Polski październik i okrągły stół. Część I
5 komentarzy Published 21 lutego 2009    | 
Jacek Bartyzel i „polskość prlu”
„Czy prl można uznać za formę państwowości polskiej?” Każdy stały czytelnik strony Wydawnictwa Podziemnego wie, jaka jest nasza opinia w tej sprawie. Wydawało mi się, że niczego nie można już dodać w tej kwestii, ale natrafiłem na wywiad z profesorem Jackiem Bartyzelem [1], który odpowiada na tak postawione pytanie następująco:
„Konieczne wydaje się tu dokonanie rozróżnienia pomiędzy dwoma okresami, dla których cezurą jest rok 1956. Do tego czasu PRL była wyłącznie formą okupacyjnego władztwa ZSSR nad Polską, a jednocześnie polem próby bezwzględnego zaprowadzania ideologicznej utopii komunizmu. Systematyczna eksterminacja pozostałych po dwu wcześniejszych okupacjach resztek polskich elit przywódczych, jak również jawnie okazywana polskiej tradycji oraz jej związkowi z chrześcijaństwem nienawiść zdobywczej (i w pokaźnej części obcoplemiennej) kasty internacjonalistów, wykluczają jakikolwiek związek tego reżimu w jego ówczesnej postaci z polskością. Październik zmienił jednak tę sytuację o tyle, o ile był on – a jestem przekonany, że był – samodzielnym, choć głównie instynktownym, naciskiem patriotycznych kręgów narodu, a nie tylko wyreżyserowaną, frakcyjną rozgrywką w PZPR. Reżim uzyskał też pewnego rodzaju legitymizację demokratyczną – bardziej wymowną nawet w postaci acclamatio ludu dla Gomułki na Placu Defilad, przywołującą wspomnienie trybu powoływania cezarów w Rzymie i Bizancjum, niż przy urnach. Przede wszystkim zaś, jeśli traktuje się naprawdę poważnie moralną godność prymasa-interrexa, nie można abstrahować od legitymizacji systemu przez Prymasa Tysiąclecia.”
Kiedy takie rzeczy mówi Korwin-Mikke, można się po prostu śmiać. Kiedy ogłasza to urbi et orbi z prezesowskim błogosławieństwem Adam Wielomski, to można się popłakać (choćby i ze śmiechu), bo przecież Prezesa nie obchodzą wydarzenia z odległej przeszłości. Ale Jacek Bartyzel nie jest apologetą prlu z Myszy Polskiej, tylko poważnym myślicielem, a poważni myśliciele wiedzą, że próbując zrozumieć status quo, nie wolno zapominać o status quo ante. Bartyzel jest katolickim tradycjonalistą, monarchistą i zachowawcą; występuje w swej publicystyce zdecydowanie przeciw demokracji, tej religii współczesnego człowieka; staje zarówno przeciw bezbożnemu bolszewizmowi jak i przeciw ultra-demokratycznej Niuni Europejskiej, a do tego wszystkiego pisze pięknie po polsku. Potraktujmy jego argumentację z powagą.
W powyżej zacytowanym fragmencie, Bartyzel uznaje rok 1956 za zasadniczą cezurę w historii prlu z czterech powodów. Po pierwsze, przed 1956 rokiem zarówno cele komunistów, jak ich metody, miały być inne niż w późniejszej fazie. Po drugie, „polski październik” był wynikiem samodzielnej akcji „patriotycznych kręgów”. Po trzecie, reżym uzyskał demokratyczną legitymację. Po czwarte i najważniejsze, otrzymał także legitymację od prymasa Wyszyńskiego. Są to ważkie argumenty, których nie wolno zbywać ot, tak sobie.
