Tarkwiniusz Pyszny a sprawa prlu bis
67 komentarzy Published 17 października 2019    | 
Jakiś czas temu, rozpisaliśmy ankietę na temat statusu dzisiejszej Polski. Pomimo że nadal (teoretycznie) oczekujemy na kilka obiecanych odpowiedzi, pozwolę sobie zająć się bliżej jednym aspektem tego statusu; aspektem, wokół którego obracało się kilka pytań naszej VI Ankiety. Chodzi mi o pytanie o kontynuację państwowo-prawną prlu w przełomowym roku 1989. Poglądy naszych respondentów w tej kwestii, wypełniły spektrum od pełnego zerwania ciągłości między prlem a dzisiejszą Polską, aż do pełnej kontynuacji. Nie będę ukrywał, że w moim przekonaniu trzeba mówić o nieprzerwanej ciągłości, ale to nie zmienia faktu, że uprawnione pozostaje pytanie: w jaki sposób mogły powstać tak diametralne różnice między prlem, jaki znaliśmy w latach 80., i Polską XXI wieku, bez uprzedniego zerwania ciągłości państwowej?
Zamiast ponownie wałkować szczegóły wydarzeń sprzed 30 lat, chciałbym poszukać historycznej paraleli dla tego, co się wydarzyło. Jak zwykle w takich wypadkach, historia Rzymu i Aten dostarcza wielu godnych uwagi przykładów. W historii Rzymu są aż trzy momenty, które mogą nas poinstruować w tym względzie. Przede wszystkim gwałtowne przejście od monarchii do republiki (obojętne, że były to wydarzenia na poły mityczne; ważne, w jaki sposób treść państwa została zmieniona i jaki miało to wpływ na potomność). Następnie, w ciągu 100 lat wojen domowych, długi, gwałtowny i bolesny proces upadku republiki i przejścia do cesarstwa. I wreszcie na koniec, upadek zachodniego cesarstwa i założenie germańskich państw na jego gruzach; państw, które z czasem przerodziły się w barbarzyńskie państewka włoskie, francuskie, brytyjskie i niemieckie.
Opowieść o tym, jak nieprzejednany Brutus, zgorszony gwałtem Lukrecji, wezwał lud Rzymu do obalenia tyranii Tarkwiniusza Pysznego, znana jest każdemu uczniowi w szkole (a przynajmniej powinna być znana), ale najprawdopodobniej nie ma wiele wspólnego z historyczną rzeczywistością. Tarkwiniusze – a szerzej, późni królowie Rzymu – byli zapewne „populistami”, tzn. opierali swą władzę na bezpośrednim odwołaniu do ludu, ponad głowami potężnych rodzin, które dopiero za czasów republiki mianowano patrycjatem. Rewolucja Brutusa zerwała radykalnie ciągłość państwową Rzymu przez zmianę konstytucji, oddając władzę w ręce kilkudziesięciu klanów. W sławnym wstępie do Księgi II swej historii, Liwiusz pisze, że wolny lud był odtąd rządzony przez wybranych co roku przedstawicieli, „wolny od kaprysów jednostek, a poddany autorytetowi prawa”, i że w ten sposób Rzym „uniknął burzliwych wód demokratycznej polityki”. Tylko że arystokratyczni rewolucjoniści Brutusa, tzw. „ojcowie republiki”, nie zmienili rzymskiego prawa. Zapewnili ciągłość przez wprowadzenie pozycji rex sacrorum („król ofiar”), zachowując tym samym wiele instytucji religijnych, praw Numy Pompiliusza (a jednocześnie izolując sakralną rolę władcy jako wcielenia państwa). Ich kolegialny system równoległych władz wydaje się nawet dzisiaj dziwaczny, ale był bez wątpienia skutecznym sposobem uniemożliwienia wybitnym jednostkom zdobycia nadmiaru władzy i zapewniania Senatowi władzy najwyższej. Musiało upłynąć wiele setek lat zanim wielcy wodzowie zdołali skupić władzę w swoich rękach, a zrobili to poprzez odwołanie się do ludu, ponad głowami klasy rządzącej.
Upadek republiki jest pod wieloma względami ciekawszy dla naszych potrzeb. Cezar i Oktawian – ale przed nimi także Sulla, Mariusz, Pompejusz, a jednocześnie z nimi Marek Antoniusz – zachowali zewnętrzne formy republiki, zachowali instytucje (zwłaszcza Senat) i ciągłość prawną, ale za tą fasadą kontynuacji zmienili istotę państwowości rzymskiej. Zostawmy szczegóły na boku; zasadniczą zmianą było fundamentalne, niejako strukturalne, bezprawie cesarstwa. Gdy rzymska libertas była poddaniem się prawu („jesteśmy niewolnikami prawa, byśmy mogli być wolni”, pisał Cyceron), to w cesarstwie obywatele byli całkowicie poddani kaprysom jednostki. Najlepiej ilustruje ten punkt elementarne bezprawie, jakim była proskrypcja. Proskrypcja rzymskich obywateli, wprowadzona na szeroką skalę przez Sullę, musiała być szokiem dla republikanów. Skazywano, czy raczej wydawano na śmierć i konfiskatę mienia (bez prawa dziedziczenia, a więc karząc następne pokolenia), bez sądu, bez oskarżenia, bez prawa do obrony lub apelacji, po prostu na drodze administracyjnej. Mariusz nie musiał nawet wydawać rozkazów zabójstwa, wystarczyło, żeby nie odpowiedział na powitanie przechodniowi na Forum, by nieszczęsny obywatel tracił życie. Drugi Triumwirat (Oktawian-Antoniusz-Lepidus) podjął metody Sulli, i na drodze ich proskrypcji zamordowany został między innymi Cycero, tylko dlatego, że Marek Antoniusz go nie lubił. Mimo tak drastycznego i niespotykanego w skali bezprawia, Rzym zdołał zachować ciągłość państwową, czego ironicznym dowodem jest, że te same nadużycia proskrypcji miały miejsce za Sulli i Oktawiana. Tyberiusz, Kaligula czy Neron nie tracili nawet czasu na listy proskrypcyjne, bo wystarczyło ich jedno skinienie, a rzymscy obywatele wydawani byli na tortury i śmierć, mimo że prawa pozostały te same, pomimo że obradował nadal sławny rzymski Senat. Godne uwagi jest tutaj napięcie między fasadą państwowości, a jej istotą. Już za czasów Oktawiana Augusta, ogromna machina państwowa Imperium Rzymskiego, stała się domeną patronatu jednego człowieka, gdy jeszcze tak niedawno, bo w czasach młodości tegoż Oktawiana, spełnianie funkcji państwowych było obowiązkiem obywatelskim. Gibbon pisał o trzech fazach historii Rzymu, że w czasach rzymskich cnót prowincje były poddane zbrojnej potędze, a obywatele prawom republiki, do czasu, gdy niezgoda wśród obywateli podważyła rządy prawa i całe imperium stało się własnością tyrana. Pięćset lat gwałtu, samowoli i kapryśnego despotyzmu doprowadziło do tego, że barbarzyńcy mieli tylko pogardę dla niegdyś potężnego Rzymu.
Upadek zachodniego cesarstwa interesować nas będzie tylko z jednego powodu: nikt, o ile mi wiadomo, nie twierdził, że państewka germańskich barbarzyńców powstałe w Italii, reprezentowały „ciągłość państwową Rzymu”. (Być może jedynym wyjątkiem mógłby być Foxmulder, skoro utrzymywał tutaj, że nawet Turcja Osmańska to kontynuacja rzymskiego imperium. Odwołanie się do Rzymu, owszem, przyświecało wielu władcom od Karola począwszy, ale mówimy tu o ciągłości państwowej, a nie o mitach. Fakt, że Porta Ottomańska odwoływała się do Rzymu, był częścią jej imperialnej ideologii państwowej, podobnie jak nazywanie Moskwy „Trzecim Rzymem” było mitem dynastii Romanowych.) Mamy tu więc do czynienia z jasnym i klarownym przypadkiem gwałtownego zerwania wszelkiej ciągłości. (Gwoli ścisłości, obraz jest jednak bardziej skomplikowany, bo rzymski Senat udzielił poparcia Odoakrowi, pierwszemu barbarzyńskiemu królowi Italii, ale dla klarowności obrazu, zostawiam to na boku.)
Drugim ciekawym modelem są Ateny. A dokładniej jeden epizod z historii Aten: władza Trzydziestu Tyranów i jej skutki. Ponownie, pozostawię na boku szczegóły, choć są one niezwykle pouczające. W kontekście niniejszych rozważań, interesuje mnie tylko powrót do demokracji po pokonaniu tyranii. Pod wodzą Archonta Eukleidesa, Ateny zdołały osiągnąć niemożliwy pozornie cel: pogodzenie zwaśnionych frakcji oraz zabliźnienie krwawiących ran poprzez całkowite zerwanie ciągłości prawnej miasta. Zdawać by się mogło, że wystarczyłoby uznać za niebyłe prawa i instytucje ustanowione podczas władzy Trzydziestu, ale Eukleides postąpił inaczej. Zaproponował utrzymanie umów i wyroków ustanowionych za demokracji, żeby nie groził Atenom chaos unieważnienia długów czy powtarzania prywatnych kontraktów, ale poza tym prawomocne były tylko prawa spisane pod jego egidą jako Archonta, przez co jednoznacznie zerwał ciągłość prawną Aten. Jednocześnie wprowadzono pełną amnestię dla tych, którzy „musieli jakoś przeżyć czasy Trzydziestu” (czyli wszystkich obywateli Aten), a wyłączono z niej tylko 51 obywateli bezpośrednio zaangażowanych w ich władzę; objęto wszakże amnestią członków rady, których było trzy tysiące, a którzy byli bez wątpienia uwikłani w działanie tyranii. W moim przekonaniu, Eukleides postąpił w ten sposób, gdyż tyrania Trzydziestu zbezcześciła w jego oczach uprzedni porządek prawny Aten (choć przyznać muszę, że nie widzę takiej interpretacji w dostępnych mi źródłach). Nie zezwolił na powrót do praw Drakona i Solona, skoro Kritias i jego poplecznicy sami się do tych praw odwoływali i otwarcie je uznawali. Jednakże jeszcze ważniejsze musiało być, że wedle tych praw należałoby skazać wielu obywateli Aten za ich uczynki pod władzą Trzydziestu. A prawa Drakona były zaiste drakońskie. Warto podkreślić, że tyrania Trzydziestu, choć niezwykle brutalna, trwała zaledwie około roku, był to więc rzeczywiście tylko epizod, ale jakże znaczący.
Spójrzmy raz jeszcze na te antyczne przykłady. Dwoma skrajnymi służy Rzym: płynne, prawie niepostrzeżone, choć pełne gwałtów, przejście od republiki do cesarstwa, gdzie trudno wskazać na jeden moment, w którym państwo się zmieniło, choć zmieniło się nie do poznania; oraz upadek cesarstwa – oczywiste, jak nożem uciął, zerwanie ciągłości prawnej i państwowej. Nazwijmy te opcje „modelem Oktawiana” i „modelem Odoakra”. Mogłoby się wydawać, że mamy tu do czynienia z klasycznym rozróżnieniem między ewolucją i rewolucją. Nie jest to słuszne. W obu wypadkach mowa tu o radykalnej zmianie, ale upadek republiki był serią gwałtownych, często brutalnych i niezwykle krwawych wydarzeń, a nie ewolucyjnych, stopniowych przemian. Dwa przykłady bardziej subtelne i zróżnicowane, mieszczą się niejako pomiędzy tymi skrajnościami: rewolucja Brutusa, która dramatycznie zmieniła instytucje i charakter państwa, ale zachowała ciągłość prawną i symboliczną państwowości; oraz rewolucja Eukleidesa, która zerwała ciągłość prawną Aten, ale przywróciła instytucje.
Nowożytna historia także dostarcza przykładów radykalnego zerwania ciągłości państwowej i prawnej: rewolucja francuska i bolszewicki przewrót są tego klasyczną ilustracją. O dziwo, postępowanie sowietów w niektórych krajach Europy wschodniej w latach 40., służyć może za wzór bardziej zróżniczkowanego podejścia. Bierut mianował się początkowo „prezydentem rzeczpospolitej”, mamy tu więc zachowanie fasady („frontu jedności narodu”) przy jednoczesnej usilnej pracy za kulisami, która nie mogła pozostawić nikomu złudzeń, że wszelka ciągłość państwowa Polski została zerwana, nawet jeżeli Bierut brał udział w procesji Bożego Ciała. Podobnie zachowywali się bolszewicy w Czechosłowacji po wojnie.
Bardziej typowym dla ich modus operandi jest brutalne zerwanie z przeszłością. Przykładem służyć może ich postępowanie w państwach bałtyckich w ogóle, a w Wilnie w szczególności, w roku 1940, tak dramatycznie opisane przez Józefa Mackiewicza. Ale, rzecz jasna, najlepszą ilustracją modelu Odoakra pozostają rewolucje francuska i bolszewicka. W obu wypadkach, państwo zostało całkowicie zniszczone, a na jego gruzach barbarzyńcy stworzyli nową jakość.
