Przypowieść zjadliwie niejadalna na prlowskie rocznice (z ukłonem w stronę p. Gombrowicza)
0 komentarzy Published 4 września 2014    | 
Niech nikogo nie zdziwi, że zacznę od następującej niejadalnej przypowieści. Oto (piszą stare kroniki) jeden z babilońskich królów, pragnąc zhańbić pojmanych do niewoli wodzów, zaprosił ich na biesiadę, gdzie nieszczęśnikom podano talerz… hm… talerz… jak by to rzec… talerz, o, talerz… nie, za nic nie powiem, jaka ohyda i hańba widniała na owym talerzu zemsty, przemocy i upokorzenia.
Klęska Polski w roku 1945 była tak absolutna, tak bez reszty kompletna, tak hańbiąca, że zda się, nic do tego starym kronikom, a tym bardziej babilońskim królom. Gdzie przymierzać? Cały świat stanął w wojenne szranki dla Polski, o Polskę, pomimo Polski, z Polską lub przeciw Polsce. Nie było miejsca w światowym konflikcie dla stron zaledwie ciepłych w „sprawie polskiej”, nawet słoń musiał się do niej ustosunkować. Rozdarta we wrześniu 1939 roku na dwa krwawe ochłapy, Polska walczyła i żyła przez całą wojnę, aż połknięta została w całości przez jednego z dwóch najeźdźców. Niesłychany tryumf najgorszego zbrodniarza tamtej wojny, który zasiadł następnie w majestacie sędziego nad zwyciężonymi, był wiktorią łajdactwa i niegodziwości nad wszelkim poczuciem honoru, był ostateczną hańbą i upokorzeniem.
O zgrozo zgróz, jak mówi Poe! Pojmani wodzowie byli mężami w pełnym znaczeniu tego słowa wytrawnymi, którzy z niejednego pieca chleb jedli – widząc tedy, iż wszelki opór byłby złamany torturą, o to już tylko się troszczyli aby, w obieżach tej wstrętnej przygody, uratować swą cześć rycerską, droższą im nad wszystko. Postanowili oni zjeść to co im dano, ale nie chcieli, aby zhańbiło ich to co będą jedli.
Więc cóż im było czynić? Nazwać okupację wyzwoleniem? Uznać sowieckie kukły? Przyjąć cuchnący ochłap ziem wyzyskanych z rąk zbrodniarzy? Niedobitki w lasach, niedobitki na emigracji. Co czynić wypada niedobitkom? Wieleż kryje się za tym dziwnym słowem. Pole bitwy zasłane trupami zwyciężonych: już zlatują się kruki i wrony, ale boją się jeszcze zabrać do dzieła, dopóki po pobojowisku przechadzają się hałaśliwie zwycięzcy, pijani krwią, przypatrując się uważnie: trup to czy ranny tylko? Tak dobija się pokonanych. Biada zwyciężonym. Kilku przeżyje, udając martwych, a potem uciekać muszą pod osłoną nocy i żal im, że przetrwali. Będą ich ścigać i wydawać w ręce oprawców, bo zwycięzcy każą surowo za przechowywanie niedobitków. Inni, wzięci do niewoli, giną jak muchy, pędzeni do katorżniczej pracy, ale znowu czasami zdarza się, że kilku czmychnie, zmylą pogonie i paru przeżyje. Niedobitki.
Pierwszym, a często jedynym celem tych, których „nie dobito” jest przeżycie. Przeklinają instynkt samozachowawczy, ale nie potrafią się go wyzbyć. Wymknęli się śmierci nie raz i nie dwa. Przeżycie zatem staje się ich specjalnością. Wydają się sobie mistrzami w trudnej sztuce przetrwania; tylu towarzyszy padło, a oni pozostali. Jakże często wyrzucić pragną z pamięci obraz pobojowiska, czują się napiętnowani, anachroniczni, a chcą być jak wszyscy wokół, marzą o zdjęciu piętna. Z czasem jednak nachodzą ich myśli, że być może przeżyli w jakimś celu, że być może powołani są do dania świadectwa. Ich życie może być ciągiem niepowodzeń bądź nieprzerwaną passą sukcesów, bezustannym zawodem albo usłanym różami łożem pomyślności – ale imperatyw świadczenia staje się coraz silniejszy niezależnie od indywidualnych losów.
Dać świadectwo czemu? Klęsce? Dlaczegóż to klęska właśnie ma domagać się świadectwa? Czyż nie lepiej, nie piękniej świadczyć zwycięstwu? Tryumf odpowiada naturze człowieka o wiele lepiej niż druzgocąca porażka, ale też wiktoria jest sama sobie fanfarą, roznosi się po świecie czy chce, czy nie chce, a zazwyczaj chce. Po co w ogóle mówić o klęsce? Nikt przecie nie pragnie słuchać opowieści o krukach rozdziobujących trupy, skąd więc bierze się ów kategoryczny imperatyw dania świadectwa? Odpowiedź może być tylko jedna: domagają się tego wartości, które zostały zdeptane na pobojowisku. A co zrobić, jeśli wszelkie racje leżały po stronie zwycięzców? Ba, nawet jeżeli były kiedyś po ich stronie, to wolność i ideały mają to do siebie, że uciekają z obozu zwycięzców, niczym spłoszone dziewice.
Zasiedli więc wszyscy razem do tej uczty niemożliwej.
