozdawano, co najwyżej, biorąc „co łaska”.  Natomiast książki sprzedawaliśmy bez rabatu, ponieważ walczyliśmy z komunizmem, i wydawało nam się wówczas, jak głupkom, że praca dla zysku jest antykomunistyczna sama przez się.  Był to tego samego rodzaju ciąg myślowy, który nakazywał widzieć w pędzeniu bimbru przejaw antykomunizmu, bo to obalało monopol państwowy…  W podziemnych wydawnictwach zarabiało się pieniądze, choć jestem gotów uwierzyć, że redaktorzy Tygodnika „Mazowsze” nie musieli zarabiać na życie, nie musieli starać się o twardą gotówkę, dostawali bowiem pieniądze od CIA – jak mówi Łuczywo: „niesamowite, niewiarygodne ilości pieniędzy”…

Mazowsze było rzadko czytane i traktowane z mieszanką szacunku i lekceważenia.  Nie było nigdy źródłem wiadomości, bo te pochodziły z radia, a na brak opinii w podziemiu nie narzekano.  Niestety opinie wyrażane w Mazowszu uderzały swą mdłą deklaratywnością i pustosłowiem (Joanna Szczęsna trafnie to charakteryzuje: „musieliśmy dać znać, że żyjemy”).  Generalnie, wzruszano ramionami na produkcję Heleny Łuczywo, w odczuciu, że „piszą, co muszą pisać”.  Mazowsze nie było nawet najstarszym tygodnikiem podziemnym w Regionie Mazowsze… tygodnik Wiadomości (podziemna kontynuacja Wiadomości Dnia) wychodził już od 15 grudnia 1981, ale takie drobiazgi nie mącą sumienia Englisha.

O stosunku do produkcyjniaków w rodzaju Mazowsza w owych czasach pod ziemią – mam oczywiście na myśli wyłącznie Warszawę, ale English także rzadko mówi o innych miastach – najlepiej świadczy terminologia: początkowo nazywano je bibułą, ale z czasem wyparło bibułę pogardliwe określenie – kwity (słyszę jednak, że poza Warszawą, traktowano te kwity z odpowiednim nabożeństwem).  Jedyne, co naprawdę miało znaczenie w podziemiu, to książki – dobrze się więc składa, że teza pracy Englisha brzmi: wydawanie książek obaliło komunizm.  Za motto przyjął bowiem słowa Michnika, że to książki zwyciężyły i im należałoby wystawić pomnik.  Osobiście sądzę, że zwyciężyła prowokacja i pomnika wystawiać jej nie należy, ale pozostaje historycznym faktem, że działalność podziemna była w pierwszym rzędzie działalnością wydawniczą, niezależnie od jej wyników.  I tu dopiero praca Englisha staje się ciekawa.

QRBERETTA

Trzecim bohaterem książki jest Jerzy Giedroyc (którego nazwisko w owych czasach pisywało się Giedroyć).  English podkreśla, że krótko po wojnie Giedroyc-Giedroyć musiał się wynieść z Włoch, bo tam rządzili czekiści, i osiadł w Paryżu, gdzie ton nadawali Sartre i Genet, wpatrując się w Stalina jak w słońce.  W 1949 redaktor pożalił się Wańkowiczowi, że jeśli nie znajdzie 14 tysięcy dolarów, to zbankrutuje.  Czapski szukał funduszy w Stanach i tam trafił do Josselsona, który zaproponował mu finansowanie na takich samych zasadach, na jakich później powstał sławny miesięcznik Encounter.  Wedle Giedroycia, do niczego nie doszło, bo Polacy domagali się całkowitej niezależności wydawniczej.

