„Pisanie jako założenie klapek na oczy” czyli pisarz dla dorosłych w Pacanowie
4 komentarzy Published 30 maja 2015    | 
De mortuis aut nihil aut veritas
Mam w zwyczaju czytywać wszystko na temat Józefa Mackiewicza, choć Bóg mi świadkiem, że często bez przyjemności. Kiedy przed kilku laty ukazała się pozycja Grzegorza Eberhardta, to przeczytać mi się jej nie udało, choć próbowałem. Dotarły mnie jednak słuchy, że doczekała się ona już trzeciego wydania, a należy się chyba cieszyć, że dzieło poświęcone Mackiewiczowi ma takie powodzenie. Może to wszystko, co było tak trudne do przyjęcia w pierwszej edycji, zostało jakoś wygładzone? W końcu, człowiek pisze o Józefie Mackiewiczu, więc coś interesującego w tym może być. Zabrałem się zatem do tysiąc-stronicowej książki ponownie i zmogłem ją z niejakim trudem, choć nie bez pewnej fascynacji. Ale kiedy uporałem się z Pisarzem dla dorosłych, to autor umarł. Wszyscy wychowani byliśmy w przekonaniu, że o zmarłych wolno tylko mówić dobrze. Borykałem się więc przez prawie rok z myślą, że niewiele dobrego mam do powiedzenia o śp. autorze. Aż wreszcie doszedłem do przekonania, że każda książka jest obiektywnym faktem, który podlega obiektywnej ocenie. Gdyby stosować łacińską sentencję dosłownie, to nie można by krytycznie wypowiedzieć się na temat prawie całego dorobku ludzkości. Mówić trzeba ani dobrze, ani źle, a tylko prawdę.
Zastanawiałem się nad źródłami tej dziwnej fascynacji wywołanej lekturą książki Eberhardta, ale trudno to doprawdy wyjaśnić i przyznaję, że jest w tym coś chorobliwego. Dlaczego, pomimo oczywistych wad książki, dałem się tak wciągnąć? Myślałem długo, że sam temat wystarcza jako wyjaśnienie, ale nie wystarcza. Rzecz napisana jest w poetyce osobistych dociekań, w których osoba autora wysunięta jest zawsze na pierwszy plan, ponad przedmiot dociekań. Książka ma prawie 1000 stron i opatrzona jest podtytułem Opowieść o Józefie Mackiewiczu, ale autorskie ego rozsadza tę pracę. Eberhardt odnotowuje treść ogłoszeń, jakie ukazały się w dzień jego przyjścia na świat. Nie pisze np., że Mackiewicz coś napisał, ale: „natrafiam na tekst”, „na marginesie notuję” itd. Pełno jest określeń w rodzaju „idę do biblioteki i zamawiam tom”, czytam, znajduję, odkrywam, wierzę, nie ufam, odrzucam, zauważam, notuję – zawsze w pierwszej osobie i zawsze w czasie teraźniejszym. Niekiedy podczas lektury narzucał mi się wyimaginowany, konfidencjonalny głos narratora, który powinien brzmieć jak młody Maciej Zembaty, półgłosem, bardzo blisko mikrofonu, urywanymi zdaniami: „Wstaję. Zapalam światło. Psiakrew, żarówka przepalona. Pieprzony prl. Wykrzyknik! Wielokropek… Znak zapytania?” Dzieło Eberhardta wciąga w taki sposób, jak drugorzędny hollywoodzki kryminał, w którym wiadomo z góry, że nie będzie żadnych niespodzianek, role zostały rozdane od początku, ale nasz detektyw (Eberhardt sam określał się tym mianem) – grany przez gwiazdora z G-listy – uparcie docieka i trudno oderwać oczy od ekranu, choć człowiek wie, że powinien już dawno wstać i wyjść. I trzasnąć drzwiami.