Z którym modelem mieliśmy do czynienia w roku 1989 w Polsce (i w innych demoludach)? Pozwolę sobie odesłać czytelnika do znakomitej witryny pt. „Tryumf ześlizgu”, która podaje szczegółowe kalendarium wydarzeń z tamtych lat, zamiast przytaczać je tu ponownie. Z pewnością nigdzie nie zastosowano modelu ateńskiego. Nie było żadnej politycznej siły, ani żadnego polityka na miarę Eukleidesa, nie było nikogo, kto z obrzydzeniem odrzuciłby prl z całym jego sztafażem pseudo-legalizmu. Nie można także odwołać się do modelu Brutusa, ponieważ zamiast gwałtownej przemiany i zastąpienia prlowskich instytucji państwowych nowymi, były wybory do „35% sejmu” czyli instytucjonalna ciągłość. Warto jednak zauważyć, że podobnie jak ojcowie rzymskiej republiki celowo zachowali formalną ciągłość i sakralną jedność państwa, ojcowie prlu bis także robili wszystko, by kontynuować poprzednią państwowość. Model Odoakra, model jakobinów i bolszewików, możemy również odrzucić. W żadnym bowiem momencie tzw. rewolucji ‘89, nikt nie próbował odciąć się wyraźnie od prlu, oddzielić nowe państwo od poprzedniego. Wręcz przeciwnie, narysowano uderzająco efektowną czerwoną grubą krechę – której przekroczyć nie było wolno, jak się okazało podczas puczu z czerwca 1992 – w celu ochrony instytucji i osób ancien regime’u.
Pozostaje nam tylko model Oktawiana, ale i on pasuje tylko do pewnego stopnia, tj. co najwyżej, jak rycerskie rzucenie rękawicy w twarz bandycie z majchrem w ręku. Wzdragam się przed porównaniem heroicznych czasów Pompejusza, Lukulla i Sertoriusza z groteskowym koszmarem lat 80. w prlu, a przecież ci wielcy wodzowie doprowadzili do upadku republiki. Czyżby więc figurant tak obleśny, jak Lech Wałęsa, miał być nowym wcieleniem Pompejusza Wielkiego? Mazowiecki – Cezarem? Michnik – Cyceronem? Nie. Model Oktawiana Augusta zupełnie tu nie pasuje, ale zanim zastanowię się, dlaczego tak jest, chciałbym wskazać powody, dla których pozostaje, w moim mniemaniu, najbliższym historycznym wzorem dla politycznej farsy roku 1989.
Symbolicznym końcem republiki rzymskiej był dekret Senatu, nadający Oktawianowi tytuł Augustus, tzn. „wyniesiony”, „czcigodny” (z pewnością nie inaczej myślał o sobie Wałęsa, ale dość już doprawdy o tej kreaturze). Sam Oktawian nie używał tego tytułu, a ograniczył swą rolę do princeps senatus, czyli pierwszego senatora. Jest to istotny punkt dla naszych rozważań. Otóż w moim przekonaniu, Oktawian celowo zachował fasadę republiki, zmieniając jej istotę, ale jednocześnie nie ukrywając wcale tej zmiany. Innymi słowy, fasada nie była wcale używana dla ukrycia zmian zachodzących za kulisami (jak działo się np. w pierwszych latach bolszewickiej okupacji Polski, za Bieruta). Odpowiednikiem tej fasady w Polsce w latach 1989-92 było otwarte trwanie u władzy całej komunistycznej nomenklatury. Dopiero istnienie tej fasady umożliwiło fundamentalne zmiany za kulisami.
Muszę przyznać, że przez wiele lat byłem zdania, że w prlu było na odwrót. Sądziłem, że zaszły fasadowe zmiany – „nasz premier, wasz prezydent”, że pozwolę sobie zacytować Michnika – a za kulisami nic się nie zmieniło. Od jakiegoś czasu wydaje mi się, że było odwrotnie, i to jest główna przyczyna, dla której model Oktawiana wydaje mi się w tym wypadku intelektualnie płodny. Pomimo to jednak, musi być odrzucony, bo w końcu nie oddaje wcale istoty tamtej sytuacji. Ale dlaczego?
Zastanawiam się nad tym od lat, ponieważ wydaje mi się, że stawiana na niniejszej witrynie teza – stawiana m. in. przeze mnie – że „dzisiejsza Polska, to tylko prl”, jest niewystarczająca, pomija coś istotnego w dynamice tego, co się wówczas wydarzyło i co ciągnie się od 30 już lat. Jak próbowałem pokazać powyżej, żaden z czterech antycznych modeli radzenia sobie z problemem „zerwania i ciągłości państwa”, nie wychwytuje tej istotnej innowacji. Gdybym miał znaleźć najlepszy teoretyczny wzór na odrzucenie jednej państwowości i rozpoczęcie innej, to najbardziej odpowiadałby mi model Eukleidesa, jako rozwiązanie tamtych trudności. Należało odrzucić z obrzydzeniem całość prlu, ścigać zbrodniarzy, potępić przeszłość, i szczodrze oferować większości społeczeństwa amnestię, bo wszyscy jakoś byli wplątani. Tak się nie stało, ponieważ stać się nie mogło. Przemiany były bowiem z góry zaplanowane i omówione w przewlekłych rokowaniach z komunistami. Balans między ciągłością a zerwaniem był najważniejszą częścią tych negocjacji; fasadowość pewnych elementów oraz istotność innych, były kluczem do całości.
Innymi słowy, dynamika ciągłości państwowej i jej zerwania była od początku swoistą grą między stronami, a w rezultacie, nowy twór był także tylko elementem tej gry. Dochodzimy tu chyba do rzeczywistej przyczyny, dla której tak trudno wskazać jednoznacznie palcem, co się naprawdę stało.
W moim przekonaniu, żaden z podanych przeze mnie historycznych modeli zachowania bądź zerwania ciągłości państwowej w sytuacji zmiany, nie opisuje adekwatnie sytuacji Polski z roku 1989, ponieważ prl nie był naprawdę państwem. Był zaledwie państwo-podobnym tworem, w którym wegetowaliśmy sobie w nędzy, ale na ogół wesoło, w radosnej nieświadomości, że nie mieszkamy ani w państwie polskim, ani w państwie w ogóle. W każdym z zarysowanych przeze mnie przykładów historycznych, mieliśmy do czynienia z przejściem od jednej państwowości do innej – z zachowaniem prawa lub nie, z ciągłością instytucji bądź ich zastąpieniem, z fasadowymi zmianami albo autentycznymi przeobrażeniami – w żadnym jednak wypadku, nie było nigdy mowy o fałszywej państwowości, z tej prostej przyczyny, że do czasu bolszewickiej rewolucji, nigdy tego rodzaju państwowopodobne twory nie istniały.
A zatem w roku 1989, pod bacznym okiem twórców fałszywej łżeczywistości prlowskiej, dokonano „przeobrażenia”. Zachowano wiele elementów prlu – stąd przekonanie o kontynuacji wśród wielu respondentów naszej VI Ankiety – ale jednocześnie dano ogromny margines swobody (przykładem niech posłuży uwolnienie czarnego rynku, bez którego żadna socjalistyczna gospodarka istnieć nie może), co z kolei zaowocowało stworzeniem jakiegoś zalążku obywatelskiego społeczeństwa – i stąd przekonanie o zerwaniu. Czy taki zalążek może kiedyś przerodzić się w Wolną Polskę? W moim przekonaniu, nie można tego wykluczyć, ponieważ taka jest natura przewidywania przyszłości, ale jak dotąd tak się nie stało. Ogromna wolność, prawie niczym nieograniczony dostęp do informacji – a nawet do, że nazwę to tak wzniośle: Prawdy – nie został wykorzystany w ogóle i Polska nie zdołała zrzucić prlowskiej skóry. Dzieje się tak, ponieważ od samego początku pozostają nadal obecne wszystkie prlowskie składniki tej mikstury zaserwowanej pod okrągłym stołem, które od 30 lat leżą niezmiennie i całkowicie poza kontrolą rodzącego się w bólach polskiego społeczeństwa, a do pewnego stopnia – leżą poza Polską.
Wracając do odpowiedzi na naszą ankietę, nie wydają mi się przekonujące poglądy, wskazujące na zależność Polski od Brukseli, Berlina lub Waszyngtonu. Kwestia względnej słabości gospodarczej, militarnej czy politycznej, przynależności do bloków i paktów, nie determinuje suwerenności (istnieją państwa małe i słabe, a całkowicie suwerenne, ale bywają także duże, choć zależne). Problem tkwi w tym, że Polska pozostaje bez reszty w strefie wpływów Moskwy, i że wszyscy gracze na międzynarodowej scenie przyjmują to za dogmat, nawet jeśli nie zamierzają tego otwarcie przyznać.
W tym sensie, Polska od 30 lat pozostaje prlem bis, prlem nr 2, najlepszym z prlów, bo – jak był powiedział tow. Gierek, „rośnie w siłę, a ludziom żyje się dostatniej”.
Prześlij znajomemu
Miałem nadzieję, że ktoś się przede mną wypowie, ale jak widać była ona nieuzasadniona.
Podzielam zdanie, że „nowy, wspaniały” peerel (a także inne demoludy) charakteryzuje połączenie dwóch, przedtem niezgodnych ze sobą „światów”. Komunizm połączył się z niekomunizmem w jeden organizm. To zapewne było zamierzonym celem komunistów, którego realizację (jej kulminację) niektórzy z nas obserwowali 30 lat temu. Powstał twór w którym wszystko jest połączone. W swojej istocie jest to jednak ciągłość a zerwanie jest pozorne, jest sztafażem. Raczej nazwałbym to zjawisko zmianą modelu, wspomnianym powyżej „przeobrażeniem” albo „dostosowaniem”. „Przeobrazili się ” komuniści ale też „przeobrazili się” niekomuniści. Dziś, jak u Orwella, trudno nierzadko rozróżnić kto jest kim i co jest czym.
Czy nie podobnie jest jednak dziś w całej Europie, a konkretnie w Niuni i czy nie podobnie zaczyna to wyglądać w USA? Pierestrojka stworzyła bolszewikom ogromne możliwości nie tylko politycznej ale i gospodarczej integracji (ta druga wydaje mi się nawet ważniejsza, bo ma oczywiste przełożenie na pierwszą) z tymi, których uznali za swoich wrogów. Czy ktokolwiek zastanawia się nad tym, jak to się stało, że dziś w gospodarce i w polityce amerykańskiej swobodnie funkcjonują sowieci albo ich pomocnicy? Że mieszkają sobie na Florydzie i prowadzą legalne interesy? Że urząd prezydenta i kongres USA podlegają ich wpływom? Jeśli tak, to do tego grona nie należy już raczej Jeff Nyquist, nie tak przecież dawno temu przenikliwy obserwator amerykańskiej rzeczywistości. Uważam, że „przeobrażenie” charakteryzuje dziś całą planetę.
Drogi Panie Andrzeju,
Nikt się nie wypowie, jeżeli Pan się nie wypowie pierwszy. W ogóle, nikt nie pisze do pułkownika…
Przed 30 laty używałem metafory, że połączenie sowietów z Europą we „wspólny europejski dom” byłoby jak połączenie lądu z morzem, które potocznie nazywa się potopem. Delikatnie mówiąc, nikt tego tak nie widzi. Interesującym wyjątkiem był, zmarły przed paru dniami, Władymir Bukowski, który wprost twierdził, że Europa Zachodnia się sowietyzuje.
Ale zamiast się zgadzać, zajmijmy się potencjalną kontrowersją: Polska rośnie w siłę, a ludziom żyje się dostatniej. W końcu, czego więcej trzeba? Czy to nie wystarczy? Ciągłość prawna? Może. Kontynuacja struktur pseudo-państwowych? Niech i tak będzie. Ale ludziom żyje się lepiej. Malkontenci niech sobie narzekają, a Polska rośnie w siłę.
Ku chwale ojczyzny i krzyż na drogę.
Panie Michale,
Szczerze mówiąc nie potrafię pojąć jak ktoś, kto od podszewki poznał bolszewizm i bolszewików oraz prawidłowo diagnozuje zjawiska zachodzące w Europie i na świecie, bez okłamywania samego siebie jest w stanie dobrowolnie pomagać bolszewikom w realizacji ich prowokacji. Doprawdy, jest ona nad wyraz skuteczna i mordercza. Mniejsza o Bukowskiego (świeć Panie nad jego duszą), przyjrzyjmy się swojemu „podwórkowi”. Tutaj są dziś całe zastępy probolszewickich „antykomunistów”. Żeby nie być gołosłownym, ot tacy „liberalni konserwatyści” spod znaku „unii polityki realnej”. Ich światopogląd, który pozornie głosi wolność w każdej niemal dziedzinie życia, nakazuje im wzmacniać bolszewicki twór – uczestniczyć w bolszewickiej inscenizacji, której celem jest zniewolenie świata a więc także i ich samych. Ich wódz, którego wspierają (często finansowo) i wielbią oraz noszą na rękach od lat, wzywa dziś do sojuszu z bolszewikami (bo „Rosję” należy „traktować jak normalny kraj”, którego władze wspiera czynnie). Jakkolwiek dotyczy to bolszewickich tworów a więc w sumie jest to bez znaczenia (masło maślane), to jednak obnaża całą fikcję myślenia, której nikt ze wspierających wodza nie zamierza ukazać i wykazać jej szkodliwość (a są to nierzadko ludzie bardzo inteligentni). Taka to „realna polityka”. Potrafię zrozumieć (do pewnych granic) nacjonalistów, którzy akceptują wszystko co promuje nacjonalizm, a więc także narodowy komunizm lub pozory narodowego komunizmu. Nie potrafię jednak zrozumieć „wolnościowca”, który wspiera zniewolenie. Przecież ten „nowy, wspaniały” peerel jest narzędziem bolszewików, został przez nich stworzony. Trudno to dostrzec, czy też mamy do czynienia z czymś gorszym? Ze zniewoleniem już?
Drogi Panie Andrzeju,
Miałem nadzieję nie krytykować zmarłego za bardzo, ale ma Pan oczywiście rację. W końcu, aut bene aut nihil ma swoje granice. Wyjąłem z jego wypowiedzi (a muszę podkreślić, że nie znam go dobrze) pozytywne fragmenty, krytykujące Zachód, ale przecież poza tym można go niestety zaliczyć do tego, co Pan nazywa „probolszewickim antykomunizmem”. Uważał np., że komunizm upadł we Wschodniej Europie, zwłaszcza w Polsce; a także, że komunizm osłabł na tyle w sowietach, że mógł osobiście kandydować na prezydenta w Moskwie. Czy to jest naiwność? Tak byłbym skłonny to interpretować, ale są o wiele gorsze możliwości interpretacyjne.