I podczas gdy jeden, spożywając ową rzecz straszną, wybuchnął ordynarnymi wyzwiskami, opowiadał sprośne anegdoty i śpiewał takież piosenki, a jadł jak cham, jak wieprz, jak ordynus (gdyż pragnął własną ordynarnością opancerzyć się przeciw tej ordynarności), drugi jadł mądrze, rozumnie, ba, intelektualnie nawet, jadł z pełną świadomością Zagadki Bytu, z najgłębszym znawstwem wszelkich tajników natury i tak, mądrze i głęboko jedząc, usiłował Rozumem wzbić się ponad talerz…
I tak spożywali dietę bezosobowej osóbki, wymyślali, że bierut, a nie dajut, że role źle rozdane; że jeśli Wrocław twoje miasto, a Odra twoja rzeka, to kurwa twoja mać – i wzbijali się ponad skrzeczącą rzeczywistość. Ale nie za wysoko. Niziutko, żeby się za bardzo nie wychylić. Orły zginęły na wojnie, a niedobitkom nie stało skrzydeł.
Inny zasię wydął pierś i jadł jak bohater, jak męczennik Sprawy, a nawet zaśpiewał pieśń patriotyczną i krzyczał: honor!
Wydęli pierś i potężnym, milionowym głosem wołać poczęli jak jeden mąż: „Wiesław, Wiesław!” I sami uwierzyli. „Polski październik”, to dobry październik. A potem marzec here i grudzień, bohaterstwo kalendarza, duma męczeństwa równo odmierzanych polskich miesięcy.
Lecz inny starał się jeść z prostotą… normalnie… naturalnie… jakby to był szpinak, jakby to, panie, bo ja wiem, co robić, trzeba zjeść, nie da rady, życie jest życiem.
Ci urządzili sobie naszą małą stabilizację. Kupili sobie małe mieszkanka w domach z betonu. Nabyli małe auto, na raty. I meblościankę. Też na raty. Byle się nie odróżniać. Popłynęli w rejs parostatkiem, donikąd. Uczyli się jak żyć na turnusach wczasowych.
Ale inny jeszcze popadł w najstraszliwsze szały, w najdziwniejsze, mistyczne i metafizyczne gesty i zaklęcia, którymi chciał przeobrazić siebie oraz swe jedzenie w Coś Innego, przetoczyć siebie w inny wymiar i stać się czymś ponad i poza…
Zrobili wielkie Salto. Wyłożyli wszystko na sprzedaż. Znaleźli rękopisy z Saragossy. Kurowali się w sanatoriach i pod klepsydrą. Szukali siebie samych w umarłej klasie, w całej jaskrawości, ale znajdowali się na manowcach, kochanych manowcach. Szli w korowodach, skacząc po górach, przeskakując pagórki. Wspinali się na szczyty, by doznać Iluminacji, ale ciemności wciąż kryły ziemię. Odprawiali msze za miasto Arras, by uniknąć małej apokalipsy, ale szli potulnie na potajemne schadzki z tajną policją.
A inny próbował jeść pozytywnie i jadł, szukając dodatniego sensu, jadł po obywatelsku, z przekonaniem, że spełnia swój obowiązek i że jednostka musi poświęcić się dla Zbiorowości.
I pracując u podstaw, zakładał komitety, bronił robotników. I był szczęśliwy, gdy padł wśród zawodu, ale jeszcze szczęśliwszy, gdy stał ramię w ramię z innymi, pod biało-czerwonym sztandarem. Solidarnie stał na baczność, zawodząc patriotyczne pieśni. Lojalnie maszerował i wygrażał pięściami. Malował hasła na murach i drukował. Drukował ulotki i broszurki, drukował książki i wielkie tomiszcza. Spełniał swój obowiązek, pił wódkę i bawił się.
Niestety! Niestety! Daremny trud! Próżny wysiłek! Cokolwiek by nie uczynili – g…! I jakiekolwiek by nie były ich zaklęcia – g…! I wbrew wszystkiemu g…, g…, g…! Więc znowu szukają! Znów w inne popadają konwulsje! Innych próbują Sposobów Jedzenia! Lecz g…, g…, g…! I znowu szukają min, sposobów, postaw! Lecz g…!
I tu nie kończy się moja zjadliwie womitalna anegdota. Gdyż – pomimo ciężkiej, brutalnej przewagi nieustępliwej materii – do dziś szukamy owego Sposobu Jedzenia, który by nam pozwolił spożywać nieludzkość, jaką częstuje nas życie, bez uszczerbku dla naszej ludzkości. I nie dziwcie się: im bardziej zwiększa się okropność życia, tym gwałtowniejsze staje się poszukiwanie, tym bardziej kurczowa staje się twarz nasza.
Też coś. Z pana Gombrowicza był zaskakujący delikatesik; „g…”, powiadał, ale to przecież nie jest żadne gie, a ordynarne gówno. Jak na to nie spojrzeć: prl. Jak tego nie obrócić – prl. Szukają nadal nowych sposobów. I wciąż te konwulsje! I wciąż te same torsje.
Żadnego srebrnego wesela w prlu nie będzie, bo gówno równomiernie rozpełzło się wszędzie.
Prześlij znajomemu
0 Komentarz(e/y) do “Przypowieść zjadliwie niejadalna na prlowskie rocznice (z ukłonem w stronę p. Gombrowicza)”
Prosze czekac
Komentuj