Nasunęło mi się także skojarzenie ze „strumieniem świadomości” jako metodą narracji, ale jak wiadomo z historii literatury, taki strumień zbyt łatwo przeradza się w bezładny potok, jeśli nie jest poddany dyscyplinie nadrzędnej konstrukcji narracyjnej. „Potok” jest tu może trafniejszym określeniem, bo o ile „strumień” jest skoncentrowany i zmierza w określonym kierunku, to słowo „potok” sugeruje raczej swobodne przeskakiwanie rzeczułki z kamienia na kamień – i tak to właśnie jest z dziełem Eberhardta. Zbiera na drodze swych poszukiwań wszystko, na co się natknie – zazwyczaj śmieci, ale czasami perły – i wrzuca je razem do jednego worka. Perełki są nieliczne, ale nie miejmy tego za złe autorowi, bo perły są zawsze rzadkością, taka już ich natura. Takimi perełkami są np. ciekawe wyniki poszukiwań Eberhardta w ipn na temat Jasienicy (choć zupełnie nie mogę zgodzić się z ostatnią konkluzją tego rozdziału, jakoby Jasienica, wypytujący o Łupaszkę w więzieniu, „był ciekaw, czy tamten czegoś o nim nie mówił…”, łącznie z nieodzownym wielokropkiem – nie trzeba wszystkim przypisywać własnej małoduszności). Zajmująca jest historia pułkownika Hańczy (choć nie ma nic wspólnego z tematem książki); zabawny jest Cat pozywający Hemara przed prlowski sąd za obraźliwy wierszyk; ciekawy jest cytat o „słuchu poetyckim” Tuwima przy jednoczesnej głuchocie na melodyjność jidysz (choć znowu tyle ma to wspólnego z Józefem Mackiewiczem, co Wałęsa z polską mową) itd.
Ot, perełki, ale jeżeli ten potok pozbawiony jest jakiejkolwiek struktury – bo rzecz jasna nie można nazwać konstrukcją dopisywania kolejnych rozdziałów i podrozdziałów opartych na coraz to nowych wizytach w coraz to innych zbiorach archiwalnych – potok staje się niezbornym chaosem, natłokiem cytatów połączonych odautorskimi wykrzyknikami (cytat: „Właśnie!!!”, koniec cytatu) w miejsce związku wynikania logicznego. W rezultacie nasz bohater-detektyw kręci się w kółko, a czytelnik cierpi na zawrót głowy, do czego dochodzą mdłości od tych samych cytatów, tych samych tez, tych samych inwektyw powtarzanych ad nauseam, ale z niepojętą pasją. Taka jest nieunikniona konsekwencja metody Eberhardta. Zanim ktoś zarzuci mi, że bezecnie karykaturuję, tak oto Eberhardt sam opisuje swą metodę: „Wysłałem do niej [tj. do Niny Karsov] list z pytaniami. Nie odpowiedziała, pytania z listu powtórzyłem na łamach Rzeczpospolitej. Nie odpowiedziała. Napisałem następny tekst. I jeszcze jeden. I jeszcze… I tak powstała niniejsza książka.” Trudno o trafniejszy opis tego kociokwiku. (I trudno się także dziwić ludziom, że „nie odpowiadają”.)
Kolejnym źródłem mojej fascynacji jest styl pisarski autora. Zamiast próbować ten styl określić, dam próbkę:
Najbardziej łysym wrogiem J.M. – spośród mężczyzn autentycznie łysych – był niewątpliwie Cyrankiewicz, Józef. […] Już mniej łysym, ale o wiele intensywniejszym w niechęci do J.M., był Jasienica Paweł. Ten nie lubił go już od 1941 r., a więc dłużej od tow. Cyrankiewicza.
Nie wiem, co bardziej podziwiać, treściwą zwartość czy treściową zawartość tych zdań, a może tylko samozachwyt autora. „Gadał dziad do obrazu, a raczej baba,” pisał na przykład detektyw, a ja czytając przecierałem oczy i sprawdzałem po raz kolejny czy rzeczywiście mam w ręku tom pt. „Pisarz dla dorosłych”? Eberhardt miał obsesję na punkcie Makuszyńskiego, a zwłaszcza – Koziołka Matołka, co z trudem tylko da się zastosować do pisarstwa dla dorosłych.
I tak to, niestety, najczęściej wyglądają dyskusje z „historykami”. Ty zarzucasz fakt [podkreślenie moje – MB], a tamten mówi, „pan kłamie, ponieważ pańska ciotka mieszkała w Pacanowie, a tam kozy kują”. I faktycznie, „historyk” ma rację, w Pacanowie kują kozy, aż furczy!
