Autor: Jacek Szczyrba
Tytuł: Punkt Langrange`a
Wydawca: Wydawnictwo Podziemne
Ilość stron: 282
Oprawa: miękka
Wymiar: 148 x 210 mm
ISBN: 978-83-944722-1-4
„…Prawidzwym szczytem osiągnięć jest pobicie armii wroga bez walki…”
Sun Tzu, Sztuka Wojny
Chłodny podmuch wiatru zamiótł kilka liści pod nogi przybysza. Wrzesień przyniósł co prawda zapowiedź przedwczesnej jesieni, ale Mazury jeszcze nie całkiem pozbyły się uroków odchodzącego lata. Jezioro wciąż kusiło krystaliczną wodą. Rozpoczął obchód trzymając się w bezpiecznej odległości od ogrodzenia, aby nie zwrócić uwagi obsługi ośrodka. Po raz setny przyłożył do oczu lornetkę i ocenił sytuację. W zasadzie była tylko jedna droga dająca szanse na pozostanie niezauważonym. Jezioro sąsiadowało z ogólnodostępną drogą i tu nie było siatki, tylko bagnisty brzeg porośnięty wysokimi szuwarami. Stąd do głównego budynku administracyjnego było około ośmiuset metrów, z czego większość przez wodę. Cały odcinek wodny można było pokonać wzdłuż brzegu, kryjąc się za wysoką roślinnością. Nie wiedział, jak ścisła była ochrona, czy w ogóle ktoś pilnował wstępu, ale wolał założyć, że ma przed sobą teren dość dobrze kontrolowany. Wrócił do samochodu ukrytego w lesie i wyciągnął z bagażnika gumowy materac. Odczekał godzinę do zmierzchu, po czym wrócił do punktu wypadowego. Nadmuchał materac, rzucił go na wodę, położył się na nim i zaczął wiosłować rękami starając się robić jak najmniej hałasu. Trzymał się blisko szuwarów, tak żeby być poza zasięgiem wzroku potencjalnych strażników. W miarę zbliżania się do celu rozpatrywał kolejne scenariusze działania. Wielki kompleks budynków, w tym hotel, stołówkę i coś, co wyglądało na salę sportową oświetlało anemiczne światło latarni. Budynek, który go interesował najbardziej tonął w mroku, co było okolicznością sprzyjającą. Najwyraźniej nawet w resorcie czasem psuły się żarówki. No cóż, kryzys…
Podpłynął niezauważony do molo, wepchnął materac pomiędzy drewniane bale i zgięty w pół ruszył w stronę ośrodka. Dopadł jednej z bocznych ścian i zamarł w bezruchu. Wstrzymał oddech i słuchał. Spośród całego spektrum dźwięków wrześniowej nocy, wyłowił ciche głosy dobiegające z okolic czegoś, co w myśli nazwał salą sportową. Droga od frontu była odcięta. Wycofał się na tyły budynków i pełzł schylony pod parapetami okien. Głosy stawały się coraz głośniejsze, ale z tej strony sali nie było drzwi, więc uznał, że póki co jest bezpieczny, chyba, żeby przyszło im do głowy wychodzić przez okna. Po chwili głosy oddaliły się i znikły za pożegnalnym trzaśnięciem drzwi. Był sam. Wychylił się i zajrzał do środka. Pusto. Pchnął lekko okiennicę, ustąpiła z cichym zgrzytem. Podciągnął się na parapet i wślizgnął do środka. Był zdziwiony łatwością, z jaką się tu dostał. Wyglądało na to, że ostatnio dyscyplina w ministerstwie nieco się rozluźniła… A może to tylko chaos przed nadchodzącymi przetasowaniami? Blade światło księżyca wydobywało z mroku fragment ściany i mocno nieaktualny czerwcowy plakat, którym ktoś dowcipny, albo może złośliwy, postanowił zilustrować „pierwsze, częściowo wolne wybory”. Raczej niezwykły rekwizyt w takim przybytku. Plakat wisiał na dwóch linkach przymocowanych do wózka na podsufitowej prowadnicy. Podszedł bliżej i spojrzał na mocno podziurawiony wizerunek Gary Coopera. Zrozumiał swoją pomyłkę. To nie była sala sportowa, tylko strzelnica, a plakat służył za tarczę, na której strzelcy doskonalili swój kunszt.