W porównaniu, przytaczani przez Pana Korwin czy Morawiecki, to są żywiołki drobniejszego płazu, bez jakiegokolwiek znaczenia, ślepi na rzeczywistość – np. kontynuację sowietów, a nie Rosji – oraz zaszczepieni i uodpornieni na Łżeczywistość prlu bis.
Mój Boże! „Wolnościowcy, którzy wspierają zniewolenie”! Jakże to trafne.
Michał,
Wybacz, że z takim poślizgiem, ale…
Gratuluję wyśmienitych historycznych peregrynacji, choć mogłoby się pozornie zdawać, że zakończonych fiaskiem. W rzeczywistości dowód negatywny, który udało Ci się wyprowadzić, ma dużą wartość, potwierdzając (po raz kolejny, ale w bardzo ciekawy sposób), że nie istnieją przekonujące analogie pomiędzy tym co normalne, a tym co bolszewickie.
Wśród wielu ważkich kwestii, jakie poruszasz, szczególnie godna uwagi wydaje mi się teza odmawiająca substancji nazywanej peerelem walorów państwa. Konsekwencje wynikające są przeogromne (i oczywiście nie dotyczą jedynie peerelu).
peerel nie jest państwem. Niepaństwo nie rozporządza żadnymi atrybutami, które mogłyby być przez kontynuatorów/obalaczy zasymilowane/odtrącone w obszarze działań państwowotwórczych lub państwoburzących. Nie dysponuje instytucjami państwowymi (rząd, władza ustawodawcza, administracja, sądownictwo, wojsko, milicja/policja, system edukacji, prasa, radio, telewizja etc. etc.).
Konsekwencje takiego podejścia są wielorakie, problemów mrowie.
Jak to to uchwycić i poddać jakiejkolwiek analizie. Bo, całkiem przykładowo, jeżeli: a) stawiamy na tezę o kontynuacji; b) zgadzamy się z twierdzeniem, że niepaństwo nie ma mocy sprawczej tworzenia instytucji to… co właściwie powinno być przedmiotem naszych rozważań?
Zastanawia mnie też przy okazji, czy na podobnym podglebiu da się uprawdopodobnić fantazję o budowie zalążków czegobądź pozytywnego? (Ale to tylko na odległym od meritum marginesie.)
JM zdecydowanie odrzucał tezę o podmiotowości peerelu. W pewnym sensie (i do pewnego czasu) jego poglądy nie odbiegały od emigracyjnej normy. Np. Zamek jeszcze w połowie lat 70. (przy okazji listu 59 w obronie „konstytucji‟) rozważał kwestię, czy dopuszczalne jest traktowanie polski ludowej jako (do pewnego stopnia) podmiotu prawa. Później, zdaje się, zarzucono te bezpłodne rozważania i ochoczo wstąpiono w komitywę z towarzyszami opozycjonistami (którzy, rzecz jasna, mieli peerel w najgłębszym możliwym poważaniu). Inne środowiska o wiele wcześniej poczęły uznawać peerel za „państwo polskie‟ (choć był to raczej żmudny proces, aniżeli fakt dokonany raz a skutecznie): RFE, Kultura, także Wiadomości, ludzie kultury, nauki, polityki – wszyscy oni skłaniali się ku jakiejś formie uznania tego czegoś, o czym tu teraz piszę, za byt mniej lub bardziej państwowy.
W pierwszej połowie l. 70 rozgorzała dyskusja, której przedmiotem było pytanie, czym jest peerel. Pisałem na temat tej dyskusji 25 lat temu i z jakiegoś powodu słabo to wszystko dzisiaj pamiętam. Mackiewicz optował za sformułowaniem: „okupacja i coś gorszego‟, Pragier za (bodaj) „okupacją sowiecką‟. Krystyna Marek (jakoś tam powiązana z Nowakiem-Jeziorańskim) ustawiła nobliwych panów w kącie, pogroziła palcem i napisała, że nie mają racji. Cóż takiego ona sama zaproponowała, nie wydaje mi się istotne. Natomiast niewątpliwie interesująca jest definicja ostatnia: peerel jako państwo o ustroju komunistycznym.
To mi się wydawało przez wiele lat celne, ale teraz skłonny byłbym do niejakiego zawahania. Bo, po pierwsze: czy państwo o ustroju komunistycznym jest w swojej istocie państwem? Oraz, po drugie: czy w ogóle można mówić o czymś takim jak „ustrój komunistyczny‟ (w sensie tworu zamkniętego w ściśle określonych ramach jednej koncepcji zorganizowania obywateli oraz zasad, wedle których mają żyć)?
Darek,
Ustrój komunistyczny wydaje mi się oksymoronem; państwo komunistyczne wewnętrzną sprzecznością, ale jednocześnie nie sądzę, by warto o to kopie kruszyć, bo wiemy dokładnie, co mieli na myśli ci, co tak mówili. Próbowali dotrzeć jakoś do istoty rzeczy, jakimś cudem przybić ten kisiel do ściany.
Poza tym, wszystko powyżej wydaje mi się w miarę niekontrowersyjne (powiedział z zawodem w głosie), może z wyjątkiem jednego twierdzenia, że wobec istnienia państwo-podobnego tworu, jakim w naszej zgodnej opinii jest każdy komunistyczny twór, nie może się zrodzić społeczeństwo obywatelskie, a w dalszej perspektywie państwo. Ty mówisz to inaczej: „czy na podobnym podglebiu da się uprawdopodobnić fantazję o budowie zalążków czegobądź pozytywnego?”
Ani logicznie, ani historycznie, ani metodologicznie, ani w żadnym innym względzie, tak wykluczająca teza nie da się utrzymać. Na podglebiu z brudu i z łajna, da się wyhodować róże. Dla przykładu: pierwsze państwo zrodzić się musiało (z definicji) z czegoś, co państwem nie było. Ale dalej, w jakim celu Mackiewicz nawoływał do zachowania postawy oporu? Dokładnie dlatego, żeby móc kiedyś w przyszłości, w sprzyjajacych warunkach, stworzyć rudymentarne struktury, z których odrodzić się może państwo, niezależnie od faktu ,że podglebie cuchnie. Taki przecież jest od początku nasz cel. Nie jest to kwestia „optymizmu”, bo osobiście optymistą nie jestem, ale zwykłej logicznej analizy.
Pokusiłbym się nawet o twierdzenie, że taki jest cel istnienia Wydawnictwa Podziemnego. Trafić ono może do wolnomyślących ludzi na powierzchni, tylko dlatego, że komunistyczne pseudo-państwo jest w fazie, w której na to pozwala. A że nie trafia, o to winić trzeba nas samych. Widać jesteśmy do niczego.
Michał,
O ustrój komunistyczna na pewno nie warto kruszyć kopii, ale o konsekwencje wynikające z założenia o istnieniu takiego tworu – już tak. Jest oczywiste, że była to próba zdefiniowania kisielu – czym jest. I w tym zakresie definicja sprawdza się znakomicie. To była i nadal jest szalenie błyskotliwa definicja.
Gdy jednak staniemy na twardym gruncie przekonania, że to jednak kisiel i tylko kisiel (lub, ewentualnie, rzadka nader legumina w postaci zupy nic), da nam to możliwość nowego spojrzenia (czy na pewno nowego?) na fundamentalne zagadnienie upadku komunizmu. Bo co takiego mają na myśli upadkowicze? Jak nic, i tylko – upadek komunistycznego ustroju? Czy nie? Ale czy możebny jest upadek czegoś co nie istnieje, nie istniało i zapewne (bo któż to może wiedzieć na pewno) nie zaistnieje?
„Na podglebiu z brudu i z łajna, da się wyhodować róże.‟ Zgadza się. Czuję się przyłapany na użyciu nieprecyzyjnej metafory. Łajno, o którym mowa, nie odgrywa dziś roli podglebia (jak najniesłuszniej sugerowałem), ale panoszy się brudne i źle pachnące na powierzchni. Nie ma zatem szansy, żeby w jakiś przedziwny sposób było zdolne wzbogacić wegetację. To łajno (wybacz, że tyle o nim) jest wszędobylskie i nachalne, frenetyczne i emocjonalne, pozbawione dystansu i zabijające myślenie. Jeśli mówić o dwóch (a nie jednym) prlach, to dokładnie to zjawisko – zatrucia rozumu łajnem – przemawia zdecydowanie na niekorzyść „najlepszego‟ z peereli.
Jeżeli, po Mackiewiczowsku, mówić o nadziejach… współczesna odsłona bolszewickiej „rzeczywistości‟ daje ich znacznie mniej niż poprzednia.
Nie inaczej oceniam sytuację z punktu wolności wypowiedzi. Dziś, choć z podziemia, mówimy otwarcie, czyta garstka dociekliwych. Gdyby WP była bibułą z l. 80., jej proliferacja miałaby nieporównanie większy zasięg… ale to może tylko różnica ilościowa, bez znaczenia?
Darek,
Łajna zawsze i wszędzie pełno. To akurat nie jest szczególna cecha prlu. Co się wyprawiało w Rzymie?! A pomimo to, mówimy o nadzwyczajnych ludziach, o Cezarze i Pompejuszu, o Krassusie i Lukullusie, choć wokół – i to na powierzchni – panoszyło się łajno. Łajno, to są okoliczności i te okoliczności na ogół śmierdzą.
Oczywiście zatrucie rozumu odchodami, to już jest trudniejsza kwestia i bardziej szczególna dla tych tworów, o których mówimy. A jednak wychowaliśmy się obaj w prlu, zatem można się było od tego uwolnić. Tym bardziej więc, można się uwolnić, gdy jest większy margines swobody w prlu bis. Czy nie?
Nie jestem pewien, czy Cię rozumiem w kwestii różnicy ilościowej między stanem dzisiejszym, a tym sprzed lat ponad 30. Czy możesz to rozwinąć?
Michał,
Dobrym przykładem kwestii ilościowej jest niebywała popularność JM w drugiej połowie l. 80. Nie wiem dokładnie jak to wyglądało w liczbach, ale zdaje się, że książki Mackiewicza biły rekordy popularności. Ilość nie przełożyła się na jakość. Przemówił, ale nie zwyciężył. Okazał się za trudny, nie tyle w odbiorze (bo przecież jest niebywale klarowny), co w postawie. Łatwiej trafiał do czytelnika, ale droga, która wskazywał okazała się dla wielu zbyt trudna (mimo że łajno starano się wówczas raczej odtrącać, a nie taplać się w nim bezkrytycznie, jak dziś). Dlatego, choć być może WP mogłoby się wówczas rozchodzić w tysiącach egz., nie zdaje mi się, żeby dało to jakiś pozytywny skutek.
Zawsze można uwolnić się od łajna, nawet z korzyścią, nawożąc życiodajną glebę. Gdy jednak łajno postrzegamy jako perfumy, jego potencjał staje się zabójczą odwrotnością.
Darek,
Ilość nigdy nie przechodzi w jakość! Mackiewicz niestety nie miał racji, gdy twierdził, że w tym jednym punkcie Marx miał słuszność. Ilość przechodzi wyłącznie w nijakość. Ale też ilość – popularność, odbiór i te wszystkie głodne kawałki – nie mają żadnego znaczenia.
O wiele ważniejszy i ciekawszy jest pojedynczy czytelnik, ze swym zrozumieniem lub brakiem zrozumienia, niż tysiące, które parami hasają po łące i powtarzają jak papugi po innych.
Łajno jako perfumy, to nie jest dobre, ani żyzne, ani nic, ale skoro Rzymianie są ważnym wątkiem w powyższym, to warto pamiętać, że degrengolada republiki była czymś zupełnie niesamowitym. Oni się najprawdziwiej taplali w łajnie i zachwycali wonią. A zatem i tu prl bis nie jest aż tak niezwykły i wyjątkowy.
Łajna zawsze i wszędzie pełno. To akurat nie jest szczególna cecha prlu. Co się wyprawiało w Rzymie?!
Wydaje mi się Panie Michale, że w tym miejscu zachodzi fundamentalna różnica, którą obaj Panowie nierzadko zaznaczacie. Jest to różnica jakościowa. Otóż, o ile łajno rzymskie (dziś, powiedzmy amerykańskie) jest śmierdzące, brudne i panoszy się wszędzie to jest swojskie, można je zdefiniować i podlega zasadzie utylizacji. Łajno peerelowskie zaś (także umownie, tym bardziej, że od jakiegoś czasu rozlało się na dobre na cały kontynent) jest łajnem sztucznym, rzec należałoby bolszewickim, które żadnym zasadom utylizacji nie podlega. Postawmy obok siebie spekulanta giełdowego i sowieckiego „oligarchę”. Norma i deformacja normy. Fakt, że od 30 lat (mniej, więcej już na dobre) bolszewickie łajno zlewa się z łajnem rzymskim w jedno. W takim mixie obaj stają się tacy sami, zaczynają współistnieć w tej samej przestrzeni i współdziałać. Czy nie o to właśnie chodzi bolszewikom, nie to postawili sobie za pośredni cel? Czy dzisiejsza Ameryka nie przedstawia takiego właśnie obrazu, gdzie spekulant, już na ogromną skalę, robi wspólne interesy z bolszewikiem?
Drogi Panie Andrzeju,
To jest dobre rozróżnienie. Zgadzam się z Panem całkowicie, że to są dwie różne rzeczy, choć ich zlewanie się zachodzi coraz częściej i jest niebezpieczne.