Ech, Koziołek, mądra głowa, „zarzuca fakty”. To znaczy co, właściwie? Czy fakty zarzuca się, jak sieć na ryby? Czy może Koziołek „zarzuca fakty”, by już więcej do nich nie wracać, a trzymać się w zamian fikcji? I to wszystko w książce poświęconej „pisarzowi dla dorosłych”. W innym miejscu, przywołując przedwojenną recenzję z Buntu rojstów, pisze Eberhardt:
Tu, uważam, recenzent walnął niczym kulą w płot! Bo jeśli Wańkowicza można – i owszem – przywołać przy omawianiu Buntu rojstów, to ściągać do swego artykułu autora Koziołka Matołka jest czynem, przepraszam, nie do wytłumaczenia.
Zdałoby się, mógł był autor zastosować te słowa i do siebie, ale akurat przedwojenny recenzent wiedział, co mówi, używając terminu „makuszyniada”, którego Eberhardt najwyraźniej nie rozumiał. Z niepojętym uporem nasz autor upupiał zarówno siebie samego jak i przedmiot swych rozważań. Pisze oto, że decyduje się „podjąć ryzyko dokonania wręcz szkolnej analizy tego nieznanego dziś tekstu Mackiewicza”, po czym zgodnie z obietnicą następuje bezładne wypracowanie na temat bardzo ważnego artykułu pt. Kukurydza, za który uczeń otrzymałby trójkę na szynach. Infantylizm poetyki przyjętej przez detektywa jest tak porażający, że kazał mi się zastanowić, czy za tym się coś kryje? Dlaczego to jest wszystko aż tak nieporadnie szkolne? Czy Eberhardt chciał pławić się w dziecinności? Czy raczej epatować infantylizmem? Jak inaczej tłumaczyć fragmenty tego rodzaju:
I tak w książce w wersji 1969 nie znajdę sceny męczarni seksualnej bohatera z pewną mężatką angielską. Mało, że akurat Niemcy bombardują okolice, mężczyzny nie mogą opuścić myśli (wyrzuty sumienia, mówiąc po ludzku) o jej mężu walczącym w Libii. Cenzor z lat 1968/69, niewątpliwie członek stajni gen. Moczara, enkawudzisty akurat wówczas stawiającego na patriotyzm, wolał nie ryzykować swej kariery i wyrzucił całą scenę, w której „Polakowi nie stawało”… No, bo jakże! Samosierra, Grunwald! A tu jakieś pierdoły i z pieprz… nici!
Delikatna robota detektywistyczna i geniusz wykrzyknikowego stylu, który każe delikatnie wykropkować pieprzenie, a napisać wprost o pierdołach. Nawiasem mówiąc, na Niemców autor mówi zazwyczaj „szkopy”, więc ten fragment jest mniej infantylny niż reszta książki. Kiedy Mackiewicz przypomina, że Rosja to nie sowiety, to Eberhardt komentuje: „maruda jedna!”
Czytelnik niniejszego zwrócił zapewne uwagę, że jak dotąd niewiele było mowy o Józefie Mackiewiczu, który miał być przecież przedmiotem książki. Ale opowieść o „pisarzu dla dorosłych” nie jest wypunktowana faktami z życia Mackiewicza, tylko życiorysem Eberhardta. I nawet tu wkrada się ten sam puerylizm podejścia: autor twierdzi np. że był świadom, iż zetemes „jest be”, ale zapisał się pomimo to. Dbał jako prlowski harcerz o miejsca martyrologii bojowników al i ppr, ponieważ wierzył w istnienie wehikułu czasu. (Wiem, że to jest nie do wiary, więc podaję adres: s. 557.)
„Miałem 5 lat, gdy Mackiewicz zamieścił…” zauważa nasz detektyw, a na następnej stronie: „za dwa lata, w 1957, będę miał 7 lat…”, a dalej: „Nieciekawy rok 1960. Miałem 10 lat.” Nie! Naprawdę? Wykrzyknik? Wielokropek? Znak zapytania! „W 1961 roku – uwaga – miałem 11 lat”, ale gdzie wykrzyknik? W tej poetyce nie ma miejsca na obiektywne stwierdzenie faktu, na przytoczenie opinii; w zamian mamy: „natrafiam na tekst”, „na marginesie notuję”: jest rok 2014, mam już 64 lata, a nadal piszę takie brednie. Właśnie!