— W co oni cię wplątali, szeryfie..? — Mruknął w stronę plakatu, po czym ruszył do wyjścia.
Przemknął korytarzem prowadzącym do budynku, którego szukał. Nerwowo odczytywał napisy na tabliczkach przy kolejno mijanych drzwiach. „Gabinet odnowy”, „stomatolog”, „internista”, „gabinet zabiegowy”. Jeśli wcześniej miał jakieś wątpliwości, to teraz się ich pozbył. To z pewnością nie był zwykły ośrodek wczasowy. To gdzieś tu, ponad rok temu musiał się kurować człowiek z raną postrzałową. Ów kapitan czekista, dowódca komanda od mokrej roboty. Texas wiedział, że ma mało czasu. Budynek był z pewnością pod stałą obserwacją. Na pewno nie tak ściśle kontrolowany, jak, powiedzmy gmach na Rakowieckiej, ale i tak musiał mieć oczy z tyłu głowy. Wciąż szukał odpowiedniego pomieszczenia, ale bez sukcesu. W tym półmroku niewiele widział, a bał się zapalić latarkę, żeby się nie zdekonspirować. Odruchowo dotknął kolby browninga. W razie wpadki musiałby iść na całość, a tego chciał uniknąć. Doszedł do końca korytarza. Cofnął się z powrotem do drzwi, którymi wszedł. Przecież muszą gdzieś tu mieć… Jest! „Rejestracja” — z trudem odczytał napis na drzwiach. Dłoń w czarnej, skórzanej rękawiczce nacisnęła klamkę napotykając na opór. No jasne, to było do przewidzenia. Schylił się i zasłaniając dłonią fragment pod klamką na dwie sekundy włączył latarkę punktową. Zwykły, typowy zamek na przedpotopowy klucz. Jeszcze rok temu byłaby to dla niego poważna przeszkoda, ale ostatnie miesiące spędzone z chłopakami Ciętego wiele zmieniły w jego życiu. Sięgnął do tylnej kieszeni i wyciągnął specjalnie przygotowany na tę okazję kawałek odpowiednio ukształtowanego, twardego drutu. Chwilę potem był już w środku. Znalazł segregatory z kartoteką i zaczął przeglądać je nerwowo, nasłuchując jednocześnie obcych dźwięków na korytarzu. Odnalezienie nazwiska nie sprawiło problemu. Co z tego, skoro na tej karcie też nie było adresu. Przydział służbowy, stopień, numer legitymacji. Zaklął pod nosem i zrezygnowany oparł się o blat biurka. Nie lubił podejmować takiego ryzyka na darmo. Co dalej, co dalej?! Zwątpienie rozparło się bezczelnie w jego trzewiach. Skąd w ogóle mu przyszło do głowy, że znajdzie tu jakieś wskazówki? Poczuł cały bezsens swojego uporu. Był tylko robakiem, drobnym insektem, a próbował porwać się na but, który go kiedyś omal nie zmiażdżył. Zrozumiał wreszcie w pełni dysproporcję sił. Ta lekcja pokory paradoksalnie uspokoiła nerwy i przywróciła właściwą ocenę sytuacji. Był oto sam na terenie wroga. Zamiast na informacje, trafił na barierę biurokratycznego systemu, któremu próbował sypać piach w tryby. Będzie miał szczęście, jeśli uda mu się stąd wydostać bez wszczynania alarmu. Wycofał się powoli tą samą drogą, którą przyszedł. Minął dziurawego Gary’ego Coopera i nagle zamarł. Dźwięk zbliżających się kroków zaskoczył go na środku pomieszczenia. Do okna nie zdąży, nie ma szans. Rozejrzał się nerwowo dookoła. Nieopodal były jakieś drzwi. Ruszył tam biegiem starając się robić jak najmniej hałasu. Znalazł się w ciemnym pomieszczeniu. Ktoś otworzył zewnętrzne drzwi od strony korytarza i wszedł do strzelnicy. Texas był w pułapce. Jeśli tu zajrzą…
Mógł tylko czekać na rozwój wypadków. Usłyszał głosy. Dwóch mężczyzn rozmawiało po angielsku. Jeden miał silny, twardy akcent, sugerujący pochodzenie gdzieś z Bliskiego Wschodu. Iza podczas długich zimowych wieczorów nauczyła go rozróżniać narodowość rozmówcy po niuansach akcentu. Jeden z ludzi za ścianą był bez wątpienia Arabem. Akcent drugiego pozostawał dla Texasa zagadką.
