1946 -

III Ankieta Wydawnictwa Podziemnego

Dziecko w szkole uczy się fałszowanej historii od Piasta do równie sfałszowanego Września i dowie się, że obrońcą Warszawy był nie jakiś tam Starzyński, ale komunista Buczek, który wyłamał kraty „polskiego faszystowskiego” więzienia, by na czele ludu stolicy stanąć do walki z najeźdźcą. – Tak w roku 1952 Barbara Toporska opisywała ówczesny etap bolszewizacji Polski.

Przyjmijmy, na potrzeby niniejszej ankiety, że był to opis pierwszego etapu bolszewizacji, klasycznego w swoim prostolinijnym zakłamaniu. Kolejny etap nastąpił szybko, zaledwie kilka lat później, gdy – posługując się przykładem przytoczonym przez Barbarę Toporską – w kontekście obrony Warszawy wymieniano już nie tylko komunistę Buczka, ale także prezydenta Starzyńskiego (i to z największymi, bolszewickimi honorami). Przyszedł w końcu także moment, gdy komunista Buczek albo znikł z kart historii, albo też przestał być przedstawiany w najlepszym świetle – jeszcze jeden, mocno odmieniony okres.

Mamy tu zatem dynamiczne zjawisko bolszewizmu i szereg nasuwających się pytań. Ograniczmy się do najistotniejszych, opartych na tezie, że powyższe trzy etapy bolszewizacji rzeczywiście miały i mają miejsce:

1. Wedle „realistycznej” interpretacji historii najnowszej utarło się sądzić, że owe trzy etapy bolszewickiej strategii są w rzeczywistości nacechowane nieustającym oddawaniem politycznego pola przez bolszewików. Zgodnie z taką wykładnią, historię bolszewizmu można podzielić na zasadnicze okresy: klasyczny, ewoluujący, upadły. Na czym polega błąd takiego rozumowania?

2. Jak rozumieć kolejno następujące po sobie okresy? Jako etapy bolszewizacji? Jako zmiany wynikające z przyjętej strategii, czy ze zmiennej sytuacji ideowej i politycznej, czy może trzeba wziąć pod uwagę inne jeszcze, niewymienione tu czynniki?

3. Trzy etapy i co dalej? Czy trzecia faza spełnia wszystkie ideowe cele bolszewizmu, czy wręcz przeciwnie – jest od realizacji tych celów odległa? Czy należy spodziewać się powrotu do któregoś z wcześniejszych etapów, a może spektakularnego etapu czwartego lub kolejnych?

Zapraszamy do udziału w naszej Ankiecie.

II Ankieta Wydawnictwa Podziemnego

Dorobek pisarzy i publicystów mierzy się nie tyle ilością zapisanych arkuszy papieru, wielkością osiąganych nakładów, popularnością wśród współczesnych czy potomnych, poklaskiem i zaszczytami, doznawanymi za życia, ale wpływem jaki wywierali lub wywierają na życie i myślenie swoich czytelników. Wydaje się, że twórczość Józefa Mackiewicza, jak żadna inna, nadaje się do uzasadnienia powyższego stwierdzenia. Stąd pomysł, aby kolejną ankietę Wydawnictwa poświęcić zagadnieniu wpływu i znaczenia twórczości tego pisarza.

Chcielibyśmy zadać Państwu następujące pytania:

1. W jakich okolicznościach zetknął się Pan/Pani po raz pierwszy z Józefem Mackiewiczem?
Jakie były Pana/Pani refleksje związane z lekturą książek Mackiewicza?

2. Czy w ocenie Pana/Pani twórczość publicystyczna i literacka Józefa Mackiewicza miały realny wpływ na myślenie i poczynania jemu współczesnych? Jeśli tak, w jakim kontekście, w jakim okresie?

3. Czy formułowane przez Mackiewicza poglądy okazują się przydatne w zestawieniu z rzeczywistością polityczną nam współczesną, czy też wypada uznać go za pisarza historycznego, w którego przesłaniu trudno doszukać się aktualnego wydźwięku?

Serdecznie zapraszamy Państwa do udziału.