Cały szkielet mi się rozchwierutał do niemożebności przy czytaniu Pisarza dla dorosłych, ale kiedy tylko napisałem te słowa, to nasunęła mi się straszna myśl. Czy ja aby nie pisuję tak samo? Czy i ja nie lubię czasami pławić się w infantylizmie, byle tylko po swojemu, byle inaczej? Może Pan Bóg w swej nieskończonej dobroci postawił dzieło eberhardtowe na mojej drodze, żebym mógł przejrzeć się w nim jak w lustrze? Przed wielu laty, zwrócono mi delikatnie uwagę, że określenia takie jak „każda siksa”, którego użyłem na niniejszej stronie, nie są „kulturalne”, ale mnie się podobało i tak właśnie chciałem, bo to mój styl – ba, tylko czy to nie jest aby definicja tego samego infantylizmu, który mnie tak uderza u Eberhardta? „Tak, tak, tam w lustrze to niestety ja.”
Z prlu on
Moje czytelnicze „sympatie i antypatie” wobec przedmiotu eberhardtowych dociekań są w dużej mierze rozłożone podobnie do autorskich. Postacie Jasienicy czy Nowaka np. są mi z gruntu obrzydliwe, ale pomimo całej awersji do wszystkich tych Korbońskich, Garlińskich, Pełczyńskich i Lorentzów, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdybym to ja otrzymał tak agresywny, tak chamski list, jak te, które Eberhardt uznał za stosowne posłać do Nowaka czy do Herlinga, to zachowałbym się tak samo jak oni. Eberhardt natomiast nie mógł się nadziwić, że jego impertynenckie epistoły, które nb. przytacza in extenso, nie doczekały się nigdy żadnych odpowiedzi. Co więcej, brak riposty utwierdzał go w przekonaniu o jego własnej słuszności. Jak każdy pieniacz, widział w braku odpowiedzi na swoje grubiaństwo, potwierdzenie, że jego pytania „trafiają w sedno”; muszą być w istocie tak trafne, że zuchwale zaczepiony adresat schował się za tarczą wyniosłego milczenia przed porażającym ogniem eberhardtowej prawdy.
Jeśli jednak próbować podjąć dyskusję z Eberhardtem, jak próbowali to czynić np. Wacław Lewandowski i Włodzimierz Bolecki, to wtedy, żeby przytoczyć Józefa Mackiewicza „oczywiście, ‘dialog’ przeistoczy się w wykrzyknik, i urwie sam przez się”.
Cały ogromny rozdział dzieła zatytułowany jest „Z Wilna on!” wraz z nieodłącznym wykrzyknikiem. To prawda. Józef Mackiewicz pochodził z Wilna. Tak jak Grzegorz Eberhardt pochodził z prlu bez reszty, o czym nie zapominał nigdy i o czym był zdecydowany nie pozwolić zapomnieć swoim czytelnikom.
Na zakończenie trzeciego wydania swej książki o Józefie Mackiewiczu ogłosił autor, że bohaterem jego następnej pracy miał być nie kto inny jak tow. Korboński. Był to wybór z pewnością trafny dla prlowca-podziemniaka, a tak właśnie Eberhardt sam o sobie pisał. Mackiewicz pisał o Korbońskim, że „uznał niewolę Polski, uznając Traktat Jałtański; ci, którzy walczą o niepodległość Polski, Jałty nie uznali i nie uznają nigdy. P. Korboński zgłosił akces do czynnej polityki w więzach narzuconych przez okupanta komunistycznego; ze stanowiska niepodległościowego, jest to zdrada Rzeczypospolitej i zdrada Narodu.” Tak, Korboński należy do prlu i był to zaiste odpowiedni wybór bohatera dla Eberhardta. O wiele bardziej adekwatny niż „pisarz dla dorosłych”.
