Konserwatyzm a demokracja
24 komentarzy Published 13 listopada 2014    | 
I
Dzieje Europy toczyły się od czasów rewolucji francuskiej pod znakiem idei demokratycznej. Dziś idea ta jest ideą martwą. Spełniło się w jej zakresie kierujące historią nieubłagane, żelazne, powiedzmy, straszne prawo logicznej konsekwencji, mocą którego żadna idea nie zejdzie z widowni, dopóki nie wyczerpie całej zawartości swojej, dopóki od wniosku idąc do wniosku, nie dojdzie do tego kresu, w którym staje się absurdem. Idea demokratyczna już się wyczerpała, już doszła do absurdu, przeistaczającego ją w przeciwieństwo tego, czem jest w istocie swojej. Świadczy o tym Rosja.
W istocie swojej idea demokratyczna zlewa się z chrześcijańską ideą braterstwa, jest ową powszechnością ludzką, za którą wzdychali sprawiedliwi wszystkich czasów i narodów, ale realizowana w sposób mechaniczny, stosowaniem gwałtu, nie cofającego się przed żadną obrzydliwością, stworzyła w Rosji „maszynerię wspólnoty,” jak się wyraził Fr. W. Förster, „bez ducha wspólnoty” czyli krwawą karykaturę, jaką jest panowanie najgorszych, tych, co łącząc przebiegłość z okrucieństwem, umieli drogą terroru zagarnąć władzę i terrorem ją utrzymują, aby płaszczem idei przykrywać swoje własne najpodlejsze zawiści, nienawiści, namiętności.
Z Rosji, raczej z Sowdepii, bo Rosji dziś nie ma, ów krwawy absurd umiejętnie rozciąga sieci swoje nad nami, nad Europą. Poddanie się jemu dowodziłoby, że rozkładamy się i gnijemy, że śmierć stuka do drzwi. Jeśli w organizmie naszym są jeszcze jakieś pierwiastki zdrowia, to reakcja nastąpić musi – i reakcji tej dopomóc jest powinnością ludzi uczciwych i rozumnych.
Działanie idei, gdy już się stała, lub bliska jest absurdu, porównać można z działaniem chorobotwórczych mikrobów – z tą różnicą, że mikroby fizyczne dokuczają, dręczą i organizm stawia opór napaściom niewidzialnych wrogów, niosących cierpienie i śmierć, mikroby zaś duchowe upajają, odurzają i pod wpływem narkotyku człowiek uświadamiać sobie przestaje i czuć, jak mu one myśl i wolę stopniowo trują. Ten brak odporności względem panującej atmosfery ideowej sprawdzamy codziennie, na każdym kroku, nawet u jednostek wybitnie inteligentnych, aż trudno nieraz zrozumieć, jak może człowiek umiejący myśleć tak bezmyślnie iść z prądem, który jego najżywotniejszym interesom bezpośrednio grozi. Polityk, który goni z tłumem, choć wie, że nie po stronie tłumu jest słuszność, obywatel, który się przyłącza do każdej sprawy, będącej popularną w danej chwili, są to – powiedział Australijczyk Stephen [1] – „tchórze i zdrajcy nowej ery”, tj. tej, która powinna nastąpić.
Umysły głębsze od dawna, od połowy wieku zeszłego i przedtem, przewidywały to, co dziś się stało, i zastanawiały się nad środkami zaradczymi przeciw niebezpieczeństwu, jakie sprowadzi demokracja, gdy odrzuci hamulce rozumu i sumienia. Jeden z najsubtelniejszych pisarzy szwajcarskich, H. Fr. Amiel [2], pisał w roku 1851, że przyszły statystyk, badając epokę naszą, stwierdzi rosnący postęp, przyszły zaś moralista – stopniowy rozkład: progrés des choses, déclin des âmes. Dlaczego? Bo idea demokratyczna spoczęła dziś na fikcji, że „większość ma za sobą nie tylko siłę, ale i rozum, że posiada mądrość, a zatem także i prawo stanowienia o wszystkim”. Fikcja ta zrodziła głosowanie powszechne, które pisarz, nigdy nie posądzony o „reakcjonizm”, Gustaw Flaubert, nazywał la honte de l’esprit humain [ze szkodą dla ducha ludzkiego]. Fikcję tę prostolinijnie rozwijając, dobrnęliśmy – mówi Amiel – do nonsensu, że im więcej postawimy obok siebie głupców, błaznów, zacietrzewieńców, nawet łotrów, tem większe wytryśnie stąd światło. „Czy nie jest – melancholijnie zapytywał on – niwelacja powszechna prawem natury, a życie uganianiem się ślepym za negacją życia?” I jakże trafnie, patrząc na Komunę Paryską w r. 1871, zapisywał w dzienniku swoim, że: „komunizm międzynarodowy niczym innym nie jest, jak kwaterunkiem nihilizmu rosyjskiego, a ten będzie wspólnym grobem ras starych, jak rasa łacińska i ras niewolniczych, jak Słowianie”.