-
Swój pierwszy punkt rozwija Bartyzel w ten sposób:
„Stopień i forma zależności gubernatorstwa warszawskiego uległy odtąd [czyli od 1956 roku] zmianie, przybierając formy przedrewolucyjnego, więc akceptowalnego dla pamięci historycznej, wasalstwa. Było to mniej dolegliwe zło niż misjonarski entuzjazm wyznawców komunistycznej wiary, którzy zresztą wkrótce ponieśli ostateczną klęskę w kolejnej rozgrywce wewnątrzpartyjnej, w marcu 1968 roku. Nacisk ideologiczny – z wyjątkiem okresu nowej wojny z Kościołem w połowie lat 60. – systematycznie słabł, a sama partia podlegała socjologicznemu procesowi unarodowienia, stając się swego rodzaju nową szlachtą – co zresztą niosło inne zagrożenia, które na dobrą sprawę ujawniły się w pełni dopiero teraz, w Rzeczypospolitej SLD-wskich kolesiów. Jakkolwiek motywowane, dążenia niektórych przywódców partyjnych do uzyskania większego marginesu samodzielności względem Moskwy też sprzyjały rewindykowaniu suwerenności państwowej. Zgodne z polskim interesem narodowym było bez wątpienia także zawarcie układu z RFN w 1970 roku.”
Bartyzel zdaje się twierdzić, że do 1956 roku bolszewicy próbowali wprowadzić w życie utopię, a potem już nie. Co więcej, że zastąpiono wówczas jedną formę zależności inną, bardziej „akceptowalną” formą. Nacisk ideologiczny osłabł, a partia stawała się coraz bardziej „polska”, stawała się „nową szlachtą”. Uderza mnie w tym wywodzie, że każda (z wyjątkiem pierwszej, do której wrócę za chwilę) przemiana, z taką precyzją naszkicowana przez Bartyzela, była w istocie niczym więcej jak taktyczną woltą. Żadna z nich nie naruszała fundamentów komunistycznej władzy; wręcz przeciwnie, czyniąc tę władzę bardziej swojską i łatwiejszą do przełknięcia, przemiany tylko ją umacniały. Trudno zrozumieć, jak mógł konserwatysta na miarę Bartyzela mówić w jednym zdaniu o próbach uniezależnienia się partyjnych kacyków od Moskwy oraz „rewindykacji suwerenności państwowej”, ale może to tylko mój starczy feblik nie pozwala mi pojąć takich subtelności. W ramach bolszewickiej strategii bowiem, rzekoma suwerenność poszczególnych państw bloku była wyłącznie narzędziem w strategicznej grze z Zachodem.
Wracając do rzekomych „ustrojowych przemian” z roku 1956, wydaje mi się oczywiste, że wszystkie wymienione przez Bartyzela taktyczne zmiany były możliwe właśnie ze względu na wcześniejszą „systematyczną eksterminację pozostałych resztek polskich elit przywódczych”. Kiszczak ma w zwyczaju przypominać, że stan wojenny i okrągły stół to były dwa końce tej samej polityki. Dokładnie to samo można powiedzieć o terrorze stalinowskim i odwilży, o kazamatach na Rakowieckiej i „polskim październiku”. Innymi słowy, odwilż i związana z nią taktyczna wolta, były możliwe wyłącznie dzięki uprzedniemu terrorowi, który usunął elity i przygotował grunt do procesu zwanego sowietyzacją. Bolszewicy dokonywali wszędzie i zawsze „systematycznej eksterminacji” w pierwszej fazie swej władzy, ponieważ bez terroru nie mogli się przy władzy utrzymać. Twierdzenie, iż zaniechanie terroru jest równoznaczne z „porzuceniem ideologicznej utopii” wydaje mi się klasycznym przykładem pomieszania przyczyny ze skutkiem.
Wróćmy teraz do zasadniczego punktu, do owej jedynej nie-kosmetycznej zmiany, jaką zdołał Bartyzel znaleźć w 1956 roku. Profesor twierdzi, że przed 1956 rokiem sowieciarze próbowali wprowadzić w życie „utopię komunizmu”, a potem zaniechali tego ideologicznego projektu. Czy rzeczywiście da się taką tezę utrzymać? Czyżby rzeczywiście bolszewicy porzucili swą ideologię w 1956 roku? W fascynującym eseju-haśle dla Encyklopedii białych plam [2] sam Bartyzel definiuje komunizm trojako: jako „utopijną ideologię społeczną i polityczną, głoszącą całkowite zniesienie własności prywatnej, rodziny, zróżnicowania klasowego społeczeństwa, religii i państwa”; jako ruch polityczny, stawiający sobie za cel urzeczywistnienie tej ideologii; oraz jako „zorganizowany na zasadach ideologii komunistycznej reżym”, który panuje nadal „nad 1/5 ludzkości, na czele z Chinami”. Jestem gotów zgodzić się z wszystkimi trzema składnikami definicji, ponieważ bolszewizm zawsze wykazywał się nieskończoną giętkością taktyczną wobec absolutnej stałości strategicznych celów. Niezmiennie zmierzając do „zniesienia własności prywatnej, rodziny” itd., komunizm pozostaje u władzy w Chinach, sowietach, a także (choć nie bezpośrednio) w prlu, wszędzie ostensywnie porzuciwszy swe cele. Potrójna definicja Bartyzela podtrzymuje zatem moje przekonanie, że komuniści nigdy nie porzucili swoich ideologicznych celów w planie strategicznym, robiąc jednocześnie wszystko, by przekonać maluczkich, że nie pragną już „bezwzględnego zaprowadzania ideologicznej utopii komunizmu”. Czyżbyśmy się zgadzali z panem profesorem? W takim razie, dlaczego profesor dostrzega panowanie komunizmu w dzisiejszych Chinach, ale nie widzi go w prlu po 1956 roku??