— Czy to już wszystko, co ma mi pan do zaoferowania, majorze? — Niski głos z arabskim akcentem.
— A czego pan oczekiwał? Stingerów? Wie pan, są specjalistyczne firmy, które je panu sprzedadzą i jeszcze zafundują polowanie na słonie w Kenii. Wolny rynek… — To ten głos trudny do zidentyfikowania.
— Nie taki znowu wolny, majorze.
— A, tu pana boli! Nie sprzedadzą, co? Nie chcą rozmawiać z człowiekiem, który ma krew na rękach? Źle by to wyglądało na łamach New York Timesa, tak? No cóż, z pańską reputacją… Dlatego właśnie przestanie pan robić obrażone miny i udawać, że jak się nie dogadamy, to pójdzie pan do konkurencji. Przestanie pan się targować i przedłużać ten spektakl. Nie będziemy tu przecież tkwili do zimy. Oferujemy towar najwyższej jakości i obaj doskonale wiemy, że nie znajdzie pan nigdzie lepszej oferty. W każdym razie nikt inny jej panu nie przedstawi. Proszę iść do Czechów i samemu sprawdzić.
— Czy ja mam paranoję, czy my rozmawiamy o dwóch różnych rzeczach? Tłumaczyłem wyraźnie, na czym mi zależy! Zamówiłem broń przeciwlotniczą, a wy mi próbujecie wcisnąć przeciwpancerną! Czy to jest poważne podejście?!
— Drogi panie, znałem kiedyś pewnego sierżanta, który przy pomocy RPG-7 posłał do wieczności kilka Herculesów…
— Sugeruje pan…
— Proszę mi nie przerywać! Czy kiedyś zostawiliśmy pana z wadliwym towarem? Czy kiedyś odmówiliśmy przeszkolenia pańskich klientów? Czy kiedykolwiek były kłopoty z częściami zamiennymi, lub amunicją?
— Nie, ale….
— Dobrze, wiem, o co chodzi. Przygotujemy specjalne szkolenie dla doradców wojskowych, których pan wskaże i nie policzymy za to ani grosza. Do tego dla wszystkich pobyt w jakimś urokliwym ośrodku z basenem i dziwkami, przy których każdemu stanie przez duże S. Jest pan usatysfakcjonowany?
— Rozumie pan chyba, że tu chodzi o moją reputację? Jeśli dostarczę towar, który będzie równie przydatny, co maczuga…
— Proszę mnie nie obrażać! Wie pan doskonale, do czego zdolny jest zdyscyplinowany bojownik o wolność uzbrojony w taki granatnik! Wystarczy podejść na odpowiednią odległość.
— Właśnie! Od tego powinien pan zacząć! Skuteczne strzelanie z pańskiego szmelcu wymaga podejścia na kilkadziesiąt metrów do celu! To pewna śmierć, mówimy o monitorowanych obiektach! Moim klientom chodzi o to, żeby samemu pozostać poza zasięgiem wroga!
— Wszystko jest kwestią szkolenia. Ta broń trafia w cel z kilkuset metrów. Przygotujemy najlepszych instruktorów, niech się pan tym nie martwi.
— Mogę dać 75 procent ceny wyjściowej.
— Pańskie pomysły przyprawiają mnie o ból serca. Tylko dlatego, że jest pan naszym stałym gościem dam panu pięcioprocentowy upust. Kubańczyków już dawno posłałbym do diabła, proszę to docenić.
— Kubańczykom sprzedajecie najnowocześniejszy sprzęt, a mi próbuje pan wcisnąć to, co akurat macie w magazynach.
— Czasem wiekowa, sprawdzona w boju, pewna broń jest lepsza niż nieprzetestowane nowinki. Zresztą, po co ja to panu tłumaczę? Dobrze, zakończmy już ten targ. Dla lepszej współpracy w przyszłości zejdę jeszcze o dwa procent. Mam nadzieję, że pan to docenia?