Porównując Józefa do Cata – dwóch braci, tak fascynująco różnych, jak Kain i Abel, jak Jakub i Ezaw – takie zauważał istotne między nimi różnice: „Natomiast Józef – wyraźny chudeusz, z win wódka mu najbliższa, a z kuchni śledzik, na przykład. A z kobiet…? Barbary starczyło mu na pół wieku.” (Pozostawię ostatnie zdanie bez komentarza, bo przekracza dopuszczalne granice przyzwoitości.) Przy słowie „śledzik” mamy odsyłacz: „Józef Mackiewicz nienawidził śledzi – tak twierdzą osoby znające Pisarza. Przyjmuję to sprostowanie z pokorą; śledzie wymyśliłem [podkreślenie moje – MB] w jakimś absolutnie literackim zapędzie, ale niewątpliwie i z osobistej skłonności do tej akurat zakąski.” Gdyby był nasz badacz czytał uważniej samego Mackiewicza, to uniknąłby takiego błędu, bo pisał on np. „śledzi nie jadam” (Siódmy „Obiad Akademicki” w Londynie). Ale takie drobiazgi nie mąciły metodologicznego sumienia naszego detektywa. „Pisarz dla dorosłych” to obraz wielkiego pisarza wymyślony w zapędzie (jakimś, choć absolutnie nie literackim) i z osobistych skłonności: obraz przykrojony do własnej miary. Eberhardt zmyślał na temat Mackiewicza i wymyślał od najgorszych ludziom, którzy Józefa Mackiewicza cenią i znają. Zamiast czytać Mackiewicza z otwartymi oczami i z otwartą głową, nadał mu swe „osobiste skłonności”.
Ta myśl jeszcze raz nasunęła mi nieprzyjemne refleksje: czy aby i ja nie jestem winien podobnego przycinania wielkiego pisarza na prokrustowym łożu? Zapewne niestety jestem. Bodaj by tylko wielcy pisali o wielkich, ale z braku wielkości, nam maluczkim przypadło w udziale pisanie o Józefie Mackiewiczu. Miejmy więc wyrozumienie dla Eberhardta. A jednak jest fundamentalna, bo merytoryczna różnica, między przykrajaniem do zwykłej ludzkiej małości, a przykrajaniem do prlowskiej karłowatości. Co gorsza, pisanie powiedzmy o wielkim niewątpliwie Tomaszu Mannie z prlowskiej perspektywy, nie jest zapewne równie druzgocące, co pisanie w taki sposób o Józefie Mackiewiczu. Eberhardt na każdym kroku podkreśla, jak bardzo należy do prlu, jak jest z tego dumny, jak nie chce swego prlowskiego dziedzictwa zapomnieć. I ja także narodziłem się w Polsce ludowej, ale lektura pism Józefa Mackiewicza mnie z niej wyrwała. Wyrwała mnie z marazmu prlowskiego myślenia, z bagna prlowskiej pseudo polityki; uświadomiła, że należy odrzucić ten bagaż. Eberhardt natomiast nie chciał niczego odrzucać, choć mówił o autorze Zwycięstwa prowokacji, a tym samym stawiał się w pozycji, z której musiał go przykrawać do prlowskiej miary, musiał go upupiać. W moim mniemaniu, efekt jest równie przewidywalny, co fatalny. Mówienie o Józefie Mackiewiczu z prlowskiej perspektywy, to tak, jakby Julian Apostata pisał o Jezusie Nazareńskim, albo głuchy rozprawiał o Pasji Bacha wg Św. Mateusza. Najbardziej narzucająca się metafora – ta o ślepym i kolorach – okazuje się najtrafniejsza w wypadku Eberhardta, bo oto czytam w zdumieniu:
Pisanie jako pocieszenie, pomoc w przetrwaniu. Pisanie jako założenie klapek na oczy, by nie widzieć zła wokół. Klapki były strusie – wtedy to, w ciupie, po raz pierwszy doceniłem mądrość tego zwierzaka. Też chowałem głowę w piasek (powiedzmy – nakładałem klapki) w momencie zagrożenia. Pomagało! Zagrożenie omijało, rozmywało się wobec mojej obojętności, mojego „nieistnienia”. (s. 591)
Zamurowało mnie tak bardzo, że na wszelki wypadek podaję lokalizację cytatu. Ładny detektyw z głową w piasku. Wykrzyknik! Ale czy można pisać o Józefie Mackiewiczu schowawszy głowę w piasku? Czy można patrzeć prawdzie w oczy? Czy można opisać rzeczywistość nałożywszy klapki na oczy? Pisać z głową w piasku?? „Wyjąć strusiowi głowę z piasku!” – wołał Mackiewicz:
Struś – powiadają – ażeby nie widzieć grożącego mu niebezpieczeństwa, chowa głowę w piasek. Uczeni zoolodzy mają do dziś pewne wątpliwości, czy robi to istotnie. Natomiast nie ma wątpliwości, że – w przenośni oczywiście – często w ten sposób rzeczywiście postępują ludzie pojedynczy, politycy, narody całe, państwa, ba, nawet koalicje państw. Dlatego niezależnie od zoologicznej prawdy, powstałe stąd przysłowie jest dobre, bo świetnie ilustruje pewnego rodzaju optymistyczny odruch, którego optymizm polega wyłącznie na tym, aby nie spojrzeć prawdzie w oczy. W skrócie można by powiedzieć, że tego rodzaju strusią politykę charakteryzuje dziś stosunek tzw. wolnego świata do zagrożenia komunistycznego. Przy tym symboliczny piasek służy w danym wypadku nie tylko do chowania własnej głowy, ale też do sypania nim w oczy innym, pod postacią masy przeróżnych argumentów, tez i hipotez, spekulacji politycznych, koncepcji politycznych. O tym, czym rzekomo są Sowiety, blok komunistyczny, czego on chce i do czego dąży – napisano w niezliczonych książkach, pracach, artykułach całego świata. Jest tego takie mnóstwo, że nawet specjaliści zaczynają się w tym wszystkim gubić. Przeciętnego człowieka boli już głowa, a ten piasek nuży i ciąży.
Powtórzę raz jeszcze: jak można sensownie pisać o Mackiewiczu schowawszy głowę w piasku? Jak można pisać o czymkolwiek? Można co najwyżej sypać piaskiem w oczy.
Mackiewicz pisał niegdyś o Tyrmandzie (przytaczając z jego książki), że autor
tak dalece czuje razem z Polakami w kraju, że m. in.: „…wykopuje to przepaść pomiędzy nami a tymi wszystkimi, którzy nami nie są; to ono sprawia, że komunista z Polski jest mi jakoś bliższy od antykomunisty z Zachodu…” Ja natomiast – dodaje od siebie Mackiewicz – doszedłem do innego wniosku: że światowego komunizmu nie da się pokonać, dopóki ludzie po stronie wolności nie zrozumieją, że wrogiem nr 1 jest przede wszystkim komunista ich własnego narodu; zamiast jak dotychczas zwalać całą winę na komunistę innego narodu. Stoimy więc na przeciwstawnych niejako biegunach.
Oczywiście Eberhardtowi daleko do Tyrmanda – choć the lady doth protest too much, methinks, jak mówi królowa do Hamleta – ale pozostaje faktem, że stoi na przeciwstawnym biegunie do Mackiewicza. Należy całkowicie, bez reszty do prlu. Z tej prlowskiej perspektywy niestety przeinacza i zniekształca dzieło Mackiewicza. Jego prlowska proweniencja wychodzi jak szydło z worka, gdy w przypisie o Rokossowskim, oskarża go o „represje w wojsku polskim”, ale ludowe wojsko może być „polskie” tylko w prlowskich oczach. Nie dziwię się więc wcale, że Darek Rohnka nazwał dzieło Eberhardta „pierwszą bolszewicką książką o Mackiewiczu”, skoro sam autor – czy raczej mój bohater – przyznaje się do swej prlowskości z ochotą.
W grudniu 2004 roku śp. Eberhardt musiał zdawać jakiś egzamin z języka polskiego, więc przejrzał 29 podręczników szkolnych i – o zgrozo! – stwierdził naocznie, że nie ma Mackiewicza w prlowskich lekturach szkolnych. Ej, koziołek, mądra głowa, zapomniał, że Mackiewicz, to pisarz dla dorosłych… Wielokropek! Osobiście pragnąłbym, żeby Mackiewicza czytano w prlu bez przymusu. Wszyscy byliśmy kiedyś w szkole i wszyscy wiemy, jak dzieci traktują lektury obowiązkowe. Traktują je z pogardą. Na każdego dobrego nauczyciela przypada kilkudziesięciu belfrów spod ciemnej gwiazdy, którzy są w stanie zamordować najlepszą książkę. Prus, Reymont czy Orzeszkowa, to nie są źli pisarze, ale do dziś dostaję wysypki na myśl, co reprezentować miał Wokulski, a co Rzecki. Trudno sobie wyobrazić taką analizę Lewej wolnej dla potrzeb gimnazjalistów. W jaki sposób poloniści-patrioci mają sobie poradzić z tymi ułanami i ich genialnym:
Śpij kolego smacznie w grobie
Niech się kurwa przyśni tobie.