Ankieta Wydawnictwa Podziemnego

1. W tak zwanej obiegowej opinii egzystuje pogląd, że w 1989 roku w Polsce zainicjowany został historyczny przewrót polityczny, którego skutki miały zadecydować o nowym kształcie sytuacji globalnej. Jest wiele dowodów na to, że nie tylko w prlu, ale także innych krajach bloku komunistycznego, ta rzekomo antykomunistyczna rewolta była dziełem sowieckich służb specjalnych i służyła długofalowym celom pierestrojki. W przypadku prlu następstwa tajnego porozumienia zawartego pomiędzy komunistyczną władzą, koncesjonowaną opozycją oraz hierarchią kościelną, trwają nieprzerwanie do dziś. Jaka jest Pana ocena skutków rewolucji w Europie Wschodniej? Czy uprawniony jest pogląd, że w wyniku ówczesnych wydarzeń oraz ich następstw, wschodnia część Europy wywalczyła wolność?

2. Nie sposób w tym kontekście pominąć incydentu, który miał miejsce w sierpniu 1991 roku w Moskwie. Czy, biorąc pod uwagę ówczesne wydarzenia, kolejne rządy Jelcyna i Putina można nazwać polityczną kontynuacją sowieckiego bolszewizmu, czy należy raczej mówić o procesie demokratyzacji? W jaki sposób zmiany w Sowietach wpływają na ocenę współczesnej polityki międzynarodowej?

3. Czy wobec rewolucyjnych nastrojów panujących obecnie na kontynencie południowoamerykańskim należy mówić o zjawisku odradzania się ideologii marksistowskiej, czy jest to raczej rozwój i kontynuacja starych trendów, od dziesięcioleci obecnych na tym kontynencie? Czy mamy do czynienia z realizacją starej idei konwergencji, łączenia dwóch zantagonizowanych systemów, kapitalizmu i socjalizmu, w jeden nowy model funkcjonowania państwa i społeczeństwa, czy może ze zjawiskiem o zupełnie odmiennym charakterze?

4. Jakie będą konsekwencje rozwoju gospodarczego i wojskowego komunistycznych Chin?

5. Już wkrótce będzie miała miejsce 90 rocznica rewolucji bolszewickiej w Rosji. Niezależnie od oceny wpływu tamtych wydarzeń na losy świata w XX wieku, funkcjonują przynajmniej dwa przeciwstawne poglądy na temat idei bolszewickiej, jej teraźniejszości i przyszłości. Pierwszy z nich, zdecydowanie bardziej rozpowszechniony, stwierdza, że komunizm to przeżytek, zepchnięty do lamusa historii. Drugi stara się udowodnić, że rola komunizmu jako ideologii i jako praktyki politycznej jeszcze się nie zakończyła. Który z tych poglądów jest bardziej uprawniony?

6. Najwybitniejszy polski antykomunista, Józef Mackiewicz, pisał w 1962 roku:

Wielka jest zdolność rezygnacji i przystosowania do warunków, właściwa naturze ludzkiej. Ale żaden realizm nie powinien pozbawiać ludzi poczucia wyobraźni, gdyż przestanie być realizmem. Porównanie zaś obyczajów świata z roku 1912 z obyczajami dziś, daje nam dopiero niejaką możność, choć oczywiście nie w zarysach konkretnych, wyobrazić sobie do jakiego układu rzeczy ludzie będą mogli być jeszcze zmuszeni 'rozsądnie' się przystosować, w roku 2012!

Jaki jest Pana punkt widzenia na tak postawioną kwestię? Jaki kształt przybierze świat w roku 2012?

okladka-wizualizacja_1946

>> zamów <<


Autor: H
Tytuł: 1946
Wydawca: Wydawnictwo Podziemne
Ilość stron: 250
Oprawa: miękka
Wymiar: 148 x 210 mm
ISBN: 978-83-944722-0-7

 Ale sam co czujesz? – ale sam co tworzysz? – co myślisz? – Przez ciebie płynie strumień piękności, ale ty nie jesteś pięknością. – Biada ci – biada! – Dziecię, co płacze na łonie mamki – kwiat polny, co nie wie o woniach swoich, więcej ma zasługi przed Panem od ciebie.