Josselson był jednym z tych nielicznych, niemal anonimowych agentów CIA, o nieposzlakowanej antybolszewickiej proweniencji.  Urodzony w Dorpacie, w imperium rosyjskim, spędził młodość w Niemczech.  Mówił czterema językami i był oficerem wywiadu prawie z urodzenia.  Z ramienia CIA stworzył Congress for Cultural Freedom (Kongres Wolności Kultury), który finansował następnie antykomunistyczne pisma na pięciu kontynentach.  Próżno wszakże szukać Kultury na liście tych pism.  W 1951 roku odbyły się tajemnicze rozmowy między Giedroyciem i CIA.  Redaktor otrzymał kryptonim QRBERETTA i 10 tysięcy dolarów rocznie.  W zamian miał rozwinąć szmugiel książek do prlu.  Wedle historyka CIA, Benjamina Fischera, umowa z Giedroyciem była autentycznym początkiem akcji wydawniczej CIA.  Agencja musiała być zadowolona ze swego współpracownika, gdyż roczne stypendium wzrosło do 60 tysięcy dolarów w połowie lat 60.  W 1977, gdy budżet CIA okrojono, BERETTA otrzymał 115 tysięcy.  (QR było regionalnym kodem dla prlu.)  Z nielicznych odtajnionych dokumentów wynika, że BERETTA miał dobrą reputację w agencji, ale niewiele więcej.

Na polskim stoisku na targach książki w Frankfurcie w 1981 roku, wystawiano książki sześciu oficyn emigracyjnych: Polonia należała bezpośrednio do CIA, Instytut Literacki prowadzony był przez BERETTA, a PFK, Libella, Aneks i Odnowa, należały do sieci ILC Mindena – taki obraz maluje English.

Zanim wprowadzono stan wojenny – a panie Łuczywo, Szczęsna i Bikont, poczęły dawać znaki życia – Mirosław Chojecki stał się ogniskiem nowej akcji CIA.  Sprowadzono go do Stanów, gdzie mógł rozmawiać z Nowakiem, Brzezińskim i Pipesem, ale zdaje się nie zrobił najlepszego wrażenia na Billu Casey’m, szefie CIA, bo ten niestety nie mówił po polsku.  Chojecki malował obraz potęgi Solidarności, która w praktyce już obaliła komunizm, a tylko samoograniczała się dla przyzwoitości.  Rozwijał plany publikacji w prlowskich drukarniach za amerykańskie pieniądze.  CIA wiedziało na długo przed grudniem 1981 – z wielu źródeł, a m. in. od Kuklińskiego – że Jaruzelski przygotowuje stan wojenny.  Mimo to, administracja Reagana była zaskoczona sprawnym przeprowadzeniem operacji 13 grudnia.  Pipes przypisywał później winę za przecenienie Solidarności – Chojeckiemu.

Nic dziwnego, że Chojecki nie chciał pozostać w Stanach i wrócił do Francji, ponieważ, zdaniem Englisha, Polacy dzielą z Francuzami „wiarę katolicką i romantyczną tradycję, nakazującą walczyć z tyranią niezależnie od kosztów”.  Sądzę, że jest tak zwłaszcza wówczas, gdy wszelkie koszta pokrywane są przez CIA.

Po wielomiesięcznych wahaniach, 4 listopada 1982, Reagan autoryzował tajną operację CIA w prlu, pod kryptonimem QRHELPFUL.  Budżet był skromny, jak na CIA – 2 miliony dolarów.  Aż 600 tysięcy przeznaczone być miało na sprzęt komunikacyjny, 300 tysięcy na sprzęt i materiały drukarskie, a pół miliona dla Solidarności na Zachodzie.  W rzeczywistości, w roku 1983 wydano zaledwie półtora miliona.