Ja bym raczej wolał, żeby ministerstwa prawdy trzymały ręce z dala od Mackiewicza i od wielkiej literatury.
Amicus Plato sed magis ARNICA veritas [podkr. moje – MB], pisze Eberhardt. Ponieważ jednak w pierwszym wydaniu nie ma mowy o lekach homeopatycznych, zaczynam podejrzewać, że infantylizm przenikający jego książkę jest celowym zabiegiem. Jest czymś w rodzaju mechanizmu obronnego i musi być blisko związany z jego prlowskim punktem widzenia. Niefrasobliwy język chamskich napaści na wydawcę, maskuje rozpaczliwość pozycji autora. Czyżby on sam przeczuwał, że to wszystko nonsens? Czyżby stąd uparte szczeniactwo? „Hej, co ja wiem? Ja tylko koziołek matołek, z prlowskiego Pacanowa, właśnie!, maruda jedna, Alu Cz., pozdrawiam! …takie g…, że się chce… Może czarne, może białe? Kto to wie? Łyso mi, bo zetemes jest be.”
Nie przestając określać sam siebie jako prlowca, Eberhardt stawiał czasami sobie samemu pytania na temat prlu. „Mam czelność formułować taki niepokój moich bohaterów sprzed półwiecza, ponieważ… Ponieważ takie same pytania, takie same kwestie nachodzą także mnie. Nachodzą, ilekroć przyjdzie mi oceniać sensowność swojego działania w konspiracji lat 80.” W innym miejscu pisał, że sympatyzując z korem, „my, tu, w prlu, mieliśmy rację”. Ale Mackiewicz też miał rację – „miał rację silniejszą, rację prawdy”. Czyli wszyscy mają rację, jak to w Pacanowie.
A jeszcze gdzie indziej pisał: „PRL kwitnie w najlepsze! Ale kwitnie dlatego właśnie, że PRL został wymyślony nie dla realizacji imperialnych interesów Rosji.” Nie posuwał się jednak do wyciągnięcia jakichkolwiek wniosków, bo uczciwe wnioski byłyby zdruzgotały całą jego postawę. Uczciwą konkluzją byłoby stwierdzenie, że nie wolno publikować Józefa Mackiewicza w prlu bis, ale takiego wniosku postawić Eberhardt nie mógł, bo to by zmieniło jego cały światopogląd. Mało tego, winą za to, że prl bis „nie jest pełnym powrotem do normalności”, obarczał autor Ninę Karsov, formułując tym samym obraz świata zdominowany przez jedną myśl, jeden czarny charakter. A więc… Wszystko jasne! Właśnie! Winna jest kobieta z Londynu! Jej nazwisko zaczyna się na K… Ale zaraz! Ile wielokropków? Wykrzyknik? A więc… Spisek! Jak rozmyślała caryca Leonida?
Nagle goryczy kropla spada,
wypełza myśl ohydna: Sadat!
— zimny egipski pederasta,
podstępna, jadowita żmija!
Prześlij znajomemu
Kawał dobrej literatury – gratuluję stylu i swady! (Co do merytorycznych racji. się nie wypowiadam, ale na moje wyczucie też Pan w cuglach z ofiarą wygrywa.)
Pokornie dziękuję, ale między nami mówiąc, ten Pacan był tak dalece zerem poniżej krytyki, że „zwycięstwo” odniesione nad takim durniem napawa mnie melancholią.
Zgoda, jako były literat rozumiem, ale naprawdę b. ładnie napisane, No a te przykłady z ofiary zaiste wstrząsajace. Ja lepiej pisałem w trzeciej klasie podstawówki, a jestem (dumnym) dyslektykiem.
I takie zero jest do dziś uważane za „znawcę Mackiewicza” Brrr…