— Doceniam. Ale z tą przyszłością może być różnie. Po tym, co nawyprawiał ten wasz reformator, nie wiem, jak długo jeszcze będziemy mogli robić razem interesy. Cały postępowy świat wstrzymał oddech. Jak pan wie, mnie te wasze gierki ani ziębią, ani grzeją, ale moi klienci są bardzo zaniepokojeni. Najpierw nakładliście im tych waszych historii do głów, przekabaciliście ich po swojemu, a teraz sami wszystko trwonicie. To się źle skończy.
— Proszę się nie obawiać, wszystko zostanie po staremu. Może mi pan wierzyć. No co, czego się pan boi, że nagle zapałają miłością do Wuja Sama i straci pan zajęcie? Że zapanuje światowy pokój i wszyscy się będą miłować? Niech pan będzie spokojny, postaramy się o to, żeby nie poszedł pan z torbami.
— Tak, najbardziej dbacie rzecz jasna o moje interesy. — Rubaszny śmiech.
— A nie jest tak? Kto inny zafundowałby panu tyle nowych rynków zbytu? Od Angoli po Ulster… brać i wybierać!
— Mam nieodparte wrażenie, że ostatnio chcecie naszymi rękami załatwiać wszystkie swoje problemy. Wy sami nigdzie się już nie angażujecie, nie robicie nic, wolicie wysyłać umyślnych, którzy odwalą brudną robotę.
— Myli się pan całkowicie! Robimy więcej, niż pańscy klienci mogliby sobie wyobrazić. Po prostu działamy w innej skali. Wy porywacie im samoloty i wysadzacie ambasady, a my niszczymy ich morale. Prowadzimy tę samą wojnę, różnimy się tylko metodami. Niedługo przekona się pan, która jest skuteczniejsza. Proszę spojrzeć, ile lat już współpracujemy. I nareszcie ta współpraca zaczyna przynosić wymierne efekty. Teraz, za chwilę nastąpi mała zmiana dekoracji. My zamienimy się w baranka, a pańscy klienci staną się złym wilkiem. Ale tak naprawdę wszyscy będziemy zwalczać tego samego wroga. Taka walka niejedno ma imię… No, na dzisiaj wystarczy interesów! W Warszawie zgłosi się do pana kapitan… — na dźwięk nazwiska nagle Texas drgnął, jakby się obudził ze snu. To było nazwisko człowieka, którego szukał! — Z nim ustali pan wszystkie techniczne szczegóły operacji. — Dokończył głos.
— Mam jeszcze jedno pytanie, majorze. — Znów arabski akcent.
— Byle nie na temat skuteczności RPG-7. Więcej i tak już nie opuszczę.
— Nie o to chodzi. Proszę mi odpowiedzieć, jak to jest, że pan i pańscy polscy koledzy z bezpieczeństwa wchodzicie w kompetencje armii? Do tej pory zawsze z nią załatwiałem takie transakcje. W zasadzie to nie moja sprawa, ale wolałbym wiedzieć, na czym stoję.
— Widzi pan, jak wszędzie tu też obowiązuje konkurencja. To, jak pan wie podstawa wolnego rynku. A armii też należy się od czasu do czasu jakaś szpila w bok. Pan tylko na tym zyska. No, zapraszam na drinka, jutro o dziewiątej rano przyślę po pana samochód. Po południu będzie pan w Warszawie.
Kroki w pomieszczeniu obok oddaliły się i zaczęły niknąć gdzieś na korytarzu. Texas siedział jeszcze przez chwilę za drzwiami przetrawiając to, co usłyszał. To nazwisko wciąż brzmiało w jego uszach. Znów był odrobinę bliżej celu. Teraz nie może zgubić tropu. Drugiej szansy nie będzie. Wyszedł na zewnątrz i rozglądając się po okolicy dotarł do miejsca, gdzie zostawił materac. Zlustrował najbliższy teren i wyłowił wzrokiem jakąś postać zbliżającą się od strony zabudowań. Strażnik. Przyczaił się w wodzie pod molo i czekał aż tamten zakończy obchód. Upewniwszy się, że jest czysto, wypłynął na materacu w drogę powrotną. Po kilkunastu minutach był bezpieczny na brzegu przy drodze. Wrócił do samochodu, przebrał się w suche ciuchy, uruchomił silnik i nie zapalając świateł podjechał na wzniesienie po przeciwległej stronie jeziora. Miał stąd idealny widok na ośrodek. Ściął nożem kilka gałęzi, przykrył nimi Chevroleta, usiadł w fotelu i zapadł w sen. Śnił mu się Gary Cooper z Matką Boską w klapie.