Gdzie są dowody, że komuniści porzucili swe ideologiczne cele w 1956 roku? Wszystko wskazuje raczej, że zmienili tylko metody, zmienili je na bardziej skuteczne i bardziej adekwatne do wymogów chwili. Mogli tak uczynić, dzięki zastosowaniu uprzednio metod skrajnie brutalnych, które także były – z ich punktu widzenia – skuteczne i odpowiednie w tamtym okresie. Gdzie tu jest zasadnicza przemiana?
-
Być może odpowiedzi na to pytanie udzieli dalszy fragment o rzekomej „samodzielności polskiego października”.
Bartyzel dostrzega i przyznaje wyraźnie, że wydarzenia 1956 roku były „wyreżyserowaną, frakcyjną rozgrywką” w polskim związku piłki ręcznej – ale nie tylko! I to „nie tylko” przekonywa profesora do uznania roku 1956 za istotną cezurę. Jakie są dowody na owo „nie tylko”, tego profesor nie rozwija, ale wolno chyba przypuścić, że ma na myśli naturalny gest wolnościowy, naturalny dla wszystkich zniewolonych, instynktowny odruch ku zrzuceniu niewoli. Odruch taki jest łatwo przewidywalny, a tym samym podlega w miarę łatwej manipulacji, zwłaszcza wówczas, gdy dysponuje się sprawnym aparatem represji. Jak wiadomo nie od dziś, w każdej prowokacji brać musi udział wielka liczba autentycznych uczestników, na tym bowiem polega natura prowokacji: prowokuje się autentyczne zachowania. Dlaczego zatem obserwator tak wnikliwy, jak profesor Bartyzel, który dostrzega oczywiste elementy prowokacji w wydarzeniach roku 1956, „jest przekonany, że polski październik był samodzielnym” zrywem patriotycznym? Mało tego, pomimo iż dostrzega elementy prowokacji, chce widzieć w tym rzekomym „zrywie” cezurę w istotnej kwestii suwerenności prlu. Dlaczego?
-
Reżym uzyskał w 1956 roku „legitymizację”.
Demokratą nie będąc, nie powinienem właściwie wypowiadać się na temat „demokratycznej legitymizacji poprzez acclamatio na Placu Defilad”, ale przecież Bartyzel też nie jest demokratą! Obu nam demokratyczna legitymacja wydaje się chyba bez znaczenia, a jednak Bartyzel uznał za stosowne podkreślenie tego wydarzenia. W jakim celu? Z mojego punktu widzenia, komuniści dokonali w owych latach wystarczająco wielu kosmetycznych zmian, by przekonać nie tylko masy zgromadzone na Placu Defilad (leniniści nigdy nie mieli kłopotów z manipulowaniem masami), ale nawet komentatorów tak wytrawnych, jak profesor Bartyzel, który z wyżyn historycznej perspektywy wyrokuje prawie pół wieku później, że „coś się zmieniło”, że polscy komuniści to w pierwszym rzędzie Polacy, że porzucili swój „misjonarski entuzjazm”, by stać się „nową szlachtą”.
Tymczasem, jeżeli rzeczywiście dokonała się w roku 1956 demokratyczna legitymizacja bolszewickiego reżymu w Polsce, to tylko poprzez wyreżyserowany spektakl, w którym uprzednio zsowietyzowane (m.in. dzięki uprzedniej fazie eksterminacji) stado postąpiło zgodnie z przewidywaniami manipulatorów. Czy taka „legitymacja” jest do przyjęcia dla konserwatysty?