Z.K.

III SPOTKANIA

Ciekawe jakież to rzeczy mogą przyśnić się filozofom? Weźmy jako przykład kraj, będący sceną tej powiastki. Czy brakuje mu przeszłości, tradycji, kultury, historii, cywilizacyjnych aspiracji? Czy całe jego istnienie nie jest związane z czymś ach i och, wielkim, wyjątkowym, uniwersalnym? Czyż nie rości pretensji do nietuzinkowej wyjątkowości na mapie świata, na kartach historii? Kraj wielkiej przeszłości, wielkich wodzów, marzeń, poetów! A jeśli się odrobinę tylko zagłębić w fakty, cóż my tu mamy? Klęskę za klęską, niewolę za niewolą, katastrofę za katastrofą, wstyd i płacz, i brak woli szczerej, żeby cokolwiek z tym zrobić, zmienić — wyrwać spod działania komunału, jacy to jesteśmy dobrzy, odważni, sprawiedliwi. I chęć ucieczki, zawsze tylko — ucieczki.

Historia ostatnich siedemdziesięciu lat ilustruje najlepiej, jak właśnie chciałoby się bardzo do okoliczności dostosować, wskoczyć z gracją do pędzącego rzekomo pociągu kolejnych przemian; wsiąść, nie dbając jakie akurat szkaradne widmo kreuje rzeczywistość: rosyjski jakoby komunizm, socjalizm (koniecznie z ludzką twarzą), stadny samoograniczający się solidaryzm, albo i pomiot pierestrojki (trzecią, i czwartą nawet, rzeczpospolitą świętokradczo przezwany).

Wszystkie owe niedorzeczności przedstawiają jedno: marność i nędzę ludzkiej natury, i chęć przystosowania się, bezecną.

Czy, istotnie, podróże kształcą jeszcze?

Wysłany do Krakowa Janek nie miałby problemu z odpowiedzią. Nie to, żeby był jakimś specjalnie zadeklarowanym miłośnikiem uroków takiego podróżowania, nieodłącznie z nim związanych aromatów i atrakcji, spécialité de la maison w gatunku: œuf à la coque avec du sel lub poulet rôti au beurre, czy raczej może pain noir sur le lard — specjału modniejszego w tamtym czasie; a przy tym także brudu i pospolitości — oj, całkiem nie! Był jednak dostatecznie przenikliwy i życiowo po prostu wyrobiony, aby docenić walory poznawcze tego rodzaju uplasowania w ciżbie. Czy zresztą, podejmując walkę, walczył tylko w imię sprawy, dla siebie, czy może także dla ludu, do którego (mówmy otwarcie!) nie bardzo tęsknił?

W kategorii kolejowej III klasy nie można było oczekiwać wygód. Ale na to, rzecz jasna, nie zważał. (Jankowi nie w głowie były głupstwa, które dzisiaj zaprzątają świadomość.) Chciał po prostu osiągnąć cel swojej podróży, wykonać rozkaz. Oczywiście, wsiadając w Toruniu do pociągu relacji Gdynia-Zakopane nie byłby Jankiem, jakiego dopiero poznajecie, gdyby nie przyświecała mu pewna myśl uboczna, mianowicie: co w trawie piszczy?

Do żadnego przedziału nie wsiadł, to znaczy — w żaden dostępny ludziom sposób nie mógłby się do niego nawet zbliżyć. Po prawdzie dużo nawet miał szczęścia, lądując we wnętrzu wagonu, nie zaś, na przykład, na jego dachu (bo i taka formuła podróżowania była wówczas popularna). Wsiadł, czy też wepchnięty został w niszę, z jakiegoś powodu jeszcze nie okupowaną przez brać podróżną, wąski kwadrat podłogi o boku jakichś trzydziestu centymetrów, tuż przy (co go, pierwotnie, nawet ucieszyło) wąskich drzwiach prowadzących do klozetu.