***
— Czy chciałabyś poznać prawdziwego biznesmena, złotko? — Texas metodycznie masował plecy Joli. Jego ręce błądziły najpierw po karku, potem zeszły w okolice łopatek, by w końcu rozpocząć zdecydowany marsz na południe…
— Biznesmena? Takiego, co ma willę i basen z taką niebieściutką wodą? — Zapytała Jola rozmarzonym głosem.
— Właśnie! A do tego limuzynę z pozłacanymi klamkami i wyścigowe konie w stajni.
— Koni nie lubię! Strasznie śmierdzą, bynajmniej te, które widziałam dotąd. Au! Nie szczyp! No wiesz?!
— No to zamiast koni wyobraź sobie salon Tiffaniego, wyłącznie do twojej dyspozycji.
— Tiffaniego? Od razu zgłodniałam.
— To jak, chciałabyś poznać kogoś takiego?
— Bo ja wiem… Jeśli byłby zabawny.
— No to ubieraj się! Dziś wieczorem musisz komuś zawrócić w głowie, skarbie!
Następnego dnia spotkali się w Saskim Ogrodzie, koło fontanny.
— Jak ci poszło? — Zagaił Texas.
— A jak miało pójść? On jest taki śmieszny, mówię ci!
— Jak to zrobiłaś?
— Normalnie — rzuciła od niechcenia Jolka — upuściłam koło niego torebkę. Od razu rzuciło się ją podnosić takich dwóch dużych panów w ciemnych okularach, ale Rashid ich powstrzymał i sam mi ją podał.
— Kto taki? — przerwał Texas.
— No, Rashid, przecież mówię, tak się nazywa na imię!
— Rozumiem, słońce, opowiadaj dalej, proszę. — Zachęcił ją ciepło.
— A o czym tu opowiadać, potem było jak zwykle. Tyle, że wczoraj dostałam dla odmiany różę, taką pąsową, mówię ci, jaka wdechowa…
— Zaprosił cię do siebie?
— No proszę cię! Popatrz na mnie! Oczywiście, że zaprosił, ale tylko mu namotałam, nawywijałam rzęsami i w ostatniej chwili powiedziałam, że muszę już do domu…
— Brawo! Umówiliście się na dziś?
— No przecież! Przyjedzie po mnie o siódmej. Słuchaj, co ty masz do Rashida? Dlaczego ja mam z nim…?
— Bo to świetna partia dla ciebie, ślicznotko! Zorientuj się, jak ma na nazwisko i w którym pokoju mieszka. Poproś, żeby zabrał cię na jakieś spotkanie ze swoimi znajomymi.
— To takie ważne? Będą pewnie strasznie nudni…
— Zrób to dla mnie, złotko, dobrze?
Jak zwykle nie oponowała. Zawsze robiła to, o co poprosił. Handlarz zaprosił ją na kolację pod koniec tygodnia. Było jasne, że ma być ozdobą jakiejś transakcji. Gra zaczęła nabierać rumieńców. A zatem pozostawał jeszcze problem poznania treści rozmów znajomych tego, jak mu tam… Rashida. Naturalnie będzie rozmawiał z nimi po angielsku (z Jolą porozumiewał się łamaną polszczyzną, zresztą język miłości nie wymagał przesadnie rozbudowanego słownika), wobec tego dziewczę niewiele z tego zrozumie. A nawet jeśli zrozumie treść, to nie przekaże mu znaczenia. Nie miał wyjścia, musiał ją wyposażyć w podsłuch. Tylko jak miał, do cholery, to zrobić?! Jego wiedza z zakresu elektroniki była bliska zeru, a możliwości sprzętowe ograniczały się do prymitywnych dyktafonów. Poza tym patrząc na kreacje Joli, nie wyobrażał sobie gdzie mogłaby ukryć coś więcej niż spinkę do włosów. Może podłożyć sprzęt gdzieś w pobliżu stołu w restauracji? No tak, ale wtedy musiałby mieć wcześniej informację, w którym miejscu będą się spotykać. Poza tym, zawsze mogą w ostatniej chwili zmienić zdanie. Czyli, nie ma rady, pozostaje Jolka… Może ukryć magnetofon w torebce, a mikrofon wyprowadzić gdzieś przy podłodze? Nie, to raczej kiepski pomysł. Za duża odległość od źródła dźwięku. Nie ma wyjścia, musi znów zmobilizować Jolkę, co gorsza ingerując w jej styl ubierania. Przeczuwał chryję… Pod Pałacem kupił cały niezbędny ekwipunek, następnego wieczora zakradł się do Jolki na Wronią. Zrobili sobie poligon doświadczalny w jej pokoju.