Ale pytanie postawione powyżej, jest inne. Czy warunki powstałe w latach 1989-91 dla wytworzenia wrażenia zerwania ciągłości, czy same te warunki swobody – choćby pozornej, niech i ograniczonej, z pewnością kontrolowanej – nie mogły zostać lepiej wykorzystane dla walki?
Bóg mi świadkiem, że od 1989 roku uważałem te zmiany za pic na wodę. Patrząc wstecz, z ogromnej już dzisiaj perspektywy czasu, nie zmieniam zdania. A jednak mam przykre wrażenie, że ta gigantyczna prowokacja mogła być wykorzystana lepiej. Nie mówię tu wcale o grach politycznych „na powierzchni”, w rodzaju „lustracji” a potem puczu Bolka, mam na myśli właśnie kultywowanie postawy oporu jako zalążku obywatelskiego społeczeństwa.
Proszę jednak pamiętać, że to jest pytanie z mojej strony. Nie byłem już wówczas w prlu, mogę się mylić. Ale ma ono także aspekt nie-historyczny, bo przecież w dzisiejszej Polsce jest ponad 15 milionów (trudno mi znaleźć ścisłe dane) ludzi poniżej 35 roku życia; ludzi, którzy znają tylko prl bis. Jak zwykle, nie chodzi mi wcale o masę – masy mnie nie interesują, niczego nie można rozwiązać na poziomie mas – ale o pojedynczych ludzi. Wśród tak wielkiej grupy, będą ludzie tępi i mało interesujący, ale z pewnością są także pojedyncze osoby inteligentne i wykształcone, oczytane i rozumne. Czy rzeczywiście nawet oni są tak odurzeni smrodem, że nie mogą być w przyszłości zalążkiem czegokolwiek?
Nie wydaje mi się to możliwe, ponieważ sam narodziłem się w Polsce ludowej i jej zawdzięczam cały swój szpan. A mimo tego szpanu, który do dziś przygina mnie ku ziemi, potrafiłem – przynajmniej do pewnego stopnia – uwolnić się od tej zarazy. Jeżeli ja mogłem, to każdy może.
Panie Michale,
Pan zdaje mi się zerwał całkowicie z peerelem, wybrał wolną myśl. Nie wydaje mi się istotne czy ktoś urodził się 60 lat temu czy 25 ale to, czy ktoś chce być naprawdę wolnym człowiekiem, myśleć krytycznie i samodzielnie. Wyciągać z tego wnioski i praktykować taką postawę.
To są pozory swobody. Ale nie są to zwykłe pozory skoro wszyscy biorą je za rzeczywistość. Wszyscy żyją w wirtualnej rzeczywistości, nie chcą dostrzec pozorów. Czy chcąc wpłynąć na zmianę tej postawy u kogoś tzn. chcąc przekonać go aby nie postrzegał pozorów jako rzeczywistości należy taktycznie wykorzystać możliwości jakie stwarza ta sytuacja? Próbowałem to robić dekadę temu, ale przekonałem się, że to jest nie tyle niemożliwe (nikogo w kręgu mojego działania nie udało mi się namówić do zmiany postawy), co wymusza na mnie akceptację czegoś, czego zaakceptować nie mogę. Na koniec uświadomiłem sobie, że jakkolwiek zachowuję swoje poglądy, to to co robię (moje działania w tej przestrzeni) zmusza mnie do zmiany mojej postawy – wbrew sobie. W tym momencie zerwałem z tym. Czy pozorna swoboda działania może zatem być wykorzystana do zerwania z pozorami? Jeśli zrywam z pozorami swobody działania to pozory znikają. Jeśli je przyjmuję to moje działania wpisują się w te pozory.
W „pierwszym” peerelu nie było pozorów swobody działania a jednak jakieś pole do swobodnego działania było – w podziemiu. Uważam, że tym bardziej potrzebne jest ono teraz. Rozumiem je zasadniczo jako podziemie wolnej myśli. Kultywowanie postawy oporu wobec kłamstwa i pozorów możliwe jest tylko tam. Tak mi się zdaje.
Nie wykorzystano prowokacji „upadku komunizmu” dlatego, że nie było i nie ma praktycznie nikogo, kto by chciał to zrobić. Na tym właśnie ona polega i taka jest jej siła. Jak do tej pory, przez 30 lat natrafiłem tylko na jedno środowisko, które się jej oparło i opiera. Nie jestem optymistą, ale nie zamierzam porzucać postawy oporu. Dostrzegam konieczność działania. W Podziemiu.
Tak, Panie Andrzeju, to jest zawsze kwestia wolnego wyboru, czy kto ma lat 20, 35 czy 50. Akurat łatwiej się wybiera w młodości, bo jak powiedział Jezus do Piotra: gdy byłeś młody, szedłeś, gdzie chciałeś, ale przyjdzie czas, że cię poprowadzą, dokąd nie chcesz iść.
Kiedy przed laty medytowałem nad tą pozorną swobodą prlowską, to doszedłem do wniosku, że wzięła się z Kuroniowego (chyba) wezwania, by postępować „jak gdybyśmy byli wolni”; że to doprowadziło do „jak gdyby wolności”. Jednak problem jest tu praktyczny: człowiek zniewolony, który postępuje, jak gdyby był wolny, staje się najprawdziwiej wolny. Wolność duchową można osiągnąć nawet za kratami, i to nie inaczej, jak właśnie dzięki temu „jak gdyby”.
Ale wróćmy do pozornej wolności w prlu bis. Czy już sam fakt, że prowadzimy tę dyskusję zupełnie otwarcie i publicznie, nie jest przejawem różnicy? Proszę mnie dobrze zrozumieć. Ja też nie jestem optymistą, nie zamierzam wcale chwytać się brzytwy, jak tonący, chcę tylko zrozumieć, jak to naprawdę wygląda.
Nasza rozmowa jest wolna, ponieważ odbywa się między duchowo wolnymi jednostkami. Ale jej materialny wyraz – niniejsza dyskusja na witrynie – jest wolno dostępna, czy zatem to nie jest różnica z prlem?
Michał,
„Czy warunki powstałe w latach 1989-91 dla wytworzenia wrażenia zerwania ciągłości, czy same te warunki swobody – choćby pozornej, niech i ograniczonej, z pewnością kontrolowanej – nie mogły zostać lepiej wykorzystane dla walki?‟
„Warunki swobody‟, o których napisałeś skutecznie przyczyniły się do rozbicia nielicznych i rachitycznych środowisk, deklarujących chęć walki. Wszystko, co działo się w podziemiu w latach 80. zakończyło swoje istnienie. Większość uwierzyła w „przemiany‟ i „upadek‟, wątła mniejszość przekonana o prowokacyjnym charakterze wydarzeń z mniejszym lub większym animuszem, świadomie, przyłączyła się do pseudo-wolnościowego bełkotu.
Podziemne wydawnictwa przestały istnieć, kolportaż niezależny także, na pobojowisku pozostała jedna gazetka wybiórcza (z nader konstruktywnym przekazem), kilka efemerydalnych czasopism. Media głównego komunistycznego nurtu pozostały w bolszewickich rękach, fałszywie uwiarygodniona jako wolne (z dnia na dzień). Od tamtego czasu przekaz medialny został ubogacony o media telewizyjne, kierowane przez ludzi powiązanych z komunistycznymi służbami. Pojawiły się nawet tytuły zachodnie – zostały obsadzone przez bolszewików i ich pociotków.
Jesienią 89, nawet wiosną 90 mógłbyś, przy odrobinie szczęścia, trafić nawet na jakie realne antykomunistyczne wydawnictwa. Po tej cezurze – jedynie na głosy nielicznych niezadowolonych z kierunku i głębokości przemian.
Zatem, jeśli chodzi o „warunki‟ działania, walki, kolportowania niezależnych treści można najoględniej mówić o katastrofie.
Wielokrotnie pisałem o swoich osobistych doświadczeniach tamtego czasu i nie wiem, czy potrafię dodać coś nowego. Przez kilkanaście kolejnych lat (pewnie do momentu wydania ff) nie napotkałem w przestrzeni peerelu jednego głosu, który podzielałby punkt widzenia, że mamy do czynienia z bardzo niebezpieczną komunistyczną prowokacją, z którą należy walczyć. Czy tacy ludzie byli? Zapewne. Ja ich nie spotkałem.
To co powyżej nie wyczerpuje rzecz jasna istoty Twojego pytania. Podobnie jak JM jestem zdania, że na polu walki liczy się nawet jeden wojownik. Ten wojownik, którego mam na myśli, zawiódł haniebnie.
Drogi Panie Michale,
Ale prowadzimy tę dyskusję na wolnej podziemnej witrynie. Próba dyskusji na innej, dajmy na to u Ściosa, kończy się gdy tylko przekonujemy się, że nie ma tam miejsca na wolną myśl i wolną dyskusję…
To, że nasza dyskusja tutaj jest otwarta i publiczna to fakt. Należy to wykorzystać, jak też pozostałe możliwości wolnego przekazu, dopóki te możliwości istnieją. Kwestia w tym, jak uczynić je skutecznymi. Tu raczej nic samo nie przyjdzie bez woli odbiorcy przekazu.
Peerel (ten „stary” także) postrzegam jako zjawisko przede wszystkim w sferze wolności myśli a nie wolności dostępu. Z tej drugiej nie wynika automatycznie pierwsza, co potwierdza dzisiejszy stan rzeczy.
Panie Andrzeju,
Chyba grozi nam semantyczna konfuzja.
Wolność myśli, wolność dyskusji, wolność słowa, to możliwość otwartego wypowiedzenia opinii. Może to być opinia głupia, nieprzemyślana, nawet obraźliwa, opinia, z którą się całkowicie nie zgadzam, a nawet opinia wypowiedziana przez człowieka, który sam wolny nie jest.
Mackiewicz np. cenił Giedroycia, choć się z nim nie zgadzał; a cenił go za to, że dawał jemu, Mackiewiczowi, wolną trybunę dla wypowiedzi, z którymi sam Giedroyć się nie zgadzał. To jest wolność słowa. To jest wolność słowa, tak znienawidzona przez dzisiejszy, politycznie poprawny świat.
Fakt, że nikt nie blokuje naszej wolnej dyskusji wydaje mi się wynikać z dwóch czynników. Po pierwsze, jesteśmy „poniżej radaru”, bo mamy niski ruch na witrynie, ale po drugie, nawet gdy czasami mamy wyższy, to wówczas nadal lepiej nas zignorować, niż blokując nadać rozgłos. Przemilczenie jako metoda. A zatem fakt, że mamy wolność dyskusji, nie ma doprawdy nic wspólnego z wolnością słowa, ani z wolnością uczestników dyskusji, a jest raczej wynikiem utylitarnego rachunku.
Nie sądzi Pan?
Darek,
Widziałem to zawsze w ten sposób – głównie z obserwacji z dystansu moich bliskich przyjaciół, którzy prowadzili jeszcze w 89 roku podziemne wydawnictwa – że po pierwsze, ludzie przestali się interesować ksiązkami podziemnymi, bo lepsze były w księgarniach, a po drugie, przestali się w ogóle intersować książkami, bo zaczęli robić pieniądze. To się nie działo w takiej kolejności, ale raczej jednocześnie. Do dziś mnie dziwi, kiedy słyszę, że tylko komuniści robili pieniądze na początku lat 90. Ale, w końcu, co ja wiem?
Wynikałoby stąd, że posunięcie komunistów było genialne. Dać tyle swobody, żeby ludzie mogli robić, co chcą, a przestaną się interesować polityką, bo zaczną robić pieniądze. Zdumiewające.
Michał,
Na pożegnalnych, partyjnych konwentyklach LDP‟N‟ królowało jedno słowo – FUNDACJA. Czyli szmal. To ich zaślepiło, ale do dzisiaj – nie wiem dlaczego. To mi się wymyka. Tu nie ma racjonalnego wyjaśnienia.
Pecunia non olet, miał powiedzieć cesarz Wespazjan do swego syna, Tytusa, gdy ten narzekał na nałożenie podatków na kloaki publiczne.
Pieniądze nie śmierdzą. Wydaje mi się to zupełnie racjonalne. I równie cyniczne. Ale komuniści zawsze byli równie racjonalni, co cyniczni.
Ma Pan słuszność Panie Michale dowodząc, że wolność dyskusji nie oznacza wolności słowa. Zauważmy jednak to, że w przypadku niniejszej strony (do której się zasadniczo odnosi mój poprzedni komentarz) jest ona stworzona i redagowana przez osoby, które umożliwiając wolność dyskusji, jednocześnie praktykują wolność słowa. Każdy może się na niej wypowiedzieć i na każdy temat można dyskutować i spierać się. Czy w tym przypadku te dwa pojęcia nie są utożsamione ze sobą? Zignorowanie na niej jakichkolwiek wypowiedzi nie wpływa na to, że ich nie ma, że nie zostają one zamieszczone lub zostają wykasowane jak się to zdarza np. u Ściosa. Pozostają i zawsze można się do nich odnieść, poprzeć je albo się im sprzeciwić.
To co Panowie opisujecie wydaje mi się świadczyć o tym jacy wtedy byliśmy słabi. Komuniści robili duże pieniądze a „opozycji” pozostawały drobne. Niemniej okazały się one całkiem atrakcyjną przynętą.
Drogi Panie Andrzeju,
Mam nadzieję, że jest tak, jak Pan suponuje, gdy mowa o niniejszej witrynie, choć wyznać muszę, że osobiście nie jestem fanatykiem wolności słowa. Owszem, nie znoszę cenzury, ale (jak pisałem przed laty w cyklu o cenzurze, cyklu, który pozostaje nie zakończony) mogę sobie wyobrazić wiele wypadków, gdy cenzura jest uprawniona i na miejscu. Mniejsza jednak o te wypadki, bo prowadzenie witryny w taki sposób, że nie można prowadzić dyskusji, wydawałoby mi się idiotyzmem. Tak czy owak, dzięki za dobre słowo.