-
System otrzymał legitymację z rąk prymasa Wyszyńskiego.
Legitymizacja ze strony Interrexa, wielkiego, niezrównanego Prymasa Tysiąclecia, to już nie żarty – zwłaszcza w oczach monarchistycznego zachowawcy. Od XVI wieku, arcybiskup metropolita gnieźnieński powoływany był na urząd interrexa po śmierci monarchy w Królestwie Polskim. Monarchiści, oczekując powrotu monarchii, widzą więc tradycyjnie w Prymasie Polski – interrexa. Z jakiegoś atoli powodu, nie podejrzewam, żeby uważali najuroczystsze deklaracje Glempa za równie ważne, co najmniejszy choćby gest Wyszyńskiego. Wyszyński urósł bowiem w ich oczach do rozmiarów symbolicznego Interrexa na czas Długiego Bezkrólewia, aż wskrzeszona będzie monarchia. Skoro zatem Interrex we własnej osobie poparł nowego genseka Gomułkę, to możemy uznać, że prl stał się państwowością polską. Mamy tu jednak chyba także nie wypowiedzianą sugestię, że legitymizacja Wyszyńskiego miała większą wagę, ponieważ sam był ofiarą poprzedniej – represyjnej i „misjonarskiej” – fazy komunizmu. Antykomunistyczne referencje Wyszyńskiego sprowadzają się do faktu, że został aresztowany w 1953 i trzymany w odosobnieniu przez bolszewików przez trzy lata. Miejscem internowania były klasztory, a nie lochy na Rakowieckiej, co być może było rezultatem rozpoznania przez bolszewików, że kardynał dał im legitymację już wcześniej, bo w kwietniu 1950 roku.
14 kwietnia 1950 roku Episkopat Polski zawarł porozumienie z bolszewickimi władzami prlu, które – żeby użyć określenia Bartyzela – „były wyłącznie formą okupacyjnego władztwa ZSSR nad Polską”. Episkopat nie tylko uznał de facto i de iure okupację za wyzwolenie, nie tylko zgodził się, że ziemie wyzyskane należeć mają na zawsze do prlu, ale zobowiązał się, że „zwalczać będzie również zbrodniczą działalność band podziemia oraz będzie piętnował i karał konsekwencjami kanonicznymi duchownych, winnych udziału w jakiejkolwiek akcji podziemnej i antypaństwowej”. [3] W ten sposób Wyszyński nie tylko legitymizował sowiecką władzę, ale także jednoznacznie potępiał „żołnierzy wyklętych”. Żył przecie nadal, choć od prawie dwóch lat poddany torturom na Rakowieckiej, major Zygmunt Szendzielarz, Łupaszka.
Muszę przyznać, że wbrew zaleceniom Bartyzela, jestem skłonny „abstrahować” nie tylko od „legitymizacji systemu przez Prymasa Tysiąclecia”, ale także od „traktowania poważnie moralnej godności prymasa-interrexa”. Interesuje mnie raczej sposób rozumowania, który doprowadził profesora do takich konkluzji. Wydaje mi się, że można by zrekonstruować jego wnioskowanie następująco: najpierw przyznać należy Wyszyńskiemu wyjątkową rolę w historii Polski, rolę, która jak w pigułce mieści się w terminie „Prymas Tysiąclecia”. Następnie każdy akt prymasa, niezależnie od jego treści, określić należy jako słuszny i dobry – zarówno moralnie jak politycznie – bez względu na jego treść. Konsekwentnie, to co prymas uznał musi być uznane, skoro prymas legitymizował prl, to prl jest państwowością polską. C.b.d.d.
Ja takiego rozumowania przyjąć nie potrafię, niezależnie od szacunku jaki mam dla urzędu najwyższego dostojnika Kościoła Katolickiego w Polsce. Tego rodzaju myślenie jest niczym ponad hagiograficzną ideologizację, której wstydzić się powinien każdy trzeźwy myśliciel. Wyszyński niestety wziął udział w skandalicznej maskaradzie legitymizacji systemu i tak, poprzez jawne współdziałanie z bezbożnym komunizmem skompromitował niewątpliwy autorytet urzędu prymasa.