Następstwa zasady powszechnego głosowania przejmowały grozą Karola Secrétana [3], którego zaliczamy do najgłębszych i najszlachetniejszych filozofów nowoczesnych. Przedmiotowi temu poświęcił on dzieło swoje: La Civilisation et la Croyance. Widząc i przewidując, że losy państwa i społeczeństwa coraz bardziej zależeć będą od pożądań i namiętności tłumów, podjudzanych i prowadzonych przez niesumiennych prowodyrów, trapił się zmorą możliwej bliskiej ruiny gmachu społecznego i zaprzepaszczenia w rzekach krwi wszystkiego, co w cywilizacji najlepsze, najwyższe. Więc co robić? Nadzieja jedyna – w umysłach i charakterach wysokiego poziomu. Czyli wychować trzeba ludzi przejętych świadomością swojej powinności społecznej. Świadomość zaś powinności, wiara w jej absolutne znaczenie jest wiarą w absolutne Dobro czyli w Boga: „Szukamy istoty doskonałej, pragniemy jej i potrzebujemy, wiara w Istotę doskonałą utrzymuje nas i stwarza”. Złudzeń Secrétan nie miał jednak żadnych; wiedział, że niewiele się znajdzie owych jednostek wyższych, o których marzył, ale od nich, tylko od nich zawisło ocalenie świata, tylko ich wspólny wysiłek może postawi jakąś tamę już zalewającemu nas falą rozhukaną najazdowi barbarzyństwa wewnętrznego, od którego, według Renana, zginie cywilizacja nasza. Niepodobna się nie zgodzić z Secrétanem, że ideę demokratyczną, która dziś utknęła w bolszewictwie, zwalczać można tylko podnoszącą nas ponad proch rzeczy ziemskich ideą religijną, ideą człowieka stworzonego na wzór i podobieństwo Boże, ideą człowieczeństwa przeciwstawianego bestializmowi najpodlejszych instynktów i pożądań, tą nieustępliwą – mówi Förster – mocą sumienia, której wspaniały symbol mamy w Antygonie Sofoklesa, tej strażniczce potęg moralnych, trwającej niezłomnie wobec Kreona, tj. w obliczu zastępców pisanego prawa „przy potężnym wieczystym prawie bogów” – i tylko tam „gdzie w duszach obywateli włada Antygona”, może być mowa o mocnych podwalinach porządku społecznego i państwowego.
Na podwalinach tych powinno się trzymać, jak to sama nazwa wskazuje, każde stronnictwo zachowawcze. Ono zachowuje, ono stoi na straży tych odwiecznych wrodzonych konieczności duchowych i tych opartych na nich zasad, które człowieka czynią człowiekiem, tj. istotą noszącą w sobie obraz i podobieństwo Boże, tem samym ideę człowieczeństwa podnosząc przeciwko bolszewickiej idei bestializmu tkwiącego w materializmie historycznym Marxa, ono ratuje od barbarzyństwa, a zatem nie jest i nie może być bezrozumną jakąś reakcją. Przeciwnie, historia naucza, że inicjatywa do reform bardzo postępowych szła nieraz od stronnictw zachowawczych; dzień każdy przynosi nowe potrzeby – i potrzeby te należy uwzględniać, ale zarazem należy umieć je uzgodnić z nakazami sumienia, czyli, mówiąc konkretnie, oświetlać je światłem Dekalogu i Ewangelii. I dodajmy do tego, że dziś jest łatwiej, niż kiedyś, iść w imię polityki chrześcijańskiej przeciw bolszewictwu z jego hasłem dyktatury proletariatu, gdy wiemy i widzimy na przykładzie Rosji, co pod tym hasłem się kryje.
Niestety, groźną w następstwach swoich jest także bezideowość tych, którzy bolszewictwu umieją przeciwstawić tylko nacjonalizm (a nie patriotyzm), czyli jednej namiętności drugą, też do niskich instynktów przemawiającą. Ci u nas, co na prawicy Sejmu zasiadając, wysunęli hasło naród, tym hasłem hipnotyzują szerokie masy i piętnują, jako nienarodowe, to wszystko, w czym nie brali udziału i czym nie kierowali, „rzucili tym samym – według słów jednego z najznakomitszych u nas umysłów politycznych, autora Wskrzeszenia Państwa Polskiego, Michała Bobrzyńskiego – płonącą żagiew w życie nasze publiczne”.
II
Wobec niektórych pozornych podobieństw między konserwatyzmem, a tak zwaną u nas narodową demokracją, obawiać się należy, że ludzie pokrewnego z nią sposobu myślenia mogliby się znaleźć w szeregach stronnictwa konserwatywnego, jeśliby się ono utworzyło, i mogliby je zepchnąć z właściwej drogi, a pchnąć ku celom nie mającym nic wspólnego z konserwatyzmem.
Przed chwilą przytoczyłem słowa Bobrzyńskiego. Wobec przerażającej w rozmiarach swoich nadprodukcji książkowej, co do której uczony francuski P. Stapfer [4] jeszcze w wieku zeszłym przepowiadał, że bliski jest czas, gdy dla umieszczenia tego wszystkiego, co się drukuje, potrzebne będą nie gmachy biblioteczne, lecz całe kwartały w miastach stołecznych – wobec ogromnej ilości książek, które my, literaci, czytać musimy, nie ma podobieństwa polegać na własnej pamięci. Czytając przeto podkreślam to, co najważniejsze – i podkreślając, czytałem wspomniane dzieło. Niedawno zajrzałem do tomu drugiego, do ustępów w nim podkreślonych i oto z tego ścisłego a suchego zestawienia faktów, jakiem jest Wskrzeszenie, powstał przede mną żywy, a w niejednym szczególe zastraszający obraz tych kilku lat istnienia niepodległej Polski. Niektóre z tych szczegółów warto dziś przypomnieć.