— Nie, no coś ty! Jak ja będę wyglądała w takim bolerku?! — Wybrzydzała dziewczyna.
— Ależ doskonale będziesz wyglądała! O co ci chodzi, słońce? To taki styl retro… — Przekonywał ją.
— Nie chcę żadnego retro! To mnie postarza!
— To może pożycz tego srebrnego lisa… — Zaryzykował. Nie zważając na realia, trendy, porę roku i końcowy efekt, Texas tak się zapamiętał w planowaniu operacji, że zatracił zupełnie poczucie rzeczywistości. W przedpokoju zobaczył lekko wyliniałe, ale wciąż imponujące futro z lisa należące do matki Joli. Już widział oczami wyobraźni, jak faszeruje gadzinę dyktafonem marki Sony. Jolka ochłodziła jego zapał.
— Lisa?! W lecie?! Nie ma nawet połowy września. Oszalałeś?!
— Słuchaj słońce, załóż co chcesz, tylko ukryj jakoś ten mikrofon i przewód, dobrze? — Westchnął zrezygnowany.
— W ogóle nie rozumiem, po co to wszystko. To nieładnie go tak szpiegować! Co to za pomysły?! — Dąsała się Jolka.
Objął ją ramieniem i oprowadził wolno dookoła pokoju.
— To bardzo ważne, skarbie. — Mówił powoli, szepcząc jej namiętnie do ucha. — Przecież już się zgodziłaś, więc nie zawiedź mnie teraz, bardzo cię proszę. — Był uosobieniem czułości.
— Ale nie każ mi się ubierać tak dziwacznie, jeszcze mnie ktoś znajomy zobaczy…
— Kiedy ci tłumaczę, że mikrofon musi być ukryty, inaczej… — I tak minęły dwie godziny.
W końcu, tuż przed północą doszli do konsensusu. Jolka wybrała zwiewną, granatową kieckę do pół łydki z pokaźną falbanką na dekolcie, w której od wewnątrz można było od biedy ukryć mikrofon. Kłopot polegał na tym, że wszyscy obecni przy stole w to miejsce będą się gapili najbardziej. Texas nie miał już jednak siły na dalsze użeranie się o jakieś dyskretniejsze wdzianko i pocieszał się, że pod latarnią najciemniej. Dyktafon ukryła za podwiązką pończochy, a przewód poprowadziła w fałdach sukienki, tak, że trzeba było wiedzieć, gdzie patrzeć, żeby coś zauważyć. Texas uznał efekt za zadowalający, kazał jej jeszcze raz zdjąć i założyć całość, żeby się upewnić, że jutro sama da sobie z tym radę. Skończyli przed pierwszą. Plan pachniał taką amatorszczyzną, prowizorką i brawurą, że to się mogło udać. Bezczelność grała na ich korzyść. Spojrzał na nią jeszcze raz i pomyślał, że nawet pluton Richardów Sorge nie miałby z nią szans.
— Tylko pamiętaj, zaraz po spotkaniu idziesz do toalety, cały sprzęt zdejmujesz i chowasz do torebki, jasne?
— Jasne, jasne! A co mam robić potem?
— Zrób to, na co masz ochotę, a jeśli nie będziesz miała ochoty, to tego nie rób.
— Jak chcesz, Tex, jak chcesz. — Zawiesiła głos na chwilę. — Słuchaj, powiesz mi wreszcie, co się z tobą dzieje? Gdzie zniknąłeś? Wyprowadziłeś się tak nagle.
— Kiedyś ci wszystko wyjaśnię, obiecuję. Ale nie dziś.
Chciała, żeby został do rana, ale wymówił się mnóstwem pracy. Na ulicy Rozbrat czekała Iza. Była cierpliwa, ale nie chciał tego nadużywać.
Najnowsze komentarze