Wyszyńskiemu i Gomułce nie chodziło o wyzwolenie spod komunizmu, ale o demokratyzację systemu. O naprawę ustroju, a nie o jego obalenie. Pisząc gdzie indziej o współczesnej Kubie, Bartyzel ironizuje na temat intencji „reformatorów”:
„Dla Kuby po komunizmie przewidziano dokładnie ten sam scenariusz, co dla Polski i innych krajów zniewolonych przez Sowiety. Udelektowani mają być (politycznie i finansowo) przede wszystkim sami komuniści, z pełną gwarancją bezkarności oraz smakowania owoców Rewolucji, dalej „słuszni”, bo postępowi, dysydenci, czyli ci dawni towarzysze Castro, którzy się przewerbowali na demokrację i socjalizm z ludzką twarzą. […] Lud ma się zadowolić odzyskanymi prawami człowieka, podziękowawszy swoim dotychczasowym oprawcom za to, że już łaskawie nie będą mordować i więzić.” [4]
Trudno się z tym nie zgodzić. Dlaczego zatem „demokracja i socjalizm z ludzką twarzą” miałyby wystarczyć Polsce? Bartyzel mówi w cytowanym już wywiadzie, że prl był do końca hybrydą: „w jakiejś mierze, przez wrośnięcie w społeczeństwo polskie, państwem polskim, ale wciąż jednak mechanizmem blokady dla artykulacji dążenia do niepodległości i odbudowania cywilizacji chrześcijańskiej (to drugie zresztą nigdy nie nastąpiło, a pierwszego sama klasa polityczna III RP chce się jak najprędzej pozbyć).” To pierwszorzędny opis! Wrośnięty w żywy organizm społeczny „mechanizm blokady” – czyż to nie precyzyjna diagnoza bolszewickiego raka, który drąży polskie społeczeństwo? Tak, ma rację profesor, prl to wrośnięta głęboko w tkankę społeczeństwa zaraza. Choroba tym straszniejsza, że uznana za swojską, ba! uznana wręcz za „państwo polskie” przez samego Jacka Bartyzela.
-
Rozmowa Rafała Zgorzelskiego z Jackiem Bartyzelem, Toruń, 26 lutego 2003, Obserwator Toruński http://haggard.w.interia.pl/wywiadtorun.html
-
Porozumienie między rządem a Episkopatem, Kraków, 14 kwietnia 1950 http://www.opoka.org.pl/biblioteka/T/TH/THW/porozumienie_RP_1950.html
Prześlij znajomemu
Moja odpowiedź na II Ankietę (nie wiedziałem, pod jakim tekstem, ani w jakim innym miejscu ją umieścić; przepraszam,
zeppo
1.W jakich okolicznościach zetknął się Pan/Pani po raz pierwszy z Józefem Mackiewiczem? Jakie były Pana/Pani refleksje związane z lekturą książek Mackiewicza?
O ile mnie pamięć nie myli, w połowie lat 60-tych. Jednak – niestety – wtedy jeszcze nie z jego twórczością. W kraju był na półkach z prohibitami, a ja musiałem czekać jeszcze dwie dekady, żeby po raz pierwszy wyjechać do krajów, gdzie można było książki Józefa Mackiewicza kupić w księgarniach.
Jak dowiedziałem się o Mackiewiczu? Z opowieści rodzinnych, bowiem spora część mojej rozgałęzionej na Wschodzie rodziny żyła od wielu pokoleń na Wileńszczyźnie i wielu z nich Mackiewiczów – po prostu – znało. Po drugie, stąd że fascynowało mnie wówczas (i jeszcze długo potem) pisarstwo jego brata – Stanisława, od 1956 roku dostępne (w dużej mierze) także dla czytelnika krajowego. A kiedy Cat ogłosił, że Mackiewicze wywodzą się w prostej linii od Matki Boskiej, stało się dla mnie jasne, że muszę wiedzieć wszystko o tej zasłużonej rodzinie.
Po trzecie, z opowieści Sergiusza Piaseckiego, również zaprzyjaźnionego z moją rodziną zarówno przed wojną, w Polsce, jak i po wojnie, na emigracji.