W dniu 4 listopada 1918 r. rząd, będący wówczas u władzy, wydaje jedyną w swoim rodzaju odezwę rewolucyjną wymierzoną przeciwko Radzie Regencyjnej, z ramienia której sam u steru władzy stał. Odezwa ta pisana według wzorów manifestów sowieckich wywiesza hasło „Polski ludowej”, apeluje do „pracującego ludu polskiego”, i zapowiada że „pracujący lud” (trudowoj narod) utworzy nowy rząd. I tę na wskroś demagogiczną odezwę, opartą na ciasnej podstawie partyjno-narodowej, nie zaś ogólno-narodowej, na której stała Rada Regencyjna, podpisują członkowie ziemiańscy rządu Świeżyńskiego. „Tym samym okazali – mówi autor Wskrzeszenia – że ich warstwa społeczna przestała być w budowie państwa polskiego czynnikiem samodzielnym, że w budowie tej historyczna tradycja polska i zasady konserwatywne nie znajdą odważnego obrońcy.” Przyznajmy ze wstydem, my, z pomiędzy tu obecnych, którzy do warstwy tej należymy, że wyrok ten jest słuszny. Oby nie zatwierdziła go przyszłość.
W kilka dni po odezwie tej obejmuje władzę Piłsudski. Ogłasza program „górujący niezmiernie nad programem Świeżyńskiego” tym, że jest wolny od pierwiastka demagogicznego. Ale nie mając możności stworzenia rządu koalicyjnego z powodu niezgody stronnictw, woli oprzeć się na karnych i oddanych jemu socjalistach oraz bliskich im radykalnych ludowcach. Prezydenturę gabinetu otrzymuje Moraczewski. Ten z pośpiechem wydaje najdemokratyczniejszą w świecie ordynację wyborczą, która nieszczęściem Polski się stała i nie wiemy jak ją naprawić, jak z nieszczęścia się wydobyć. Sejm, który jej zawdzięczamy, stał się najbardziej znienawidzoną i wzgardzoną w Polsce instytucją i powszechnie u nas przeklinają Moraczewskiego, jako twórcę ordynacji. Twórcą jej jednak nie jest; gabinet socjalistyczny znalazł projekt ordynacji gotowy, jako spuściznę po rządzie narodowo-demokratyczno-ziemiańskim Świeżyńskiego. „Byłoby nie do uwierzenia – pisze Bobrzyński – gdyby tego nie stwierdził sam Głąbiński. [5]”
A teraz uprzytomnijmy sobie ówczesne położenie Polski pod względem stosunku do sąsiadów: wszędzie na wschód od Wilna panowali bolszewicy; Wilno mieli Niemcy lada dzień im oddać; do Lwowa szturmowali Ukraińcy; wojska prawie nie było, we Francji zaś armia gen. Hallera urosła do sześciu dywizyj. Naczelnik państwa zażądał wysłania jej pod jego rozkazy. Ale Komitet Paryski, któremu przewodniczy Dmowski, nie uznaje Rządu polskiego, a sam wówczas jest jeszcze uznawany przez Ententę. Wysłaniu armii przeszkadza, aby ją uratować od Naczelnika państwa. Ale „wskutek tego Galicja wschodnia i Lwów krwawiły się wojną domową przez długie miesiące, a księstwo Cieszyńskie padło ofiarą czeskiego najazdu.”
W tym czasie Komitet wysyła do Polski St. Grabskiego pod pozorem „porozumienia się ze wszystkimi czynnikami”. Podróż ta i „porozumiewanie się” daje w wyniku zdwojoną w szeregach narodowej demokracji i jej przyjaciół nienawiść nie tylko do Naczelnika państwa i jego socjalistycznego gabinetu, ale do wszystkich byłych aktywistów, choćby należeli do konserwatystów czy umiarkowanych demokratów; „wmawiano w społeczeństwo, że trzeba ich usunąć, aby nie straszyć koalicji”. Koalicja jednak tego, co już było i przeszło nie lękała się i chciała – zwłaszcza Francja – mieć Polskę jednolitą, nie zaś szarpaną przez partie – i oto ten, którego imię figurowało zapewne na pierwszym miejscu w ułożonej liście proskrypcyjnej, były prezes N.K.N. Wł. L. Jaworski [6] otrzymuje w roku zeszłym wysokie odznaczenie ze strony Rządu francuskiego: Komandorię Legii Honorowej.