Rychło okazało się, że miejsce to najgorsze z możliwych, przez które przepychają się (poprzez kolejne godziny) niepoliczalne masy ludzkie, nawiasem, całkowicie bezprzedmiotowo, o ile sama toaleta okupowana była stale (i wbrew protestom) przez jakiś tuzin, gorzej wychowanych od reszty, podróżnych. Wada tego rozwiązania miała nie tylko praktyczne oblicze, ale także — o szlachetna ironio — informacyjne; o ile bowiem liczył Janek, przed wejściem na pokład tego bałaganu, na podsłuchanie autentycznego głosu ludu, o tyle szybko okazało się, że lejtmotywem wszelkich rozmów, kłótni i dyskusji jest wyłącznie jedno zagadnienie, toaletowej natury.

A jednak. Po kilku całkiem podobnych godzinach niesłychanego psychicznego zmęczenia, gdy w całej spokojności serca począł był w końcu mamrotać pod nosem najwymyślniejsze przekleństwa, zmuszony raz nie wiadomo który do zajęcia najniewygodniejszej w świecie (tj. wagonie) pozycji, przemknęło (poprzez chaos ludzkich ciał oddychających, parujących, ocierających się), mignęło mu kujące, jak ostrze szewskiego szydła, spojrzenie szarych kpiąco-zmęczonych, przenikliwych oczu.

Błysk ironii, czystej, najbezczelniejszej, uplasowanej poza (absolutnie) kontekstem sytuacji, poza tu i teraz, do innej przestrzeni przynależnej. Nie wahał się odwzajemnić, podnieść rzuconej rękawicy, wystawić do pojedynku pary swoich oczu. — Na przeszkodzie stanęła fluktuująca wciąż sanitarna sytuacja. Gdy wreszcie mógł skierować wzrok w stronę frapującego intruza, ten nie patrzył już w jego kierunku, zadowalając się kontemplacją ginącego nieuchronnie za oknem pejzażu.

Profil, który mógł teraz z pełną swobodą obserwować Janek, dawał bogatą pożywkę zwiotczałym nieco szarym komórkom. „Kim jest ten człowiek o twarzy zawodowego awanturnika?” Nie mógł sobie przypomnieć.

Nie, nie chodziło Jankowi o potencjalne zagrożenie, o węszące wszędzie, wmieszane w ludzką masę, ubeckie szczury — od pierwszej chwili, od tamtego mignięcia intruzich oczu, wiedział, że z tamtej strony nie grozi niebezpieczeństwo. Oczy, twarz nieznajomego — gdzieś, kiedyś, znacznie, znacznie wcześniej zapadły mu w zmysłową pamięć.

Kiedy? Gdzie?

Odpowiedź ułatwiło zjawisko z rzędu nieoczekiwanych. Na stacji w Kutnie, z całkiem niejasnych powodów, o ile miejscowość nie wyróżniała się znacząco w geografii kraju, nieprzebrane rzesze wagonowych towarzyszy przerzedziły się znacząco.

Nie zwlekał. Zbliżył się do nieznajomego-znajomego na odległość ledwie ćwierć kroku i przystanął, ze wzrokiem utkwionym w chudej, o zapadłych policzkach, ascetycznej twarzy. Nie wymówił słowa.

Cóż pchnęło go do tego czynu, poza wszelkim konwenansem zachowania? Niefrasobliwość, przyrodzone ryzykanctwo, instynkt, ślepy los? Przymus wymykający się racjonalnemu uzasadnieniu? Tak, chyba tak. Gdyby podjąć w tej chwili analizę tego szalonego zachowania, nie wykrylibyśmy żadnych logicznych przesłanek. To nie intelekt kierował nim w tej chwili. Chciał, nie miał wyboru, musiał zaspokoić nienasyconą potrzebę zmierzenia się z tym człowiekiem. Nie krępowała go różnica wieku; inne względy. Podążył, choć ledwie dwa kroki, za głosem namagnesowanego niezwykłością impulsu.

Po dłuższej dopiero chwili, niewzruszony jawną obcesowością obserwator zaokiennej przyrody postanowił przyjąć (przyznajmy śmiało — zwariowane!) wyzwanie młodzieńczych oczu. Dzieliło ich nie tyle ćwierć kroku, co lata, odgradzające doświadczenie od szczeniactwa. Starszy z naszych bohaterów nie szukał z tego tytułu przewagi; nigdy w swoim barwnym życiu tego nie robił, przyjmując słusznie, że tak zwane życiowe doświadczenie niekoniecznie daje fory; bywa że nie pomaga, a staje się tylko przeszkodą.