Wspomniany już Benjamin Fischer, pozostaje do dziś jedynym historykiem, który miał dostęp do tajnych dokumentów operacji QRHELPFUL i napisał książkę na temat akcji CIA w prlu, ale ta książka, podobnie jak jej archiwalna baza, pozostaje nadal nieujawniona.  W rozmowie z Englishem, Fischer wyraził zdziwienie, że CIA przyjęło „polskie zasady” w ramach tej operacji.  Obarczeni historią komunistycznej infiltracji, wtyczek, kretów i konfidentów, Polacy odmówili zdawania sprawy, jak wydawane są pieniądze, jakie konkretne kroki są przedsięwzięte, i amerykańska strona zaakceptowała „na wiarę”, że ludzie „robią z ich pieniędzmi, co powinni robić”.  W doświadczeniu Fischera było to niespotykane.  Wydaje się jednak, że należy przyznać rację Chojeckiemu (kryptonim QRGUIDE), Giedroyciowi i ich konspiracyjnym intuicjom: polska emigracja, nie tylko ta solidarnościowa, przesiąknięta była donosicielami i sowieckimi agentami, ale co być może ważniejsze, nie mogli przecież ufać także CIA, tak głęboko spenetrowanej przez czekistów.  Zasady konspiracji są takie same w każdych warunkach, im mniej ludzi wie, tym lepiej; im mniej wie każdy z osobna, tym bezpieczniej.

Reszta opowieści Englisha jest bardzo ciekawa, traktuje o przebiegłych metodach szmuglu, o mrożących krew w żyłach wpadkach, o prowokacji i zdradzie – tu bardzo interesująca postać zawodowego przemytnika, Jana Ostrzewskiego, który okazał się agentem ubecji – o głupocie i heroizmie, o odwadze i tchórzostwie, jak to w polskich powiastkach, ale wszystko to wykracza poza moje zainteresowania.

Może z jednym wyjątkiem.  Kiedy Mirosław Chojecki miał powrócić w 1989 roku do Warszawy, to otrzymał, wedle Englisha, „»list żelazny« od ministra sprawiedliwości, Lecha Kaczyńskiego” (w rzeczywistości ministrem sprawiedliwości w rządzie Mazowieckiego był Bentkowski).  Na wszelki wypadek, podano mu także numer telefonu, gdyby mimo gwarancji, napotkał na trudności na Okęciu.  Został oczywiście aresztowany na lotnisku, zatem poprosił, by zadzwoniono na podany numer.  Była to bezpośrednia linia do Kiszczaka – i tak wpuszczono Chojeckiego, kryptonim QRGUIDE, z honorami do Warszawy.  Gdzie tu się kończy CIA, a zaczyna kgb?

***

Czy było coś nagannego w operacji QRHELPFUL?  W moim głębokim przekonaniu, w samym założeniu nie było nic zdrożnego.  Józef Mackiewicz był zdania, że dla zwalczenia zarazy komunistycznej należy używać wszelkich dostępnych środków.  Gdyby Amerykanie zechcieli wspomóc Polaków w wyzwoleniu ich ojczyzny, to byłoby szaleństwem nie przyjąć takiego wsparcia.  Rzecz w tym, że pieniądze QRHELPFUL były przeznaczone wyłącznie dla Michników i Kuroniów, dla Heleny Łuczywo, studentki profesora Brusa, i nie miały obalić komunizmu.  Giedroyć tak dalece obawiał się, jak przyjęte byłyby jego źródła finansowania, że w dokumencie z marca 1982, radził odbiorcom jego „stypendiów”, by zastrzegali się, że „nie wiedzą nic o ekonomicznej stronie” interesów.  Taka postawa pozostała do dziś naturalnym stanowiskiem zainteresowanych: nic o tym nie wiedzieliśmy.  O ile wówczas można było się tłumaczyć konspiracją, to czy dziś nie ma w tym najniższego gatunku hipokryzji?

BERETTA udzielał szczodrze stypendiów i hojnie rozdawał nagrody (co się bardzo nie podobało Mindenowi).  Np. w 1981 roku ogłosił Nagrodę im. Zygmunta Hertza dla pisarza emigracyjnego, który znajdował się w wyjątkowo trudnej sytuacji materialnej, dla Józefa Mackiewicza.  I taką opatrzył ją laudacją:

Powieściopisarz, nowelista, publicysta.  Odsuńmy na bok publicystykę, którą eufemistycznie określić można jako popis niepoczytalności przystrajającej się w piórka „czystego i niezłomnego antykomunizmu”, ale Mackiewicz wybitny powieścio pisarz i nowelista ma na emigracji pozycję dość osobliwą.