Co się tyczy moich refleksji z lektury, to posłużę się określeniem pana Michała Bąkowskiego (dotyczącym nieco innych spraw, ale najlepiej moje odczucia oddającym): bohaterem jego twórczości była Puszcza. A ja znałem Puszczę na wylot, jej ostępy, rojsty, mateczniki, rykowiska, bagna. Wszystko – ale tylko z nostalgicznych opowiadań rodzinnych, jakich słuchałem przez lata dzieciństwa i młodości. Aż do połowy 90-tych lat nie byłem w Niej, zaś w Józefie Mackiewiczu znalazłem – wcześniej – wiernego towarzysza w cichej, gorzkiej i dławiącej tęsknocie.
Co się tyczy politycznego wymiaru twórczości Józefa Mackiewicza, to moje refleksje
2. Czy w ocenie Pana/Pani twórczość publicystyczna i literacka Józefa Mackiewicza miały realny wpływ na myślenie i poczynania jemu współczesnych? Jeśli tak, w jakim kontekście, w jakim okresie?
Zdaje mi się, że – niestety – nie miały. Chociaż, być może z jednym (ale ważnym) wyjątkiem.
Przedmiotem mojego zawodowego zainteresowania są m.in. źródła polskiej polityki wschodniej, spośród których ważnym (a dla „elit” okrągłostołowych zapewne najważniejszym) jest Jerzy Giedroyć, „Kultura” i jej środowisko. Wiedza o tym, że jest to źródło zatrute z wielkim trudem toruje sobie jeszcze dziś drogę do świadomości politycznej Polaków. Ale polska emigracja polityczna na Zachodzie wiedziała o tym od dawna, a Józef Mackiewicz był dla polskich wychodźców także i w tym względzie niekwestionowanym autorytetem. Zaś jego postawa, wsparta twórczością była dla wielu ważnym drogowskazem. Myślę, że ten smutny kontekst uświadomił wielu, do jakiego stopnia niezbędni dla zdrowia narodowego są ludzie/twórcy bezkompromisowi, nieprzekupni, bez wahania idący pod prąd. Tacy, co dla prawdy gotowi są poświęcić bardzo wiele.
3. Czy formułowane przez Mackiewicza poglądy okazują się przydatne w zestawieniu z rzeczywistością polityczną nam współczesną, czy też wypada uznać go za pisarza historycznego, w którego przesłaniu trudno doszukać się aktualnego wydźwięku?
Właściwie, bardzo bym sobie życzył, żeby Józef Mackiewicz jak najszybciej stał się pisarzem historycznym. Obawiam się jednak, że do tego jeszcze długa droga. Jedno wszakże jest pewne, że z pewnością nie jest to droga donikąd.
Podzielając większość krytycznych do uwag p. Michała Bąkowskiego do tekstu Bartyzela, chcę powiedzieć że należę do tych, dla których komunizm nie jest żadną „ideologiczną utopią”, lecz (zwłaszcza w wariancie bolszewickim – ale czy znamy inny?) spójną doktryną władzy. Skrajnie (sic!) odideologizowaną w tym sensie, że a priori zaprojektowaną do rozmaitych możliwych adaptacji i modyfikacji.
Drogi Panie,
Tak. Istotą komunizmu nie jest doktryna ekonomiczna, ani terror, ani kult jednostki, ani rządy jednej partii, tylko Metoda zdobycia i utrzymania władzy. Skostniała ideologia potrzebna była zawsze na użytek wewnętrzny, jako narzędzie sowietyzacji, gdy w rzeczywistości bolszewicy byli fantastycznie giętcy w swej taktyce.
Przyna Pan jednak, że kto jak kto, ale profesor Jacek Bartyzel mógłby być odrobinę bardziej przenikliwy. Zsowietyzowane stado odśpiewało Gomułce „sto lat” i to już legitymizuje prl jako państwo choćby cząstkowo polskie? I takie słowa padają z ust monarchisty i zachowawcy?
Panie Michale Szanowny,
a może roku 1956 nie można uznać za cezurę mało znaczącą tylko z tego względu, że przyniósł on na świat Jacka Bartyzela, bohatera Pańskiego artykułu?
Drogi Panie Marku,
Może ma Pan rację. Może to był właśnie powód wypowiedzi profesora: od momentu moich narodzin, prl stawał się progresywnie coraz bardziej państwowością polską. Nic mnie już nie zdziwi, odkąd czytuję http://www.konserwatyzm.prl.