Natomiast co do słabości ludzkiej, to chyba musimy się z nią liczyć zawsze i wszędzie. Brak nam wiary (wiara wielkości ziarnka gorczycy pozwoliłaby nam góry przenosić, a co dopiero walczyć z nędzą bolszewizmu), brak nam jasnego postrzegania rzeczywistości (widzimy źdźbło w oku bliźniego, a nie dostrzegamy belki w oku własnym) i wreszcie brak nam energii, a gdy ją posiadamy, to zużytkowujemy na cele tak bezwartościowe jak pieniądze. Brak nam cierpliwości (chcemy mieć wyniki natychmiast), brak nam zdrowego rozsądku (marnujemy siły w ślepych uliczkach) i brak nam dalekowzroczności (wskakujemy na plecy pierwszemu lepszemu celowi i osiadamy na laurach albo na Laurze, jak gdybyśmy cokolwiek osiągnęli).
Więc tak, słabość ludzka, to jest duży problem.
Panie Michale,
Czy tylko komuniści na ten pomysł wpadli? „Dać tyle swobody, żeby ludzie mogli robić, co chcą, a przestaną się interesować polityką, bo zaczną robić pieniądze.” Konwergencja czy co. A gdzie moralność, czy jak to nazwiemy, chęć pomocy i normalne uczciwe życie. No to już zaczyna pachnieć komunizmem. Jak to się wszystko pomieszało.
A kto jeszcze wpadł na taki pomysł, Panie Przemku? Uwolnienie czarnego rynku było możliwe tylko w komunizmie, bo tylko w czymś tak idiotycznym jak komunizm, czarny rynek może nabrać tak wielkiej wagi. W każdym normalnym kraju, to jest, hmm, normalne, uczciwe życie, a pod bolszewią – spekulacja.
Nie wiem, co Pan ma na myśli z tą konwergencją. O co chodzi? Konwergencja czego z czym?
„A gdzie moralność, chęć pomocy i normalne uczciwe życie”, pyta Pan. No więc, gdzie? Czyżby pod komunizmem? Co rzekłszy, można Pańskie słowa odczytać również tak, że to właśnie normalne, uczciwe życie pachnie Panu komunizmem.
Proszę mnie oświecić.
Pan Michał napisał:
„ważniejszy i ciekawszy jest pojedynczy czytelnik, ze swym zrozumieniem lub brakiem zrozumienia, niż tysiące, które parami hasają po łące i powtarzają jak papugi po innych”.
Pogląd ten wielce podobny jest do myśli Gombrowicza.
Mackiewicz, jak wiadomo, nie cenił autora „Kosmosu” ale pod koniec życia stwierdził że on sam, a także Gombrowicz, pisali to co chcieli i właśnie ta wolność twórcza była tym co ich łączyło.
Bolecki kiedyś zestawił obydwu pisarzy i było to ciekawe.
Ergo: połączyć Gombrowicza z Mackiewiczem; powstanie nowa jakość.
Nie, Panie Pawle, nie sądzę, żeby tu zachodził związek wynikania logicznego.
Mackiewicz był wystarczająco stanowczy w swym indywidualizmie, by nie potrzebować wzmocnienia swej indywidualistycznej postawy przez kompromis z Gombrowiczem. Jego niechęć do Gombra dotyczyła kwestii zarówno formalnych, jak aksjologicznych. Przede wszystkim Mackiewicza odpychał styl Gombrowicza, ale były między nimi także zasadnicze różnice ideowe. Gombrowicz był na liberalnej, modernistycznej lewicy, gdy Mackiewicz był tradycjonalnym konserwatystą i reakcjonistą.
A poza tym Mackiewicz miał się przez całe życie za liberała, co wielokrotnie z dumą podkreślał. Jako liberała bardzo zadziwiało go semantyczne pomieszanie pojęć, wywodzące się z USA, gdzie liberalizmem nazywano mniej lub bardziej radykalną lewicowość.
W rzeczy samej ten amerykański niby-liberalizm ma z liberalizmem tyle wspólnego, co urwane ucho od dzbana z walającymi się po posadce skorupami.
Panowie, pozwolę sobie przywołać poglądy Włodzimierza Boleckiego na ten temat:
https://teologiapolityczna.pl/wlodzimierz-bolecki-prawdy-niemile-jozef-mackiewicz-i-witold-gombrowicz
Panie Pawle,
A co Pan myśli o eseju p. Profesora?
W uwagach Boleckiego (wbrew tytułowi) nie ma równowagi. Obok wspólnych opinii o Polakach, są też wnikliwe myśli o samym Gombrowiczu, zaś o Mackiewiczu jest mniej. Ale to tylko proporcje.
Z antykolektywistycznej myśli Gombrowicza pamiętam najbardziej pogląd że gdy zgadzam się ze zdaniem otoczenia, większości, ogółu, dlatego że ICH jest więcej, lub że tak wypada, wtedy JUŻ ZGINĄŁEM.
Myśl Mackiewicza jest podobna, ale bardziej brutalna: elity intelektualne (nie wszystkie) uległy komunizmowi, a zatem ZGINĘŁY? (ja tylko prowadzę rozumowanie do końca, chyba nie do absurdu?).
Uważam esej Boleckiego za wielce dający do myślenia i nieoczywisty.
Ciekawe, czy istnieje pisarz, którego można by uznać za syntezę Gombrowicza i Mackiewicza?
Mam chyba mniej uznania dla eseju profesora. Chciałem kiedyś napisać o stosunku obojga Mackiewiczów do Gombrowicza. I może to jeszcze zrobię.
Myślę, że w tym jednym punkcie – indywidualizmu – byli akurat zdumiewająco zgodni. Stadne przyjęcie cudzego zdania, tylko dlatego, że tak meczą owce wokół, jest końcem własnej myśli. Obaj mówili to samo i, doprawdy, nie oni jedni, bo to jest dość oczywiste.
Ale niech mi Pan powie, dlaczego chce Pan syntetyzować Gombra i Mackiewicza? Czy nie lepiej, żeby pozostali sobą? Jedyni, niepowtarzalni, wielcy pisarze?
Tak, Panie Michale, Mackiewicz i Gombrowicz są niepowtarzalni i wyraźnie odrębni. Ale, ponieważ Bolecki ich jakoś połączył teoretycznie, to może ktoś połączy ich bardziej. Oczywiście twórczo! To po prostu teoretyczna możliwość.
Jest w tym co piszę, podtekst polityczny, który teraz sobie uświadamiam. Mackiewicz podszyty Gombrowiczem to przecież możliwa dywersja lewicy laickiej, która uwielbia Gombrowicza, ale chyba nie całkiem go rozumie (on sam skarżył się na ten wybiórczy odbiór w PRL-u po 1956). Już Barbara Toporska bała się możliwego „przykrojenia” Mackiewicza nad Wisłą.
Co do syntetyzowania obydwu pisarzy, chciałbym zauważyć, że nowe idee często pojawiają się na skrzyżowaniu starych.
Panie Pawle,
Idee bardzo z rzadka tylko bywają nowe, a wówczas, gdy się tak wydaje, są tylko nowym ujęciem, a nie nową ideą. Nic nowego pod słońcem. Ale nowe ujęcie już samo w sobie może mieć wartość. Zarówno Gombrowicz jak Mackiewicz, ujęli coś, co znaliśmy wcześniej, w nowy, niespotykany sposób. Ich wizja jest ciekawa, dlatego warto ich nadal czytać.
Mam jednak wątpliwości co do tezy, że „syntetyzowanie dwóch pisarzy” dać nam może jakieś nowe idee lub choćby ich ujęcie. Piękno i rozkosz są w szczególe. W syntezie jest jest niebezpieczeństwo Filidora dzieckiem podszytego, i trzeba je zbalansować anty-Filidorem. Nawet jeżeli w każdej syntezie kryje się wiele owoców, to jedyną na nią słuszną odpowiedzią jest analiza, która rozkwita i owocuje kolejną syntezą.
Piękna dyskusja – właśnie jako dyskusja! Jest tu rzecz tak genialna, jak to: „Dać tyle swobody, żeby ludzie mogli robić, co chcą, a przestaną się interesować polityką, bo zaczną robić pieniądze.”, a obok teza dla mnie jakby prosto z katechizmu K*wina: W rzeczy samej ten amerykański niby-liberalizm ma z liberalizmem tyle wspólnego, co urwane ucho od dzbana z walającymi się po posadce skorupami. Co dla mnie jest, excusez le mot, bzdurą i dowodem na nieprzeczytanie choćby porządnego akademickiego podręcznika politycznej historii idei. (Dysponuję chyba dwoma amerykańskimi, ew. mogę udostępnić.)
No i są historyczne paralele niemal godne Spenglera (powiedziałem „niemal” i był to jednak komplement trochę na wyrost)… I jest Sulla, o (że ugryzę tu swój własny ogon) dopraszali się „moi” ludzie na blogasku.
W sumie tak właśnie sobie z grubsza wyobrażam prawicową, na odmianę, debatę, nawiązywanie kontaktów i w ogóle wykuwanie zrębów. (Swoją drogą, co Panowie sądzą o różnych takich marokańskich oddziałach i… że już na tym, z wiadomych wzgl., skończę?)
Pzdrwm wylewnie
PROSIŁBYM O USUNIĘCIE MOJEGO POPRZEDNIEGO – OTO TO PO DROBNEJ KOREKCIE TYPOGRAFICZNEJ:
Piękna dyskusja – właśnie jako dyskusja! Jest tu rzecz tak genialna, jak to: „Dać tyle swobody, żeby ludzie mogli robić, co chcą, a przestaną się interesować polityką, bo zaczną robić pieniądze.”, a obok teza dla mnie jakby prosto z katechizmu K*wina: „W rzeczy samej ten amerykański niby-liberalizm ma z liberalizmem tyle wspólnego, co urwane ucho od dzbana z walającymi się po posadce skorupami.”
To ostatnie to dla mnie, excusez le mot, naiwne chciejstwo i dowód na nieprzeczytanie choćby tylko odpowiednich rozdziałów w jednym porządnym akademickim (np. amerykańskim, why not?) podręczniku politycznej historii idei i co z tego wynikło. (Dysponuję chyba dwoma, ew. mogę udostępnić.) „Liberalny burżuj to starszy brat bolszewika” – mówi kto?
No i są historyczne paralele niemal godne Spenglera (powiedziałem „niemal” i był to jednak komplement trochę na wyrost)… I jest Sulla, o KTÓREGO (że ugryzę tu swój własny ogon) dopraszali się „moi” ludzie na blogasku.
W sumie tak właśnie sobie z grubsza wyobrażam prawicową, na odmianę, debatę, nawiązywanie kontaktów i w ogóle wykuwanie zrębów. (Swoją drogą, co Panowie sądzą o różnych takich marokańskich oddziałach i…? Że już na tym, z wiadomych wzgl., skończę.)
Pzdrwm wylewnie
Drogi Panie Triariusie,
Dać poddanym dość swobody, by dbali o dobre życie, a przestali mieszać się do polityki, to jest recepta dla monarchy z Bożej Łaski, Miłosiernie nam Panującego. Otoczony powszechnym szacunkiem, Pomazaniec Boży, tak właśnie powinien władać. Niestety przejęli ją dla swoich bezbożnych celów bolszewicy i w latach 1989-91 taką właśnie zastosowali strategię: pomachali ludziom przed nosem marchewką pieniędzy.
Strategia ta przyjęła nadal różne wymiary, różne przybrała kształty, od chrlu do prlu. Więcej na pewno wolności w Tallinie niż w Pekinie, ale to nie znaczy, że bolszewicy utracili kontrolę nad Bałtami lub Polakami. I świat cały, niestety z Polakami w awangardzie, nabrał się na taką sztuczkę z ogonem.
Jest dla mnie oczywiste, że rację miał wielki Gomez, mówiąc o liberalnym burżuju jako bracie bolszewika. Liberalizm utorował drogę i wyprostował ścieżki dla nadchodzącej bolszewii. Ale z tego nie wynika wcale, żeby amerykański liberalizm nie dawał się odróżnić od europejskich pojęć, ponieważ w Ameryce – szokująco i żenująco – mianem „liberalizmu” określa się to, co w Europie nazywałoby się w najlepszym razie socjal-demokracją, ale ściślej – socjalizmem.
Proszę o wybaczenie, ale niestety nie rozumiem, co ma Pan na myśli, pytając o „marokańskie oddziały” i mówiąc o „wiadomych względach”. Domyślam się, że jest to odniesienie do jakichś bieżących wydarzeń lub dyskusji, ale są mi one nieznane.
@ michał
Do niezwykle wprost aktualnych wydarzeń się odniosłem! Jednak nie potrafię dopuścić myśli, że Pan naprawdę nie wie kim był niejaki gen. Franco zanim został… Tym kim został i na czele jakich oddziałów… Zadziałał, że tak to figlarnie określę. Skoro Pan naprawdę woli ryzykować, no to powiedziałem.
(Co do mojego plus-minus podwójnego komęta, to pięknie, że Panowie komętów nie kasują – ale to moje „dzieło” (ech! przypomniała mi się anegdota z jakiegoś Saint-Simona, czy innej Markizy de Sévigné) jest tak szpetne, że radziłbym uczynić wyjątek. A nawet się pokornie dopraszam. choć to, wobec Panów niezłomnych przekonań, bezczelność.