W styczniu 1919 r. nastąpiło otwarcie konferencji pokojowej. Co robi Dmowski powołany przez Radę Najwyższą do przedstawienia żądań polskich? Pisze memoriały, które „w połowie tylko – słowa Bobrzyńskiego – zajmowały się sprawą polską, w drugiej zaś połowie – koniecznością rozbicia Austro-Węgier” [7]. To drugie jest jego myślą ukochaną, znowu „nie do uwierzenia”, ale Dmowski sam potwierdza, iż od dawna rozumiał, że niepodległej Polski nie będzie bez rozwalenia przestarzałej budowy monarchii Habsburgów i od dawna w swym działaniu politycznym tym celem się kierował. Jaki zaś związek między jednym a drugim jest to jego tajemnicą, którą w książce swojej wyjaśnić próbował, ale nie umiał. Inni przeciwnie, widzieli właśnie w utrzymaniu Austro-Węgier ochronę dla nas przeciw Niemcom i Rosji. I Austro-Węgry – ten przedmiot „osobliwej nienawiści Dmowskiego” przestały istnieć; Dmowski osiągnął całkowity tryumf, pracę jego nad utworzeniem państwa Czecho-Słowackiego uwieńczyło powodzenie. I cóż? Czesi otrzymują od Koalicji mandat do administrowania Rusią Węgierską. Polska w ten sposób traci po przejściu Słowacczyzny do Czech jedyny punkt bezpośredniego zetknięcia z Węgrami, tym jedynym państwem, z którym nas łączy ścisła wspólność interesów, które w razie nowej zawieruchy byłoby jedynym naszym sprzymierzeńcem, Czesi zaś wytężają wszystkie siły, ażeby granicząca z Rusią Węgierska Galicja Wschodnia odpadła od Polski, za rzecz najpilniejszą dla siebie uznając wspólną granicę z Rosją. Słowem, Polska otoczona, ściśnięta zewsząd przez obce jej i wrogie potęgi, znalazła się, dzięki staraniom Dmowskiego i jego przyjaciół, w sytuacji politycznej najgorszej, jaka się da pomyśleć. – To jedno. – Nie zapomnijmy o drugim, o tem mianowicie, że swoim jaskrawym antysemityzmem Dmowski lekkomyślnie się naraził wpływowym na konferencji Żydom: „cały obóz żydowski stanął wrogo wobec Polski we wszystkich poczynaniach jej delegata”, a wynikiem tego jest traktat narzucony Polsce, a zabezpieczający tzw. prawa mniejszości narodowych. „Polska niepodległa – pisze autor Wskrzeszenia – przestawała nią być naprawdę, skoro obce rządy pod łatwym pretekstem mogły do jej spraw wewnętrznych się mieszać…”
D.C.N.
Przypisek redakcji [Słowa]. Drukując artykuł czcigodnego autora zastrzega redakcja Słowa, że uznając zasady w nim wyrażone za sztandarowe i programowe konserwatyzmu polskiego, nie w zupełności się zgadza na niektóre polityczne, polityczno-historyczne i polityczno-osobiste wywody w nim zamieszczone.
Słowo (Wilno), nr 159, 11 lipca 1926
Przedruk w: Od Petersburga do Leningrada, Wilno 1934
_______
-
„Democracy and Character”. Cytuję wedł. Etyki i polityki Förstera w opracowaniu Józefa Mirskiego (Lwów, 1926). [przypis Autora, 1926]
-
Henri-Frédéric Amiel – filozof szwajcarski, piszący po francusku. Autor słynnego Dziennika intymnego. [przyp. redakcji wp]
-
Charles Sécretan – filozof szwajcarski XIX wieku, który m.in poprzez dzieło pt. Cywilizacja i wiara miał duży wpływ na tzw. neoidealizm rosyjski Bierdiajewa i Sołowiowa. [przyp. wp]
-
Philippe Albert Stapfer – kolejny filozof szwajcarski, piszący po francusku i osiadły we Francji. Bliski przyjaciel Maine de Birana. [przyp. wp]
-
Stanisław Głąbiński – polityk endecki, miał objąć urząd ministra spraw zagranicznych w rządzie Świeżyńskiego. Zginął w więzieniu sowieckim w roku 1941. [przyp. wp]
-
Władysław Leopold Jaworski – polski polityk konserwatywny, prezes Naczelnego Komitetu Narodowego w latach 1914-16. [przyp. wp]
-
Trafne uwagi o szaleństwie pomysłu znajdujemy u Hipolita Korwin-Milewskiego (70 lat wspomnień, Poznań 1930, s. 404-6). Por. M. Zdziechowski, „Pod wrażeniem dziejów porozbiorowych Michała Bobrzyńskiego”, Przegląd Współczesny, styczeń-luty 1932. [przyp. Autora, 1934]
Prześlij znajomemu
„(…)ideę demokratyczną, która dziś utknęła w bolszewictwie, zwalczać można tylko podnoszącą nas ponad proch rzeczy ziemskich ideą religijną, ideą człowieka stworzonego na wzór i podobieństwo Boże, ideą człowieczeństwa przeciwstawianego bestializmowi najpodlejszych instynktów i pożądań, tą nieustępliwą – mówi Förster – mocą sumienia, której wspaniały symbol mamy w Antygonie Sofoklesa, tej strażniczce potęg moralnych, trwającej niezłomnie wobec Kreona, tj. w obliczu zastępców pisanego prawa „przy potężnym wieczystym prawie bogów” – i tylko tam „gdzie w duszach obywateli włada Antygona”, może być mowa o mocnych podwalinach porządku społecznego i państwowego.(…)”
Jasno i prosto!
Pełna zgoda, Panie Amalryku. Choć z drugiej strony, może powstać w głowie myśl wątpiąca, czy dla wielu powyższe myśli Mariana Zdziechowskiego okazać by się mogły – gdyby dane im było je poznać – równie jasne i proste do zrozumienia.