Jak długo trwało to spotkanie dwóch przenikliwości nie sposób ustalić z jakim takim przybliżeniem. Być może tylko chwilę, która zdała im się ponad miarę, może znacznie dłużej. Stali tak, i stali, nieporuszeni, ze spokojem w źrenicach, nie zdradzającym wewnętrznego napięcia. Zaręczyć nie sposób, że nie pokonali w ten sposób Łęczycy, nawet Zgierza.

Który w tym niemym, na oczy tylko, na spojrzenia pojedynku przeważał, ustępował? Swój na swego trafił. Dwa samotne wilki w poszukiwaniu słabości chłonęły siłę przeciwnika. Kto wie, czy nie dojechaliby w niezwykłości swojej, w tym wzrokowym zmaganiu, i do Łodzi, gdyby nie obdarowana przez naturę jejmość za potrzebą wkraczająca śmiało w wąski korytarz między nimi.

Ależ proszę bardzo, łaskawa pani. — Wybąkał Janek, tracąc równowagę.

Incydent rozweselił ich nieodwołalnie. Rozpoczął starszy:

Czy mnie się zdaje, że jesteś pan nachalny? A może znamy się, tylko zagubiłem gdzieś, w pamięci zakamarkach, pańską wizytową kartę? Wyglądasz jakbyś czego szukał… chyba nie w moich kieszeniach aby? Bolszewickim łapsem nie jesteś, więc o co chodzi, drogi panie?

Janek. Tak mnie wołają. — Usłyszał za całą odpowiedź.

Zatem panie… Janku, a może po prostu Janku? — Nasz bohater skinął przyzwalająco. — Wybacz, że ja się tak nie przedstawię. Byłoby niebezpiecznie, i nie dla mnie tylko.

Nie musi pan…

Pan? Myślałem, że przeszliśmy na ty. — W tonie jego głosu, ze swobodą stałej bywalczyni, lewitowała kpina.

Skoro tak, to tak. Nie śmiałem. Dzieli nas jakiś czas.

Hola! Czy wyglądam aż tak fatalnie? — Kpina poczęła skłaniać się w kierunku wesołości. — Może i racja. Jestem stary. Stary, zmęczony, zdruzgotany, pokonany, bliski znicestwienia…

Wiem kim jesteś!

Kim?

Kochanka się nie zapomina. — Wzrokowa pamięć w końcu się ocknęła. — Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy. Od sławy nie da się uciec. A ty, Sergiuszu, jesteś bardzo sławny. Tak już ten nasz kosmos zbudowany; i ty nie poradzisz.

To takie oczywiste, to kim jestem? Przecież możesz mnie pamiętać tylko z paru gazet, z kilku zdjęć! Było wiele szumu, gdy zszedłem ze Świętego Krzyża, ale przecież taka sensacyjka szybko mija.

Nie martw się tak bardzo. Może mam lepszą pamięć niż inni, choć to wątpliwe. A najpewniej bardziej niż innych fascynowała mnie twoja historia. Byłeś moim bohaterem. Bohaterem-pisarzem, bohaterem-przemytnikiem, antybolszewikiem. Chyba nie rozdajesz ostatnio zbyt wielu autografów?

Autografów jako kto?! Pisarz? — Nie wydrukowałem słowa od siedmiu lat, tak… od siedmiu. — Wzrok Sergiusza powędrował w nieznanym kierunku, w odległe rejony gorzkiej pamięci. — Dokładnie tyle samo nie pisał Stachu, mój przyjaciel. Różnica jest taka, że ja żyję, on już nie. I nigdy nie był przemytnikiem ani agentem; był antykomunistą, taki miał styl życia. Więc gdy przyszli wtedy, siedemnastego, nie widział dla siebie miejsca na tym świecie.

Dobrze zrobił?