Żeby zaś (Panowie pozwolą?) przenieść tę dyskusję na jeszcze wyższe meta-piętro, pozwolę sobie spytać… W Panów opinii sprawy miały się mniej więcej tak? Był sobie świat, w sumie słodki, bo liberalny (hłe hłe!), była sobie całkiem słodka (jeśli akurat nie najsłodsza) Rosja, aż tu nagle w Rosji wyskoczyli z krzaków jacyś tacy dziwni ludzie-nieludzie, nazywający się „bolszewikami”, i od tego czasu już tak słodko na świecie nie jest, łącznie z Rosją, bo ci bolszewicy, choć pozornie pokonani, jednak pozotali i brużdżą – ach jak brużdżą! – i Rosja jakaś taka się nie do końca słodka zrobiła, ale wystarczy bolszewika złapać i ukręcić mu łeb, a będzie Rosja słodka – a cała ta reszta, poza Rosją znaczy, też liberalnie ponownie rozkwitnie, jak się tego bolszewika, co kiedyś z krzaków w Rosji, żeby nie bruździł, się złapie i przykładnie ukarze.
Wtedy wszyscy sobie podadzą ręce i chóralnie… Co tam kto lubi, czyli chyba, jak rozumiem, jakąś pieśń zarówno katolicką do imentu, jak i liberalną. No bo jakże inaczej? Dobrze odgadłem Panów obraz historii ostatnich 200 lat i wizję przyszłości? (Naprawdę sorry za ten nieco, ale tylko nieco, ironiczny ton – po prostu nie chciałem pisać całej rozprawy, a tak naprawdę Panów poglądy dotąd odebrałem.)
@ michał
Żeby zaś jednak konkretnie odpowiedzieć, to rzekę, iż dla mnie to „pozostawienie poddanym swobody gospodarczej” wynikało raczej z głębokiego lekceważenia tych spraw (zgoda, koezeni, a wcale nie kiecia, by ująć to poetycznie i za Brzozowskim) i pogardy dla ludzi, którzy się tym zajmowali. Już Platon nie chce się zniżać do zajmowania się „brzuchem”, a jego ukochany Nauczyciel (namędrszy człek w Helladzie, wg. Wyroczni), wolał nocniki wylewane mu na głowę przez głodną wyższego poziomu konsumpcji (może statusu) żonę, od dania sobie i drugim spokoju z amatorskim sofizmem i wzięcia się do zarabiania na chleb.
Tak, że widzi mi się, że pokrewieństwo jakiegoś Ludwika Świętego ze świętymi liberalizmu jest znacznie dalsze i mniej pewne, niż to się może na pierwszy (lub nawet drugi) rzut oka wydawać. Chętnie jednak poznam Panów kontrargumenta.
No nie – znów pisanie jednym palcem na laptopie dało paskudny wynik! „Korzeni” i „kwiecia”, a to przecież kamień węgielny mojego wywodu… Błagam! Na wyraźną prośbę winnego, usuńcie Panowie te dwa poprzednie komęta, a także ten, a ja wpiszę ten sprzed chwili tym razem dobrze. Błagam!
Panie Triariusie,
Najzwyczajniej nie rozumiałem, do czego się Pan odnosił. Ale tu jest Podziemie, tu nie trzeba wykropkowywać, a brzydkie wyrazy powtarzać można po kilka razy (choć nie w zastępstwie artykulacji, jak to niestety ma miejsce w dzisiejszym prlu). Nie wiem, czego się Pan tak lęka. Jakie tu jest ryzyko? Generał Franco to bohater Hiszpanii, wyzwoliciel swego kraju spod bolszewickiej zarazy. Jest odsądzany od czci, bo nie od wiary, przez politycznych wrogów, którzy nie chcą słyszeć o potwornych zbrodniach hiszpańskich bolszewików – przybijanie do krzyży, palenie żywcem, gwałcenie dzieci na oczach ich matek, to tylko nieliczne przykłady – ale wypominają mu prześladowania i „zmuszanie politycznych przeciwników do emigracji”. Nota bene identyczne „zarzuty” stawia się Pinochetowi, podczas gdy przeciwnicy polityczni Castro, Chaveza, Kima, Pol Pota czy Mao, gnili i gniją w więzieniach i „zmuszenie do emigracji” byłoby dla nich szczytem marzeń.
Zupełnie nie pojmuję, dlaczego odnosi się Pan do jakiejś mnogiej liczby „Panów”. Nikt tu nie wypowiada poglądów kolektywnych, moje słowa wyrażają moje opinie, i tylko moje. Przyjazna niezgoda pojawiała się na tej witrynie tysiące razy i Bogu niech będą dzięki. Nie ma więc żadnych uzgodnionych poglądów, a niekiedy tylko „redakcja” ustala wspólnie, co począć z czymś takim, jak np. blackhawk (proszę zajrzeć do Kuriozów, jeżeli nie wie Pan, o czym mówię).
Odebrał Pan „poglądy Panów” bardzo nietrafnie, po czym podsumował je Pan z uroczym i niewątpliwie zamierzonym infantylizmem, ale też reductio ad absurdum jest błędem starym jak świat. Tylko ktoś, kto nie zna historii, może sądzić, że kiedykolwiek „słodko było na świecie”, a ja historię znam. Tylko ktoś, kto nie czytał wiele z moich kilkuset artykułów, tysięcy komentarzy i innych publikacji, może sądzić, że pisałem kiedykolwiek, iż „wystarczy bolszewika złapać i ukręcić mu łeb, a będzie Rosja słodka”. Pan najwyraźniej bardzo lubi słodycze, a ja nie. Zostawię więc Panu te słodkości. Ma Pan zdumiewającą potrzebę wciśnięcia mnie w jakąś szufladkę, nadaniu Podziemiu jakiejść etykietki, zamiast zająć się przedmiotem. Tut, tut, na pewno nie tak Pana uczyli w Uppsali, o czym lubi Pan często wspominać.
A zatem, jeżeli Pan zamierza trzymać się za ręce, obłapiać i obściskiwać, chóralnie jojczyć „ojczyzno ma”, to ja na pewno nie będę Pana powstrzymywać. Proszę bardzo, byle tylko beze mnie. Nigdy nie podejrzewałem Pana o tendencje kolektywistyczne, ale myliłem się w życiu nie raz, więc i tę poprawkę przyjmę bez pokory – na karki pysznych.
@ michał
Tak „ojczyzno ma” to moje drugie imię – brawo, że Pan zgadł! Tyle, że „Ojczyzna” tam jest z dużej, co mnie zapewne do końca pogrąża. A co do gen. Franco to całkowiecie się z Panem zgadzam i nie raz takie rzeczy na jego temat mówiłem. Jednak czasy mamy teraz tak podłe, że nie wydaje mi się, by pewna ostrożność w dosłownościach w cudzym obejściu była objawem jakichś paskudnych przypadłości. Niestety chyba są podstawy, niektórzy zresztą żyją (lub próbują żyć) z takich zajęć, że jeden lub dwa telefony od pierwszej z brzegu lewackiej jaczejki… Naprawdę chyba dość powiedziałem, a proszę mi wierzyć, że moje drugie imię, to, jak rzekłem „ojczyzno moja”, a nie „aj, boję się”.
Co do Panów, to zdawało mi się, że jednak jest tu pewna zasadnicza zgoda co do wizji świata, wynikająca co najmniej z kultu (to nie jest brzydkie słowo!) Józefa Mackiewicza. Przepraszam, jeśli uraziłem! Wiem, że każdy z Panów ma też swoje własne poglądy i macie o co się spierać.
Na inne tematy ew. później, na razie idę podnosić krzepę w Narodzie, fakt że jednoosobowo, ale skoro moje drugie imię…
Panie Triariusie,
Jak już tłumaczyłem, nie ma mowy o usuwaniu i poprawianiu, cenzurze i autocenzurze. Mogę się wstydzić np. czegoś, co napisałem 30 lat temu, ale skoro to napisałem, to ten zapis istnieje. Mogę się co najwyżej od niego odciąć, ale nie mam prawa usuwać, niszczyć każdego śladu. Quod scripsi scripsi. Podobnie jest z komentarzem napisanym 5 minut temu. Przecież równie dobrze mógłby Pan przeczytać swój komentarz przed publikacją. Nie rozumiem, w czym problem. Tak jak jest w tej chwili, każdy czytelnik tej wiekopomnej wymiany zdań, będzie mógł zobaczyć dodane po chwili przez Pana erratum. Dla przyszłych badaczy Pańskiej Twórczości będzie to źródło nieocenionej wprost wartości i wagi. Wyobrażam już sobie krytyczne, wielotomowe wydanie Dzieł Zebranych, w którym podane będą warianty powyższych komentarzy. W ten sposób, jako przypis w entym tomie Pańskich Dzieł, może nawet ja uniknę zapomnienia. A Pan chce, żebym je usuwał i wygładzał. Niedoczekanie!
Ale dość o poprawkach. Do rzeczy. Pierwsi rodzice wygnani zostali z Raju i skazani na to, że w pocie czoła pracować będą musieli na życie. Koniec. Kropka. Nie widzę tu przedmiotu sporu.
Ciekawe natomiast, że to nie było tak, jak się zazwyczaj utrzymuje, w wypadku Sokratesa. Jest bardzo wątpliwe, że był biedny. Greckie słowo, które Witwicki przełożył jako „kamieniarz” (na określenie zawodu Sofronikosa), oznaczało najprawdopodobniej „właściciela kamieniołomu”. W Atenach Peryklesa, kiedy budowano i rzeźbiono na monumentalną skalę, tacy ludzie byli nie tylko bogaci, ale mieli także szerokie kontakty. Jak inaczej miałby młody Sokrates znać Peryklesa, a później być nauczycielem Alkibiadesa, który był pod opieką samego Peryklesa?
Nie rozumiem, przy czym tu Ludwik, ale ja się na liberalizmie nie znam, liberałem nie będąc, więc niechże mnie Pan oświeci.
Panie Triariusie,
Mijamy się w komentarzach. W moim przekonaniu, „kult” to jest brzydkie słowo. Cześć należy się tylko Jedynemu Bogu, i nie powinniśmy poza Nim wystawiać sobie „złotych cielców” jako przedmiotów kultu, choćby nawet byli wielkimi pisarzami. Tak się składa, że uważam Józefa Mackiewicza nie tylko za wielkiego pisarza – największego powieściopisarza polskiego w XX wieku – ale także za ważnego politycznego publicystę. Ważnego uniwersalnie, choć bez wątpienia jego publicystyka jest wyjątkowa w języku polskim, który cierpi na niesłychanie niski poziom tego rodzaju pisarstwa.
Ale kult Mackiewicza?? Nigdy. Wszystkie te kulty to jest nieszczęście naszej współczesności. Ci jacyś Michalkiewiczowie i Eberhardty, którzy czczą Mackiewicza i piszą o nim brednie, bo niestety poza uprawianiem kultu, nic o nim nie wiedzą, zapomnieli przeczytać. Prawdę mówiąc, szkoda jednego słowa.
Proszę się nie obawiać, nikogo Pan nie uraził.
No nie, „kult” był w sensie o dwa piętra poniżej „Clapton is God” – nikogo w roli zbuntowanego anioła nie osadzałem. To jak goła Afrodyta w wykonaniu chrześcijańskiego malarza. Ja tam się moich kawałków sprzed 5 minut nie wstydzę – to b. dobry laptop, po prostu normalnie piszę na dorosłym kąpie, a żem (podleczonym) dyslektykiem nigdy nie ukrywałem. Skoro
Panom tak mało zależy na estetyce, to dla mnie OK. Mnie to, mam niepłonną, po nocach aż dreczyć nie będzie, no a stałość Pańskich przekonań faktycznie godna podziwu.
Co do p. Witwickiego, to nie wiem… Choć pisania doktoratu z antycznej historii w Uppsali nawet nie rozpoczżłem – ba, nawet dyplomu nie mam, bo się z lewaczką o feminizm pokłóciłem, to jednak coś tam się liznęło, a o Sokratesie-bogaczu jakoś mi umkło. Fakt, że służył w hoplitach, więc biedakiem być nie mógł, ale to się potrafi zmienić, np. kiedy ktoś, zamiast wykuwać zręby i pomnażać bogactwo Ludzkości, łazi po Agorze, zaczepiając nieznajomych, wyciągając ich na jałowe dyskusje.
Wracając zaś do adremu… Dla mnie np. to, co się dzieje teraz na Zachodzie, to (mimo pomocy ze strony „bolszewika” Putka), jest o wiele bardziej sprawą ewolucji Zachodu, niż skutkiem niedobicia paru brzydkich bolszewików, którzy wcześniej skazili Słodką Rosję…
Koszmarna III RP to już bardziej Zachód, z jego upadkiem, niż źli bolszewicy z rosyjskich zarośli… I np. bez całkiem świadomego wykorzystania hodowli z ewolucją do przerobienia człeka z jego indywidualnym „ja” na globalną mrówkę roztopipną w Ludzkości (fakt, że to zalatuje Dostojewskim), mówienie o „komuniźmie” czy nawet o „lewactwie” ma niewiele sensu, jeśli of course, ma być jakiś poziom, a nie tylko moje drugie imię (odkryte przez Pana… ach! nasuwa mi się zwycięstwo Klanu Jesionu nad K;lanem Olchy z „Białej bogini” Gravesa).
@ michał
Co do „powoływania się”, co Pan ewidentnie odbiera jako jakiś snobizm, to sprawa jest prostsza: kiedy mówię coś mniej-niż-oczywistego, powinienem (nie będąc Coryllusem) powiedzieć, skąd to wiem… Eller hur? Kiedy nie mam pod ręką nr strony i roku wydania, a nie czuję by to było absolutnie konieczne, mówię np., że to mgliście pamiętam ze sławnej kiedyś katedry uniwersytety obecnie ponoć uznawanego za nu,ero 60 na świecie.
(Jestem także przystojny i b. męski, ale tym się nie pochwaliłem, zanim mnie Pan tak uroczo nie zachęcił.) Może zresztą nie dość się kiedyś wgryzłem w sztukę didaskaliów i przypisów, skoro coś tu poplątałem. Już nie będę, obiecuję! Jeśli wspomnę swoją edukację, to tylko mgr, inż. telekomunikacji po PG.