Zwątpienie Pańskie jest w sposób oczywisty zasadne. Gdyż wraz tryumfem idei demokratycznej zatryumfowała również masowa tresura umysłów, wykreowanego na jej potrzeby, owego (pożal się Boże) zbiorowego „suwerena”, za pomocą zakładów oświecenia publicznego…
A geniusz Pascala (przy całej osobliwości jego jansenistycznych skłonności) trafnie antycypował nam obecny stan rzeczy postrzegając iż:
„(…)Nauki maja dwa krańce, które stykają się z sobą: jeden to czysta niewiedza naturalna, w jakiej znajdują się wszyscy ludzie przy urodzeniu. Drugi kraniec to ten, do którego dochodzą wielkie dusze, które przebiegłszy wszystko to co ludzie mogą wiedzieć, uznają, że nic nie wiedzą i znachodzą się w tej samej niewiedzy z której wyszli: ale jest to niewiedza uczona, która zna sama siebie. Owi pośredni, którzy wyszli ze swej naturalnej niewiedzy, a nie mogli dojść do tamtej, mają jakowyś polor owej wiedzy zadufanej w sobie i udają mędrków. Owi to mącą świat i sądzą mylnie o wszystkim.(…)”
Piękny cytat, dokąd on nas jednak poprowadzi? Czy nie do imperatywu wyeliminowania owych Pascalowych „mędrków” z życia naszego codziennego (bo przecie nie – publicznego)? Jak tego dokonać skoro jedynie „wielkie dusze” mogą osiągnąć stan „niewiedzy uczonej”, a cała reszta – tresowana czy nie – błyszczeć i tak będzie z upodobaniem w „polorze wiedzy zadufanej”?
A przecież, bywa, i owe „wielkie dusze” nie zawsze grzeszą nadmiarem rozumu. Immanuel Kant, filozof wielce przez Mariana Zdziechowskiego ceniony, przypisywał rewolucji francuskiej tak wielkie znaczenie w „historii emancypacji ludzkości, że należałoby ją co jakiś czas powtarzać”. Z jakiego stanu niewiedzy owo przekonanie się wzięło, boć z nieba gwiaździstego raczej na filozofa nie spłynęło?
Następne zdanie z cytatu brzmi:
„(…) Lud i naprawdę zdatni ludzie tworzą bieg świata; ci gardzą nim i są przedmiotem wzgardy.(…)”
Cóż, najwyraźniej po wygnaniu, nie zasługujemy na to aby wieść przyjemne i beztroskie życie.
„(…)Na rozkaz Pana Boga wyrosły z gleby wszelkie drzewa miłe z wyglądu i smaczny owoc rodzące oraz drzewo życia w środku tego ogrodu i drzewo poznania dobra i zła.(…)”
Przecież to spożywanie owoców z drzewa poznania prowadzi ku śmierci (wszak nikt nie wspominał, że po wygnaniu proces ten został unieważniony).
Nie mnie rozstrzygać o wielkości duszy nudziarza z Koenigsbergu, ale jego osławiony imperatyw kategoryczny, jak wielokrotnie wykazywano, nie ma ani logicznego, ani psychologicznego umocowania – można go śmiało odrzucić bez popadania w sprzeczność.
„(…)przypisywał rewolucji francuskiej tak wielkie znaczenie w „historii emancypacji ludzkości, że należałoby ją co jakiś czas powtarzać”.(…)” W emancypacji ludzkości z ręki karności Bożej ?Zapewne, zapewne! (No i wykrakał, zaiste za jakiś czas – raptem po 128 latach!)
‚
Panie Amalryku,
Rozumiem, że stawia Pan kwestię na ostrzu noża. Pojmuję także Pana wątpliwość w możliwość budowania skutecznej alternatywy wobec Królestwa Bożego tu, na Ziemi.
Czy jednak wykorzenienie stąd bolszewictwa (choć może nie na zawsze) nie jest propozycją możliwą do spełnienia? Ostatecznie, takiej czy siakiej biedy i tak nam nie zabraknie, a zawsze byłoby jakoś mniej na świecie ponuro. Po za tym czy bezgraniczna brzydota może na stałe gościć w zamyśle Stwórcy?
Myślę, że Pana „nudziarz”, nawet jeżeli tkwił w błędzie, był obdarzony wspaniałą naturą – i na tym polega dylemat.
Nie mam najmniejszych wątpliwości co do „budowania skutecznej alternatywy…”. Powtórzę za Davilą ;”(…)Ziemia nigdy nie będzie rajem, ale być może dałoby się uniknąć, aby nie zamieniała się stopniowo w mało gustowną imitację piekła.(…)”
Tępienie bolszewictwa jak najbardziej wpisuje się w ów program realny, uniknięcia imitacji piekła na Ziemi, tylko tępicieli jakby nie dostaje. Stwórcy nie możemy winić za to co uczyniliśmy ze swoją wolnością. (Zawsze nie mogłem wyjść z zadumy nad powodem, dla którego jesteśmy dla Niego aż tyle warci.)
Kant był geniuszem co wszakże, jak widać, nie uwalnia od omylności – wszak sam spostrzeg,ł iż jesteśmy wyciosani z krzywego drewna…
Ponieważ Stwórcy nie możemy winić, co wydaje się nie podlegać dyskusji; do tego geniusze okazują się nader omylni w obszarze interpretowania ludzkich kwalifikacji intelektualnych i duchowych, cóż dalej?
Tępicieli bolszewictwa nie staje, zresztą nigdy ich zbyt wielu nie było. I chyba szukać ich doraźnie nie sposób.
Zdziechowski opisuje swoje zdumienie, gdy gdzieś w okolicach 1919 odwiedził paryskich przyjaciół i skonstatował, że w istocie bolszewizm nikomu za bardzo nie wadzi, a nawet przeciwnie… zawszeć to niby bliżej demokracji, tak jego przyjaciele myśleli. I z drugiej strony Russell, który w tym samym mniej więcej czasie odwiedził Moskwę, Lenina i jego kompanionów – tego z kolei zdumiało podczas wizyty całkiem coś innego: brak u nowych bolszewickich znajomych, tych – tak jak pewnie mniemał – uduchowionych orędowników równości w najwyższej postaci, otóż zdumiał go brak drobny, a wiele mówiący – zamiłowania do luksusu. Brak znamienny nie tyle dla owych panów, a dla samego Russella – taki był z niego demokrata.