Dawno już zapanował mrok. Rozmowę oświetlało blade światło dochodzące z głębi korytarza, z jedynej nieprzepalonej w długim szeregu lamp żarówki.

Wolna decyzja wolnego człowieka! Stachu, mój przyjaciel, może najbliższy, był artystą, artystą-antykomunistą; nie, inaczej: artystą-człowiekiem, i całe swoje życie, wszystko nad czym pracował, co tworzył, co zarzucił niedokończone, wszystko dyktował jednej wizji. To co zrobił wtedy, to zwieńczenie dzieła, ostatni akt artysty, ostatni gest człowieka.

Jesteś pewien, całkiem jesteś? Czy nie myślisz, że to była ucieczka, ucieczka przed strachem, przed nieznanym? Może bał się, może nie tego bał się co nadchodzi, ale własnej swojej słabości? Każdy człowiek to w sobie ma, słabość.

Słabość? Strach? I przy tym Witkacy?! — Żachnął się. — Żałuję, że go nigdy nie poznałeś, żałuj i ty. Nigdy nie zadawałbyś takich pytań. Witkacy to moc, siła, tupet niebywały, odwaga, lew; ale nie lew w klatce. Lew ryczący, z wielką grzywą, dziwny lew, dziwny doprawdy; gotowy rzucić się z pazurami, zębiskami na całe hordy wrogów, a po chwili przygarnąć do serca sarenkę. Król, król istnienia, trochę tylko zagubiony w kosmosie. Poszukujący, i bliski celu, jakże bardzo. Widywałem go, widziałem przy pracy, mknącego w przestrzeń fantazji. Bez hamulców, kompleksów, walącego pięściami w bramy Nieba, kopiącego w tarczę szatana, dobijającego się o prawdę, o każdy jej wymiar. Gdybyś go mógł zobaczyć. — Zamilkł, spojrzał w oczy Janka.

Wstrząsnęło nim całym, zadygotał, nie przestawał się wpatrywać w twarz przed sobą.

Widzę go, widzę go w twoich oczach. Kim jesteś, kim ty jesteś przygodny towarzyszu mojej ostatniej tu podróży? Masz siłę, widzę ją w tobie, jego siłę. — Zwiesił głowę, opuścił nisko, schował twarz. Czy tylko zdawało się Jankowi, że usłyszał łkanie? — Masz jego odwagę. — Po kilku ledwie sekundach podniósł głowę. — Czuję to w tobie. Jesteś ulepiony z tej samej gliny, z tej samej mocy.

Mocy? Czy moc skłania do ucieczki? Do chowania się w niebyt?

On nie był żołnierzem, pamiętaj i o tym. A jednak, czy samobójstwo, jego samobójstwo nie jest dowodem wielkiej odwagi, wspaniałym aktem woli? Do końca nie przestał wierzyć; wierzyć, że człowiek jest w stanie odkryć tajemnicę bytu; odkrył ją może w końcu.

Nie był żołnierzem?! — Janek podniósł głos. — Co to znaczy, nie być żołnierzem, tu?! Czy my w ogóle mamy jakiś wybór? — Zagarnął ręką obszerne kawały pustki wokół. Nie był żołnierzem?! Dobre sobie! To, co, wedle ciebie? Wszyscy mamy pójść jego śladem? Odbezpieczyć, co kto tam ma w kieszeni i palnąć sobie w łeb?! Czy ty tak myślisz Sergieju?! To już! — Szał, szał słów, gestów począł wzbudzać niepokojąco dużo uwagi. — Wyjmujemy… i trach, palmy w łeb!

I po co?! — Sergiusz próbował przytrzymać rozdygotane ręce Janka. Chwycił je mocno, w przegubach. — I po co tak się irytować?! — Starał się go uspokoić, poskromić rozpętane nerwy. — Co z tego, że cię Kryśka wyciulała? — Niby skierowane do Janka, słowa miały objąć swoim zasięgiem całe niepowołane audytorium. — Czy jedna ona na świecie, lafirynda? Znajdzie się inna, nie bój!

Chwycił Janka za ramię i przesunął w kierunku klozetu, schodząc z linii wścibskich wielooczu.