BERETTA sumitował się później, że wydawało mu się niezbędne podkreślenie, iż nie zgadzał się z publicystyką Mackiewicza, jakkolwiek niezręcznie to wyszło.  Niezbędne, z jakich przyczyn właściwie?  Czyżby dla zachowania absolutnej niezależności redaktorskiej, na której tak mu zależało?  Zachował zaiste olimpijską niezależność wyniosłej pogardy wobec niezłomnego pisarza, który nie mógł liczyć na dolarowe stypendia, ponieważ trzymał się prawdy i odrzucał propagandowe mrzonki; odrzucał fikcję, która jednała koncesjonowaną opozycję z emigracją, rewizjonistów z ubekami, a wszystko przy cichym poparciu CIA i kgb.

Zaiste, gdy chcesz dostatnio sobie żyć, nie musisz zaraz szpiegiem być…


2 Comments (Open | Close)

2 Comments To "Miałam CIA latającą biblioteczkę…"

#1 Comment By Przemek On 14 lipca 25 @ 2:33

Panie Michale,
jak zwykle, bardzo ciekawy artykuł, wiele informacji.
Czy wie Pan może w jakiej wersji językowej wysłano te 260 tys. Folwarku zwierzęcego. Jeśli w oryginale, to było raczej strzelanie kulą w płot, znajomość języka angielskiego chyba nie była aż tak powszechna w tych czasach. No i dokąd miały trafić spod granicy cssr, bo gdzie wylądowały tego zapewne nikt nie wie. Jak poszukałem, pierwsze polskie tłumaczenie ukazało się w Londynie w 1947 r. przez wydawnictwo Światopol, nie wiem jak z czeskim (czechosłowackim) tłumaczeniem Nawet jak dobrze poszukać to chyba nadal można kupić te egzemplarze, choć trochę drogo.

#2 Comment By michał On 14 lipca 25 @ 9:43

Drogi Panie Przemku,

English nie jest bardzo ścisły. Fakt, o który Pan pyta, podany jest w następujący sposób:

One of their late operations, which ran between February and May 1955, carried 260,000 copies of Orwell’s political fable „Animal Farm”, specially printed on lightweight paper.

Z mglistego kontekstu wynika, że te tysiące kopii były w różnych językach, ale muszę podkreślić, że nie jest to powiedziane wprost. Zależnie od kierunku wiatru, wysyłano balony ku Czechom, Węgrom, Słowacji i Polsce, domyślam się zatem, że były w tych językach. Gdzie lądowały, można było przewidywać – i to ze zdumiewającą ścisłością – ale nie determinować. Generalnie, byli zadowoleni z technicznej strony operacji.

Na pewno nie wysyłano książek w takich ilościach w oryginale, bo to byłoby śmieszne. Nie mogę jednak wykluczyć, że posyłano także przekłady niemieckie lub rosyjskie, a to ze względu na dobrą znajomość niemieckiego w Bohemii i na chęć trafienia do komunistów. Niestety nie sposób rozstrzygnąć takich kwestii na podstawie lektury Englisha, choć nie wątpię, że można znaleźć więcej na temat działalności FEC (i akcji balonowej) w sieci.

Dopiero akta o wiele późniejszej akcji QRHELPFUL pozostają utajnione.


Article printed from : https://wydawnictwopodziemne.com

URL to article: https://wydawnictwopodziemne.com/2025/07/11/mialam-cia-latajaca-biblioteczke/

URLs in this post:

[1] tu: https://wydawnictwopodziemne.com/2017/05/28/powstanie-wegierskie-i-radio-wolna-europa-czesc-x/

[2] ostatnio,: https://wydawnictwopodziemne.com/2025/05/17/zawodowy-antybolszewizm-idea-walki/

Copyright © 2007 . All rights reserved.