Pozwolę sobie na skrót myślowy, ale chyba dozwolony: w gronie natur lepiej od innych wyedukowanych (a może tylko – społecznie uplasowanych) – gra w demobolszewickie klocki stała się jakie 200 lub 300 lat temu niczym ruletka w kasynie, rodzajem mentalnego narkotyku – wszyscy wiedzą, że to złe, głupie, destrukcyjne, ale grać (z dobrej woli) nie przestaną.
Nie taki sobie chichot historii, biorąc pod uwagę skalę popełnionych w tym czasie zbrodni. A wszystko z nieodpartej mody na branie, z domieszką strachu, rzecz jasna. Gdzie szukać antidotum, skoro moralny imperatyw kategorycznie odrzucimy?
Russell to figura szczególnie mi nie miła.
Ludzie, po upowszechnieniu umiejętności czytania, zaczęli też powszechnie idiocieć, więc per saldo efekt jest taki właśnie…(rację jednak miał Platon).
Problem jest nie w tym, że MY imperatyw kategoryczny odrzucamy, problem w tym, że odrzucają go bezkarnie rózne szumowiny (np. wymagając od nas uczciwości sami się do niej nie stosując) co świadczy wprost o jego nie-kategoryczności.
Jest tylko jeden kategoryczny imperatyw, który leży u podstaw każdej etyki: czyń dobro, unikaj zła! Ale to nie był wcale Kantowski imperatyw. Szumowiny odrzucają ten prawdziwy imperatyw, gdy twierdzą, że żadnego dobra nie ma, albo gdy czynią zło z pełną świadomością, że to jest zło. Jednakże fakt, że szumowiny coś odrzucają, nie czyni samego imperatywu mniej kategorycznym, nie sądzi Pan, Panie Amalryku?
Wszak kategoryczność tego imperatywu, Panie Michale, nie bierze się z widzi mi się pana Pachciarskiego z Koziej Wólki, który jak raz dzisiaj rano wstając z łóżka zauważył, że chciałby aby był on stosowany przez każdego i zawsze; ale być może już jutro, pod wpływem traumatycznych przeżyć dnia dzisiejszego, się mu on przebiegunuje – tylko z Wysoka, nie sądzi Pan?
Otóż to! Na tym chyba właśnie polegał błąd Kanta. (Ach, jak to miło wytykać błędy innym, zwłaszcza tym wielkim.)
A wracając do artykułu Zdziechowskiego, czy nie zachwyca Pana jego niesłychana aktualność? Jeden akapit po drugim można wziąć jako komentarz do naszej współczesności.
Zachwyca? Raczej przeraża! Zwłaszcza gdy spoglądam na dwudziestowieczne zgliszcza – nawet nie chcę już oglądać tych dwudziestopierwszych…
Ma Pan rację oczywiście. Zachwyca tylko w tym sensie, że Marian Zdziechowski był tak niezwykle przenikliwy, ale konekwencje tej myśli są przerażające.
Czy jednak ta aktualność spostrzeżeń prof. Zdziechowskiego nie odnosi się wyłącznie do tzw. Zachodu? Bo tutaj, w peerelu już od dawna (co najmniej ćwierć wieku) jest „posprzątane”. Antykomunizm o znaczącej cokolwiek sile przestał istnieć a nieomal wszyscy Polacy (włacznie z tymi którzy wydają Golicyna i promują jego oraz Józefa Mackiewicza) ochoczo i z radością taplają się nie w żadnej demokracji ale w fikcji „demokracji”. Ta fikcja zagnieździła się w ich umysłach tak bardzo że nie jest już niczym maskowana. Tak bardzo ta prowokacja się udała… Chciałoby się powtórzyć za „klasykami” (tfu!) : niczego się nie nauczyli, nic nie zrozumieli.
Dzisiaj, nie ma tutaj żadnego „Słowa”, które by taki tekst wydrukowało. Tutaj jest polarna noc i na świt się nie zanosi.
Sprzeciw wobec bolszewizmu, pod każdą jego postacią), powinien moim zdaniem istnieć przede wszystkim na płaszczyźnie moralnej. Każda inna płaszczyzna postawiona ponad nią: polityczna, gospodarcza, światopoglądowa itd. może być przez bolszewików wykorzystana do dezinformacji i prowokacji. Do kolejnych nepów i trustów.
Drogi Panie Andrzeju,
Ma Pan z pewnością rację, ale jednak wiele z cytatów z powyższego artykułu można odnieść dosłownie do dzisiejszego prlu, co, jak słusznie wskazał p. Amalryk, jest równie komiczne co przerażające.
Wybieram na chybił trafił:
„idea demokratyczna spoczęła dziś na fikcji, że „większość ma za sobą nie tylko siłę, ale i rozum, że posiada mądrość, a zatem także i prawo stanowienia o wszystkim””
„Wobec niektórych pozornych podobieństw między konserwatyzmem, a tak zwaną u nas narodową demokracją, obawiać się należy, że ludzie pokrewnego z nią sposobu myślenia mogliby się znaleźć w szeregach stronnictwa konserwatywnego, jeśliby się ono utworzyło, i mogliby je zepchnąć z właściwej drogi, a pchnąć ku celom nie mającym nic wspólnego z konserwatyzmem.”