Puszczają ci struny, rozumiem?! — Przeszedł w szept. — Nie chcesz chyba, żeby zainteresowali się nami? Tu, w wagonie?! Żadnych prawie szans na skuteczną akcję. Taki z ciebie żołnierz? — Gadał trochę bez sensu, ale i jemu udzieliły się emocje.

Czy naprawdę myślisz — Sergiusz mówił już spokojniej — że wszyscy w tym kraju ludzie przyzwoici powinni zostać żołnierzami, nieważne, umieją strzelać czy nigdy nie trzymali karabinu? Mają dwadzieścia czy sto dwadzieścia lat? Przeskakują trzymetrowy mur jakby wsuwali akurat kajzerkę z masłem? A jeśli mają galopujące suchoty i każdy kolejny oddech to dla nich mistrzostwo świata?!

Nie, nie Sergiusz! Zbaczasz! Pomijam w tej chwili Witkacego, nie chodzi o niego, ale o regułę, rozumiesz? O zasadę! Jak ci się zdaje — ciągnął Janek — dlaczego teraz stoimy tak blisko tego gówna? — Ręką wskazał, przypadkiem, na pomieszczenie sanitarne. — Spójrz na to całe ścierwo dookolne, na cały ten szlam! — Powtórzył, podnosząc szept. — Przecież nie chodzi o to, żeby nagle trzydzieści milionów rzuciło się z kosami do lasu. Miliony, nie miliony, ale… — nagle jakby się otrząsnął z niewidocznej jakiejś uwięzi. — Czy wiesz ilu nas jest w tej chwili, ilu nas walczy na Pomorzu? Ile w Białostockim? Ilu w Wielkopolsce? Chcesz, podać ci liczby, zdać raport?! — Z trudem hamował nerwy. — Jak ci się zdaje, dlaczego na stu czerwonych przypada jeden nasz?! Dlaczego z tą zarazą nikt nie chce walczyć?

Sergiusz milczał. Wpatrywał się w młodość. Nie, nie w młodość. To nie było to. Mimo niejakiej delikatności w gestach, mimice, spojrzeniu, w posturze całej, w sumarycznym odczuciu każdego, kto miał okazję Janka choć trochę poznać, predominowało jedno — dojrzałość. Dojrzałość nie w znaczeniu pierwszych symptomów posunięcia w czasie, zakoli podkreślających wiekową mądrość czoła, kępy włosowej nicości na czubku głowy, zmarszczek takich i siakich, bruzd. Nie, całkiem nie — twarz Janka była niczym zdjęta z ikony Rublowa — twarz-idea pisana wyobrażeniem artysty. Jej proporcjonalne łagodne i ostre zarazem rysy sumowały, trudne do sprecyzowania, głębię z przejrzystością, siłę z delikatnością spokoju.

Na tę twarz patrzył teraz w milczeniu Sergiusz, próbując określić jej niezwykłe wrażenie w jakiejś zgrabnej, krótkiej formule. Nie, zdecydowanie brakowało mu talentu. „Gdyby był tu dziś Stachu z jego wszechpojemnym spojrzeniem świdrująco-przenikliwym; cóż by to mógł być za portret? Wiem przynajmniej tyle — pomyślał — że on zostanie tu. Prawdziwy wódz.”

Wybacz! Zamyśliłem się! — Powoli wracał do świata prozaicznego wymiaru. — Tak, zamyśliłem się, ale nie odbiegłem zbytnio od naszej rozmowy. Właściwie, całkiem nigdzie nie odszedłem, a byłem może nawet bliżej. Widzisz, być może, w pewnym sensie, masz wiele racji.

Czyli, że nie mam, chcesz powiedzieć?

Nie, nie całkiem. To nie jest takie proste, ale — zawahał się — pozwól może łaskawco… „Predestynowany czy nie — pomyślał — sam musi poznać swoją przyszłość, przeznaczenie.”

Dojeżdżali do Łodzi.


Language

Książki Wydawnictwa Podziemnego:


Zamów tutaj.

Jacek Szczyrba

Czerwoni na szóstej!.

Jacek Szczyrba

Punkt Langrange`a. Powieść.

H
1946. Powieść.