A na Uppsala Universitetet to dzisiaj ani ja, ani Pan, kariery byśmy nie zrobili. Ja wtedy też nie miałem aż tak kawaleryjskiego podejścia do „akademickiej powagi” i tych wszystkich konwenanów. I co? I nie pomogło. Same poglądy wystarczyły, obok… (co za obrzydliwe słowo!) płci.
Na kult nawet w tym niższym sensie, nie zasługują nawet ludzie najwybitniejsi, a gdzież tam do nich Claptonowi! Zawsze mnie dziwi jego popularność. Jako wirtuoz rockowej gitary elektrycznej, Rory Gallagher przerastał go o głowę, a kto o nim słyszał? Jako prowadzący gitarzysta w rockowej kapeli, nie umywa się do Page’s, ale rzadko kto się z tym zgadza. Nie muszę dodawać, że wypowiadam tylko moje własne zdanie…
Sokrates bogaczem chyba nie był, ale miał środki do życia, które pozwalały mu na chodzenie po Agorze i rozmawianie z ludźmi. Już samo imię Ksantypy wskazuje ponoć na związki z rodziną Alkmeonidów, natomiast jego pierwsza żona, Myrto, otwarcie pochodziła z arystokratycznej rodziny. Nikt nie twierdzi, że sam Sokrates był arystokratą (co oczywiście znaczyło coś innego w Atenach niż dziś), a tylko, że jego obraz jako prawie żebraka, ma więcej wspólnego z komediopisarzami niż z rzeczywistością. Warto zresztą pamiętać, że Arystofanes także przyjaźnił się blisko z Sokratesem.
Jest Pan całkowicie w zgodzie z Józefem Mackiewiczem, mówiąc o ewolucji Zachodu. Mackiewicz uważał, że postępy komunizmu należy badać z dala od pałek i drutów kolczastych, tzn. na Zachodzie, a pisał to 50 lat temu. Dziś jest tylko gorzej.
Niechże Pan uważa z tymi słodyczami! Można się od tego nabawić strasznego choróbska i żadna wyspiarska insulina Pana nie uratuje.
Panie Triariusie!
Nie powoływałbym się na Coryllusa, bo on raczej ścisłością nie grzeszy. Zdaje mi się, że Pan ceni Ebenezara Rojta, który nie zostawił na nim suchej nitki: https://kompromitacje.blogspot.com/2012/10/maciejewski01.html – wiedział, co robi.
Ale nie wiem, skąd się Panu wzięło, że odbieram jako „snobizm” powoływanie się na kogokolwiek czy cokolwiek. Piszemy obaj na kolanie, i to internetowe komentarze, a nie rozprawy naukowe, więc o wiele niższy poziom ścisłości jest od nas wymagany. Ja także powołuję się i nie wskazuję na stronę i wydanie. Skąd Pan wziął ten snobizm? Nie widzę też nic złego w uniwerytecie w Uppsali – tak samo lewacka akademia jak każda inna.
Na jednym z najlepszych uniwersytetów na świecie można studiować „krótki kurs historii sowdepii” u profesora, który napisał rozprawę o homoselsualizmie w gułagu (czy jakoś podobnie). A jednak na studiach uniwersyteckich zdobywa się wiedzę niezależnie od tego, czy profesorowie są lewakami czy nie. W końcu, Arystoteles był uczniem Platona, a Kierkegaard Hegla, a przecież różnili się bardzo od swych mistrzów.
Tak samo, ale jednak, pomijają Kvinnostudier i temuż podobnież. o wiele lepsza od wszystkiego w tenkraju. A już ich Antyczność to jeszcze kilkadziesiąt lat temu byłaświatowa czołówka. Można sprawdzić! Fakt, że mnie tam na doktora nie chcieli, oczywiście świadczy o upadku, bo doby byłem, że hej! Zresztą np. na ich Historii Idei – gdzie z kolei miałem szansę na doktorat (to była Humanistyczna Linia z Kolejnymi Wyborami, dla wyjaśnienia), ale nie chciałem, bojąc się konformistycznych paradygmatów i lewizny – jednak Fourierowi (nie temu od przekształcenia), mimo jego ostentacyjnie obnoszonej orientacji, doktoratu nie uznano. Musiał się potef w słodkiej Francji. Więc z lewackością nie przesadzajmy! (A miałbym tu więcej.)
Z tym Galagherem mnie Pan b. przyjemnie zaskoczył, bo w moich rockowo-bluesowych czasach b. gościa ceniłem. (Gram zresztą sam, grywałem i rurką na paluszku, na wardze mam krwiaka od przeciągania na bluesowej harmonijce niestety do dziś.) Potem zachwyt mocno opadł po tym Page’u, ale co do Claptona to w sumie zgoda, choć wolę go od Page’a. W ogóle to ciekawy temat – gitarzyści, choć chyba niekoniecznie tutaj, n’est-ce pas?
Na temat Koryły sam się kiedyś z Rojtem kłóciłem, bo, choć wtkazane błędy były na ogół faktyczne (część zresztą po tym została poprawiona), to jednak – uwzględniająz ZAŁOŻENIAkORYŁY, jasno przezeń na wstępie (i w tytule poniekąd) sformułowane, owe zarzuty nie unicestwiały wartości dzieła. Miś II i Miś III to świetne książki! To całkiem nie to, co np. Rojta zarzuty wobec Sum;oińskiego.
Coryllus ma wady. ma też mega-idiosynkrazje, ale ma i zalety, i w sumie uważam go za jasny punkt wśród intelektualnej nędzy tenkraju.
Żadnych jego książek nie czytałem, ale po tym, co mi ktoś tu polecił, nie zamierzam czytać. Tych kilka artykułów na jego stronie wydało mi się popłuczynami po Foucault, klasycznie nieznośnym, postmodernistycznym bełkotem, w którym wszystko tłumaczy się interesami i grą sił. To jest feminizm a rebours! Czym się różni ten Coryllus od pierwszej lepszej feministki, która mówi o „opresji ze strony mężczyzn”? Życie jest zbyt krótkie na takie brednie.
Natomiast nie jest zbyt krótkie dla Rory Gallaghera. I gdzież się zachwycać tym irlandzkim pijaczkiem z Bożej Łaski, jak nie tu, w Podziemiu?
Koryła to (nieświadomy) marksista, ale samo to nikogo nie przekreśla. Czytałem b, fajne książki historyków uznawanych za (zachodnich i chyba bezpartyjnych) marksistów. Jak prof, Finley od starożytnego Rzymu. Cóż, nawet ów przesławny George Lucacs mówi b, sensowne rzeczy, np. o sztuce dworskiej vs. mieszczańskiej. Z czym się absolutnie zgadzam.
Oczywiście Spenglerowi to oni nawet butów… No, ale i tutaj Koryła nie jest dla mnie ostatni w kolejce. AŻ TAK z tym Galagherem? Ja od tego czasu mam Djanga, jedno solo Billy Bauera z Parkerem, Scotty Mooore’a, Ry Coodera w „Get Rhythm”, niektóre riffy dawnych Stonesów, Knopflera (!), Baden Powella…
A to tylko gitara, i to nie wszystko. Może after all these years chciałbym Galaghera znowu posłuchać, ale nie jest to obsesja. No a Monteverdi i inni tacy faceci, to jednak po prostu inny świat… Ich jedyną wadą w stosunku do tamtych jest to, że ja tego na serio nie wykonam, bez poświęcenia połowy życia, a poświęcić nie zamierzam, bo z „niepismiennego francuskiego barona” (ponoć ideał Koryły) stałbym się leberalnym zawodowcem. Więc pozostaje Scotty Moore z Charlie Christanem, ale to i tak super.
No, jeżeli nie dość, że marksista, to jeszcze nieświadom tego, to już go dyskwalifikuje zupełnie. Z faktu, że wśród marksistów bywają inteligentni, a czasem nawet sympatyczni ludzie, nie może wynikać usprawiedliwienie marksizmu. Marksizm nie jest filozofią, jest ideologią, jak to sam Marks określił w 11 tezie o Feuerbachu. Nieświadome posługiwanie się tego rodzaju narzędziem, jest ciut jak otwieranie puszek przy pomocy kilofa.
O Gallagherze wspomniałem wyłącznie w związku z Claptonem. Nadzywczajny gitarzysta, ale tylko rockowy. To nie jest ani Saturday Night in San Francisco, ani Bach.
No nie… Chyba Pan udaje. Tezy o Fauerbachu nic do takiego marksizmu nie mają. Nikt nie mówi, że Koryła dąży do bezklasowego społeczeństwa bez własności prywatnej. Określenie „marksistowska historia” w tym znaczeniu, o którym mówię, polega na zajmowaniu się przede wszystkim ekonomią, i to jako polem walki, także i klasowej (nie zaś, jakby to chcieli leberały i kniaź Kropotkin. cudnej bezkonfliktowej współpracy, na której cała, ach!, Ludzkość korzysta) i tyle. Sam obecną światową historyczną sytęuację widzę klasowo, choć za marksistę się nie uważam, a ekonomia ma w moich analizach miejsce dość podrzędne. No bo jesteśmy Prole i od tego nie da się uciec.
To jedno, drugie zaś to takie coś, że ja np. sto razy wolę takie analizy historyczne, niż powiedzmy doszukiwanie się w Historii Bożej woli. Cenię (przedsoborowych) katolików, ale ich wizja historii mnie po prostu nie interesuje. Natomiast z kimś mogę się nie zgadzać, a mimo to jego argumenta zmuszają mnie do walki i to jest więcej, niż na ogół można wymagać. Nawiasem jakiś rok temu spotkałem się na scribd.com z opisem dorobku b. wybitnego KATOLICKIEGO historiozofa. Anglik, w sumie mi się widział, na Spenglera nie pluł, ale jednak fragmenty, które mi się podobały, miały mało wspólnego z jakiś ewidentnym katolicyzmem, a te które miały, wydały mi się czystym hołdem oddanym… Nie Molochowi przecie, ale też sprawom transcendentnym.
A najzabawniejsze w tym jest to, że Koryła to najzajadlejszy ultramontanizm, jaki udało mi się w życiu spotkać, w każdym razie wsród piszących o historii Polski. TO ŻADEN KOMUNISTA, jeśli Pan tak zrozumiał!
Co więcej, Koryła „socjalizm” zwalcza jak nikt inny, a do „socjalizmu” pakuje także cały leberalizm, z jego wyzyskiem, walką o rynki zbytu itd. No i np. explicite on chyba nigdy słowa „klasa” w życiu nie użył. Naprawdę łatwo być dla tego interesującego eseisty niesprawiedliwym.
Panie Triariusie,
Nie zamierzam dyskutować na temat Coryllusa, bo ani go znam, ani go znać chcę. Pisałem o nim raz: http://wydawnictwopodziemne.rohnka5.atthost24.pl/2017/08/26/meki-tantala/ i więcej nie będę. Zostawmy go więc na boku. Natomiast socjalizm (bez cudzysłowu) zwalczać można z wielu pozycji, m.in. także z pozycji zainspirowanych przez marksizm. Cały rewizjonistyczny odłam marksizmu jest pod pewnymi względami antysocjalistyczny, przynajmniej w ich własnym mniemaniu, bo jeśli o mnie chodzi, to mnie jest obojętne, który odłam – taka sama swołocz.
Jeżeli więc ktoś jest „marksistą (nieświadomym)”, a podobnie Pan napisał, to w jakimś sensie należy do nurtu, który jest mi już nie tylko obcy, ale wrogi. Dlatego wspomniałem Foucault i postmodernizm, z całą tą idiotyczną redukcją wszelkich stosunków między ludźmi do „interesów”, tego co nazywają kretyńsko „zero sum game”. Jest oczywiste, że postmodernizm jest postmarksistowski i sugeruje wprost, że wyszedł poza marksizm, ale to go nie usprawiedliwia, a raczej pogrąża. Powtarzam Panu moje pytanie: jaka jest zasadnicza, myślowa różnica między feministką, która widzi małżeństwo jako opresję, a Coryllem z jego opresją ze strony londyńskiej City?
Chyba niechcący nie podał Pan nazwiska tego ciekawego myśliciela.
A na koniec: ja osobiście prolem nie jestem. Być może tak zostanę zaklasyfikowany, kiedy Corbyn Hood dorwie się do władzy, ale nie poczuwam się.
No nie, różnica jest taka, że feminizmem gardzę, a wizja ekonomicznej wojny każdego z każdym całkiem do mnie trafia. Po prostu Koryła odrzuca psychologię, seks, hormony, agresywność… Itd. itd., a ja pracuję właśnie w biologicznej naturze ludzkiej i psychologii, i dlatego ekonomia spada na dalszy plan. Ale to co on widzi, jest dla mnie OK, po prostu zbyt wąsko widzi.
Opresja ze strony City? A co z tym nie tak? Tak samo to widzę, po prostu ja dostrzegam także d*pę i hormony, a on nie. A tak przy okazji, to ten francuski pedał, co mu sie w Uppsali nie udało, to chyba jednak jakieś Faulcault, a nie Fourier. Nie znam się na postmoderniźmie.
Robin Hood w moim na odmianę świecie, to absolutnie nie jest obraźliwy epitet. Corbina nie kocham za co innego. „Grab nagrablione”, to dla mnie niefajne, po prostu dlatego, że zbyt słabe. Nic o odsetkach i ew, powieszeniu skurwiela na gałęzi.
(Jakem hrabia w 1/4, ale za to z obu stron.
A ekonomia to oczywiście nie „zero sum game” ściśle biorąc, ale dla mnie o sprawa wiele takiej grze, niż leberalnej wizji Ludzkości Trzymającej Się Za Ręce i Zgodnie Pracującej Dla Szczęścia Praprapra… wnuków Za 100000 lat. Którą Pan – bez urazy! – zdaje się podzielać.