Sprzeciw wobec bolszewizmu, jak słusznie Pan pisze, musi przybrać postać indywidualnego protestu. Antykomunizm jest postawą.
Drogi Panie Michale,
Mnie jednak wydaje się, że fikcji demokratycznej w wolnej Polsce (i szerzej w wolnym świecie) nie można porównać do fikcji „demokratycznej” w obecnym peerelu który jest tylko tworem nepowskim pod kontrolą bolszewików. Dlatego, że peerelowsko-nepowska „demokracja” jest jedynie fasadą za którą wyraźnie widać bolszewicie mordy. Widać je z każdym dniem coraz bardziej ale mimo to zpeerelyzowanym Polakom wcale to nie przeszkadza, identyfikują się z nią i usilnie ją wspierają. Ta ich postawa nie opiera się na błędnym przekonaniu o racji i sile sprawczej większości ale na przekonaniu że to jest możliwe (tzn. że istnieje racja i siła sprawcza większości) pomimo dość szerokiej wiedzy i doświadczenia co do sztuczności tegoż przekonania. To właśnie mam na myśli. W pełni się zgadzam z Panem Amalrykiem i z Panem, że jest to równie komiczne co przerażające.
Z drugiej strony konserwatyzm w II RP był rzeczywisty, w szczególności wśród ziemiaństwa i takie zagrożenie skażenia go nacjonalizmem istniało. A dziś, w peerelu, kto miałby zniekształcić i skazić konserwatywny antykomunizm skoro go nie ma? Bo nacjonalistyczny „antykomunizm” to żaden antykomunizm. W owym „antykomunizmie” zawsze górę weźmie interes narodowy, ponad moralnością i ponad innymi wartościami. W imię tego interesu, jeśli tylko nie będzie mu przeciwny (a tym bardziej z nim zgodny – choćby tylko pozornie), piewcy ideologii narodowej zaakceptują każdy rodzaj ustroju w szczególności zmodernizowany bolszewicki. Takie myślenie jest dość powszechne co świadczy o sile zagnieżdżenia się myśli narodowej w polskich umysłach. Swoją drogą ten efekt wydaje się być dla mnie prostą konsekwencją obranej przez Polaków drogi (długich lat dążeń do „unarodowienia” komunizmu i ostatecznego przyjęcia wykreowanego przezeń pierestrojkowego tworu za swój).
To dwa różne światy. Świat (pomimo wszystko) kraju wolnych ludzi (II RP) i świat ludzi peerelowskich. To dlatego aktualność spostrzeżeń Mariana Zdziechowskiego dostrzegam bardziej w odniesieniu do dzisiejszych USA niż do dzisiejszego peerelu, który dla mnie jest nie tyle krajem rządzącym się systemem demokratycznej fikcji ile fikcją wolnego kraju sam w sobie.
Drogi Panie Andrzeju,
Wydaje mi się, że nie tylko można, ale wręcz należy porównywać, bo gdzie byśmy byli bez porównania?
Wychowaliśmy się w niemym uwielbieniu dla przedwojennej Polski, dla Polski wolnej, ale kiedy zacząłem czytać więcej o tej Polsce, wychodzić poza patriotyczną laurkę, to trudno było mi oprzeć się przykrej konkluzji, że to był proto-prl. Co gorsza, Polacy przed wojną sowietyzowali się dobrowolnie, bez kazamatów, bez pałek i czołgów, bez tortur i egzekucji. W czym zresztą przypominają najbardziej dwa ekstrema: przedrewolucyjną Rosję i dziesiejszy Zachód.
prl jest, jak Pan słusznie zauważa, tworem nepowskim, ale adekwatność porównania polega na tej strasznej prawdzie, że przedwojenna Polska nie była tym ideałem namalowanym przez pokolenie moich rodziców. Dlatego właśnie Zdziechowski – ale także rozliczne reportaże przedwojenne Józefa Mackiewicza – zachowuje taką aktualność.
Odnoszę wrażenie, że Zdziechowski już wówczas czuł się osamotniony i był izolowany, innymi słowy, prawdziwy konserwatyzm już wówczas nie istniał, a zastąpiony został klasycznie polską mieszanką nacjonalizmu z tradycjonalizmem, czego najgłośniejszym reprezentantem był wówczas (i pozostał do dziś) Cat Mackiewicz.
Jak Pan wie, nie znam prlu z pierwszej ręki, więc przyjmuję Pańskie zdanie z pokorą, ale patrząc z boku, dostrzegam wiele demokratycznej fikcji w prlu, bardzo wiele. Ma Pan rację, że jest to drugorzędne wobec naczelnej fikcji, ale nie mniej przez to rzeczywiste.
Oczywiście Panie Michale. Fikcja demokratyczna jest tu rzeczywistością ale ona jest „efektem ubocznym”.
Jestem daleki od uwielbienia dla postawy elit i społeczeństwa polskiego z czasów II RP. Słusznie zwraca Pan uwagę na to, że zaowocowała ona szerokim poparciem dla sowietów w czasie wojny i dla polskich komunistów po wojnie (chodzi mi o większość Polaków która jeśli nie wspierała, jak w „październiku,” bolszewików to dawała im milczące przyzwolenie na sprawowanie nad nimi władzy. Podziemie antykomunistyczne było niewielkie w skali do pozostałej części narodu a bunty pojawiały się wtedy gdy sytuacja materialna stawała się zła a nie wtedy gdy pogarszała się sytuacja polityczna. „S” była de facto ruchem naprawy peerelu, raczej w stylu „praskiej wiosny” niż wyzwoleńczym w którym nie było w praktyce miejsca dla elementów antykomunistycznych, sama określała się jako „samoograniczająca”). Uważam, że przypomina to postawę dzisiejszego Zachodu bardziej niż postawę dzisiejszych Polaków, którzy w praktyce nie tyle są na drodze do bolszewizacji co w niej od dawna już tkwią. Poprzez swoją słabość ulegając systemowi władzy bolszewików do tego stopnia, że się z nim identyfikują. I dlatego bardziej aktualne wydaje mi się odniesienie postaw w II RP do postaw dzisiejszego (jeszcze) wolnego świata.
Mieszanka o której Pan wspomina, doprowadziła Cata do „układu” z peerelowską bezpieką, do zdrady wolnej społeczności Polaków, do uznania bolszewików i ich systemu. Jego późniejsza „niezależność” wewnątrz peerelu nie ma przy tym fakcie większego znaczenia. Istotnie, jest to samobójcza mieszanka dla Polaków i dzisiaj w nowym, wspaniałym peerelu, jest dość często spotykana. Dla przykładu, weźmy po raz kolejny Aleksandra Ściosa.
Panie Andrzeju,
Myślę, że problem z IIRP to było coś więcej niż postawa społeczeństwa. Państwo samo (i stosunek doń) zawierało w sobie elementy proto-bolszewickie: bezprawie, etatyzm, woluntaryzm, kult jednnostki, ideologiczne zboczenie – to za sanacji. A za czasów endeckiej ochlokracji obrzucanie błotem każdego przeciwnika. Straszne.
Ja oczywiście przyjmuje Pańską poprawkę, ale proszę mi wierzyć, że dzisiejszy Zachód nie jest na drodze, ale dawno tkiw w sowietyzacji. Jeśli jest na jakiejkolwiek drodze, to jest to droga donikąd.
Na takiej samej dordze donikąd pozostanie polski konserwatyzm tak długo, jak nie uwolni się od niezdrowego zadurzenia w nacjonalizmie.
Pewnie ma Pan rację Panie Michale, że Zachód już na dobre tkwi w bolszewickim bagnie. Tamtejsi bolszewicy z zapamiętaniem i od lat realizują strategię leninizmu-gramscizmu. Na Europę można już machnąć ręką ale czy myśli Pan, że Amerykanie mogą się jeszcze w porę przebudzić, wykrzesać z siebie zdrową energię? Czy są tam jeszcze siły zdolne pokonać zarazę?
Oni mi przypominają kiereńszczyznę czyli jeszcze nie leniniści, ale już porewolucyjna hołota, i nigdy, przenigdy nie wystąpią przciw bolszewikom. Wróg jest tylko z prawej czyli lewa wolna!
Nie znam Ameryki, ale mam zawsze trudności ze zrozumieniem, skąd się bierze wiązanie nadziei z Ameryką. U źródeł idei Ameryki (bo to jest w pierwszym rzędzie idea) leży rewolucyjna zasada, że świat ludzki można urządzić na racjonalnych podstawach, że odrzucić należy tradycje i budować od nowa. Stąd ich naturalna bliskość i sympatia dla bolszewików. Sowieci muszą im długo pluć w twarz, żeby Amerykanie się w końcu obrazili. Ale obrażają się zawsze na krótko.
Panie Michale,
Nadzieja jest tylko w Bogu Wszechmogącym. Dlatego ja żadnych nadziei z nikim poza Nim nie wiążę.
Pewnie ma Pan rację. Amerykę czeka „świetlana” bolszewicka przyszłość z czerwonymi „stars and stripes” jako symbolem nowego „Nowego Świata”. Nastąpi ona tym szybciej im bardziej Amerykanie jej pragną. Bolszewicy doskonale mają rozpracowane amerykańskie „studium przypadku” i postępują z nim nieomal w ciemno, bez ponoszenia większego ryzyka. Chce mi się śmiać gdy słyszę o sile sprawczej potęgi militarnej i technologicznej USA (z każdym dniem coraz mniejszej w skali do sowietów i bolszewików chińskich). Jaka ona może być, skoro sami Amerykanie nie mają wcale chęci na korzystanie z niej dla własnej samoobrony? Po prostu nie chcą się nawet bronić. To faktycznie czysta kiereńszczyzna.
Tak, oczywiście. Siła militarna ma znaczenie tylko wówczas, gdy istnieje wola, by jej użyć. Rzymskie imperium było na pewno potężniejsze niż barbarzyńskie hordy, które je w końcu podbiły, ale było rozmiękczone luksusem, niezdolne do obrony. Późni Rzymianie woleli negocjacje od walki, więc Rzym upadł.
Współczesny Rzym ze stolicą w Waszyngtonie, uczyni wszystko, by uniknąć walki. A współcześni barbarzyńcy zdają sobie z tego dokładnie sprawę. Oni też nie chcą walki. Pragną osiągnąć swe cele „pokojowo”.
Po ludzku nie ma żadnej nadziei. Ale jak Pan słusznie mówi, Pan Bóg w swej wszechmocy, może uczynić wszystko, więc nadzieję należy pokładać w Bogu.