Prawica – dzisiaj – ale bez kontrrewolucji?!? Czy nie lepiej pójść na jakiś miły film, np. Disneya?
Hmm, nie wiem, mnie to nie przekonywa. Pogarda nie zmienia istoty myśli. Mówi o moim do niej stosunku, ale schemat myślowy nadal pozostaje ten sam. Feminizm jest dokładnie takim samym nonsensem, jak redukowanie stosunków międzyludzkich do handelku czyli ‚zero sum game’. Zresztą nawet handel nie jest ściśle ‚zero sum game’. (Czy jest na to polskie określenie?)
Co to jest za mania, to przypisywanie ludziom opinii, których nie wypowiedzieli? Proszę mi łaskawie wskazać, gdzie powiedziałem coś, co można zinterpretować jako „pracę dla świetlanej przyszłości i szczęścia prawnuków”.
Patrzenie na system finansowy jako wyraz opresji jest albo ekonomicznym infantylizmem, albo oznaką niezrozumienia tego systemu. Z nadużyć w tym systemie opresja wynika mniej więcej w takim samym stopniu, jak z przypadku pobicia żony można stworzyć feminizm. Zatem, niezależnie od pogardy, jeżeli uznaje Pan opresję ze strony finasjery za udowodnioną, to powinien Pan również przyjąć feminizm jako równie uzasadniony, co byłoby rzecz jasna żenujące.
Dużo bliższa znaczy, bo znowu mi się coś „przeedytowało”.
Że się nie zgodzę. „Nieprzekonywanie” mało mnie martwi, bo ja po prostu w możliwość przekonania kogoś, kto bardzo przekonanym być nie chce, nie wierzę. Nie słownymi argumentami znaczy. (Dzięki temu jestem dość odporny na lewackie trolle.)
„Infantylizm”? Bardzo Pan uprzejmy! Wiem jednak nieco o teorii gier, o ekonomii, trochę przeżyłem, trochę przeczytałem, i nadal infantylnie twierdzę, że ekonomia, a już szczególnie ta obecna globalna, ma bez porównania więcej wspólnego z grą o sumie zerowej, niż to się w kręgach dzisiejszej tzw. „prawicy” przyjmuje. I po prostu b. sporo.
Jako rzecze mój stały dostawca bonmotów: „Zasadniczym pytaniem ekonomii jest ‚kto ma’ i dlaczego nikt mu tego nie odbiera. Pan wyraźnie sądzi inaczej, a ja epitetami o „infantyliźmie” itp. rzucać nie będę, co jednak nie znaczy, bym miał o takich poglądach i ich wyznawcach (bez urazy, nie nasunęło mi się lepsze określenie, ale to wydaje mi się zadziwiająco celne) zdanie pochlebne.
(Gdybym chciał być złośliwy, po prostu bym spytał: „A co właściwie wie Pan o systemach ekonomicznych i skąd?”) Ale fakt – liberalna wizja Ludzkości Trzymającej Sie Za Ręce i Ze śpiewem Na Ustach Wykuwającej Przyszłość… może dla wielu mieć urok. Przecież to wiem, trochę już na swiecie żyję. (Pytanie o oddziały kolonialne i ich miesjce w Pańskich poglądam chybiło, to może spytam o poglądy kniazia Kropotkina? Oficjalnie są Panu bliskie – minus oczywiście, aj waj!, przemoc, czy tylko w zaciszu i po godzinach?)
Cieszę się, że się Pan nie martwi. Chociaż z przekonywaniem, to nie jest zupełnie tak, jak Pan mówi. Po to wchodzę w dyskusję, żeby rozważyć, tzn. położyć argumenty na szalach wagi, więc kiedy Pańskie argumenty mnie przekonają, to będę przekonany. Ta podstawowa otwartość jest warunkiem dyskusji. Mało tego, jeśli mnie Pan przekona, to będę Panu dozgonnie wdzięczny, bo odtąd przestanę tkwić w błędzie. Nigdy nie mogę pojąć, dlaczego ogromna większość ludzi widzi w akcie przekonania, coś w rodzaju osobistej porażki.
Infantylizm nie jest w tym wypadku czczym epitetem. Podtrzymuję analogię z feminizmem. Czyżby się Pan nie zgadzał, że feminizm jest skrajnym przykładem infantylizmu myślowego?
Zasadniczym pytaniem ekonomii nie jest „kto ma” i dlaczego mu jeszcze tego nie ukradli? To jest właśnie błąd analogiczny do błędu feministek, które sprowadzają wszystko do opresji i chcą zastąpić patriarchat matriarchatem. Jeżeli znajdę się wśród niespodziewanej ulewy, a Pan dzięki swej przedsiębiorczości będzie sprzedawał w tym właśnie miejscu parasole, to kupię ten parasol od Pana za trzy razy więcej niż jest wart. Pan na tym zarobi, a ja będę wdzięczny, że mniej zmoknę. Tak działa niewidzialna ręka rynku Adama Smitha. Tak działa kapitalizm, nagradza (lub karze) tego, kto bierze na siebie ryzyko, wedle pięknego polskiego słowa: przed się bierze. To nie jest zero sum game, bo i Pan zyskał, i ja. Marksizm i społeczny darwinizm odrzucają taki obraz kapitalizmu, zastępując go walką, w której silniejszy dusi słabszego, i słaby jest w stałej opresji, co trzeba znieść przy pomocy komunizmu, lub podtrzymać w imię najwyższej wartości, jaką wedle liberałów jest wolność.
Nie ma to nic wspólnego z liberalizmem. Nie ma nic wspólnego z wizją Tfu!świetlanej przyszłości. Adam Smith był nudnym szkockim pragmatykiem. Kropotkina nie czytałem, nie mam zdania. Ale szczerze wątpię, żeby jego anarcho-komunizm był mi bliski. Zachodzę w głowę, co też mógł Pan mieć na myśli, mówiąc, że „jest mi oficjalnie bliski”? Oficjalnie? To znaczy co????
Ja czytałem, choć tylko wspomnienia z dzieciństwa, Co znaczy? A na przykład: źwierzątka w Pana opinii raczej liberalnie współpracują, czy może jednak żrą drug druga, walczą o d*py i inne zasoby…? (Kniaź był z wykształcenia biologiem.)
A co do całości… Pan ma swój kompletny i (ach, jakże!) spójny światopogląd, żeby nie powiedzieć „quasi-religię”… Nie szuka pan sensu i wyjaśnień, b o już Pan je znalazł, a wokół Pana niemal wyłącznie liberalizm i liberałowie… Ja w tej optyce jestem dziwacznym wybrykiem natury, mój autorytet jest żaden… Ale fakt – z niemal niczym, co Pan tu rzekł, się nie zgadzam. Nawet feminizmem brzydzę się z całkiem innych pozycji, so to say. Jednak nie mam zapędów by być misjonarzem.
Paradoksalnie – nie jestem dość liberalny, by uwierzyć w sens przekonywania przekonanego liberała. (Cudny bąmot mi wyszedł, pójdzie do skarbca!) W każdym razie i (raczej) na zakończenie: niemal z niczym, co Pan tu rzekł, się nie zgadzam. Ale fakt, nic z tego nie wynika.
Bardzo dobrze, że się Pan nie zgadza. C-downie, jak mawiała pewna urocza dziewczyna. Tylko że dyskusja nie może polegać na przedstawieniu swoich punktów widzenia, rozmowa nie może zakwitnąć zrozumieniem, gdy fortyfikujemy się na z góry upatrzonych pozycjach.
Wielokrotnie próbował Pan mi wmówić pozycje, których nigdy nie zajmowałem, poglądy, które są mi obce. Więc ja teraz spróbuję (nie bez złośliwości) naszkicować Pańską pozycję, w niespodziewnych barwach.
Mówił Pan to już wcześniej, ale wezmę za punkt wyjścia komentarz powyżej.
„A na przykład: źwierzątka w Pana opinii raczej liberalnie współpracują, czy może jednak żrą drug druga, walczą o d*py i inne zasoby…?”
To w odpowiedzi na pytanie, dlaczego Kropotkin miałby mi być OFICJALNIE bliski. Nie jest bliski w ogóle, a poza tym nie mam żadnych OFICJALNYCH poglądów, mam tylko własne, prywatne i prywatnie, tj. wobec mnie samego, uzasadnione. Czy te uzasadnienia kogokolwiek przekonają? Wątpię. Ale przekonują na razie mnie.
Powrócę zatem do Pańskiego, jak to bardzo lubi podkreślać, bon mot. Zwierzątka w mojej opinii nie współpracują, ani liberalnie, ani w ogóle (liberałem nie będąc, nie wiem, o czym Pan mówi, ale o tym poniżej). Jeżeli robią coś razem, stadnie, to dlatego, że tak im nakazuje instynkt. A często tłuką się, walczą, o przeżycie, o jedzenie, nawet o dupę (skąd Pan się wziął taki delikatesik??). Ale ludzie są tylko częściowo zwierzętami, choć niejeden zszedł do poziomu bestii i to często zupełnie świadomie. Człowiek jest bytem granicznym, niezależnie od tego, czy jego obserwator będzie świętym, jak Augustyn, czy laikiem, jak Roman Ingarden. Nie jest całkowicie zwierzęciem, choć podlega materialnej determinacji, nie jest całkowicie bytem duchowym (kulturowym), choćby nawet tego pragnął. Ale nawet gdy pogrąży się w swej zwierzęcości, to może się z niej uwolnić i podnieść. A zwierzę nie może.
Pan natomiast, jak mi się zdaje, wierzy, że człowiek jest zwierzęciem wolnym. To znaczy wolnym robić to, do czego go skłania najsilniejszy popęd. Stąd u Pana te ciągłe głodne kawałki o walce i gonieniu za dupą. W moim przekonaniu, to w ogóle nie jest wolność, a jej przeciwieństwo czyli niewola; tj. poddanie się instynktom, a nie wolność. Ale wszyscy społeczni darwiniści, są chwalcami takiej właśnie wolności. I w tym sensie, wbrew swoim utyskiwaniom, to Pan właśnie jest liberałem. Liberałem w tym najgorszym sensie, w którym wolność jest wartością najwyższą i gonienie za własną przyjemnością, spełnianie własnych zachcianek jest tej wolności wcieleniem. Liberałem nie w tym koszmarnym znaczeniu: ecie pecie, opróżnić więzienia, ale liberałem, dla którego wszystko co zrobione w sposób wolny – musi być dobre, bo wolne.
No to w sumie śmy się w
No to w końcu śmy się porozumieli – Pan kocha Disneya i Page’a… Nie Disneya? Ale tę wizję świata i zachęcam do jeszcze większego nim zainteresowania. Ja trochę żyłem, trochę znam historię, i taką propagandę dla ubogich duchem rozpoznaję i odrzucam.
Co zaś do uczciwości w dyskusji i lojalności wobec oponenta, to Pan (też?) nie jest bez winy:
1. Monstrualnie wyolbrzymia Pan niemal każdą moją tezę, przez co zaczynają wyglądać absurdalnie. Podczas gdy ja raczej po prostu koryguję liberalne odcchylenia i dlatego tak ostro (plus pisanie jednym palcem).
2. Ja piszę „nie odbiera”, Pan przerabia na „nie ukradnie”. Sorry, ale k*winiczna propaganda to nie ja, i to jest nadużycie.
Szanuję też silne religijne przekonania (choć Deizm nie bardzo), ale zdaje sobie Pan z tego sprawę, że w dyskusji to nie jest argument, tylko raczej przeciwnie?
Panie Triariusie,
Skąd się Panu przytrafił ten Disney? Ostatnio oglądałem Disneya, kiedy moje dzieci miały poniżej 10 lat, więc coś się Panu pokręciło, ale może Pan właśnie ostatnio studiował Bambi? Zatem nie, nie Disney, ale także nie Page. Zachęcam Pana do zajrzenia do powyższej wymiany, zamiast trzymać się kurczowo swoich własnych wyobrażeń. To Pan powiedział coś o Claptonie, na co odpowiedziałem, że Gallagher jest o niebo lepszy jako soloista i wirtuoz, a Page jako członek ensemble. Czy to byłoby mniej więcej jasne?
Nie rozumiem zdań: „Ale tę wizję świata i zachęcam do jeszcze większego nim zainteresowania. Ja trochę żyłem, trochę znam historię, i taką propagandę dla ubogich duchem rozpoznaję i odrzucam.” Choć podziwiam nietzscheańskiego ducha i chęć odrzucania.
Jeżeli rzeczywiście sprowadzam Pańskie tezy do absurdu, to bardzo przepraszam, ale byłoby lepiej wskazać, gdzie dokładnie tak uczyniłem, zaczem: za co mam się bić w piersi.
Co do mojegoo rzekomego krętactwa, to pozwolę sobie zacytować swoje własne słowa: „Zasadniczym pytaniem ekonomii nie jest „kto ma” i dlaczego mu jeszcze tego nie ukradli?” Tak napisałem, bo tak zrozumiałem Pańskie słowa. Pan napisał: „Zasadniczym pytaniem ekonomii jest ‚kto ma’ i dlaczego nikt mu tego nie odbiera.” Proszę mi łaskawie wskazać, jaka jest różnica między odbieraniem a kradzieżą? Jeżeli Pan coś MA, to należy do Pana, taki jest sens POSIADANIA. Jeżeli ja, ni z tego ni z owego, przyjdę to Panu odebrać, to w moim przekonaniu, jest to KRADZIEŻ. Co rzekłszy, chętnie wysłucham jakiejkolwiek innej wykładni.
Ma Pan rację, że „śmy się porozumieli”, bo deizm to jest raczej idiotyczny koncept.