Obie orientacje polityczne, które się u nas w czasie wojny zaznaczyły, leżały w naturze rzeczy, były nieuniknionym następstwem rozbiorów Polski i wytworzonego przez nie położenia politycznego. Więc dla jednych, wiążących przyszłość naszą z Rosją, szczytem marzeń była Polska, zjednoczona w ręku carów i obdarzona kusym jakimś „samouprawlenjem”, coś na kształt nowej, poprawionej i powiększonej edycji „Prywiślińskiego Kraju”; inni, nie wierząc w zjednoczenie, zadawalniali się Polską małą, ale niepodległą, zamkniętą w obrębie ówczesnego rosyjskiego zaboru, lecz z własnym królem, — albo też połączoną z Galicją pod berłem Habsburgów, lub z kawałkiem Litwy w jakimś związku z Cesarstwem Niemieckim. Ale stało się to, czego nikt przewidzieć nie mógł: zawalenie się Rosji, rozpadnięcie się Austrii, klęska i upadek Niemiec. W upojeniu poczęto wierzyć w nieustający na całą dalszą przyszłość cud Opatrzności Bożej, mającej nie tylko wskrzesić Polskę w granicach 72 roku, tj. z Litwą i Rusią, ale dodać do tego Mazowsze Pruskie, Śląsk Górny, Śląsk Cieszyński, Spisz, Orawę… Przypominamy początek 1919 roku: Wilno było zdobyte przez bolszewików, Białoruś pod ich władzą, nieliczne i licho uzbrojone oddziały raczej, niż wojska, z bohaterskim, lecz, jak zdawało się beznadziejnym wysiłkiem broniły Lwowa, który lada chwila mógł upaść, po Galicji Wschodniej grasowały bandy hajdamaków — a pomimo to upojenie trwało.
Organem zaś, przez który ów cud dokonywać się miał, był oczywiście w pierwszej linii rząd, powstały z woli owej wymarzonej przez poetów, przez Słowackiego i już urzeczywistnionej Polski „ludowej” — czyli, przekładając to z poezji na prozę „Robotnika“ lub „Narodu“ Polski chłopsko-robotniczej, wyzwolonej z balastu inteligencji i otwarcie na sztandarze swoim Hasło minimum pracy a maximum zarobku wypisującej.
I wierny Polsce, którą reprezentował, musiał rząd pójść za duchem czasu, to znaczy za duchem bolszewizmu, żądającego używania bez pracy. E. J. Dillon w swojej książce o konferencji pokojowej trafnie a dosadnie scharakteryzował nowe, przez wojnę wychowane społeczeństwo: nie ma w nim czci dla tradycji, poszanowania dla władzy, uznania dla jakichkolwiek bądź wartości moralnych, zanik ducha obywatelskiego, natomiast rozpasanie namiętności i apetytów klasowych. Te zaś wszystkie cechy uwydatnić się musiały ze szczególną jaskrawością u nas, w naszym chłopsko-robotniczym i pod hypnozą sąsiedniej bolszewickiej Rosji pozostającym państwie. Zastraszony jednak bolszewizmem w tej krańcowej i krwawej postaci, jaką przybrał w Rosji, a niechętny i niezdolny do otwartej z nim walki, ugrzązł rząd w jakimś pół-bolszewizmie i puścił się na drogę eksperymentów i reform, wśród których zdobyła rekord reforma agrarna. Tym samym, jeśli nie pogrążono nas świadomie i dobrowolnie, to zatwierdzono w stanie rozprzężenia, który od nas odstrasza Europę zachodnią, uniemożliwia kredyt zagraniczny i lokatę zagranicznych kapitałów w przedsiębiorstwach polskich i powoduje katastrofalne spadanie waluty.
Otrzeźwienie jednak nastąpić musiało: nastąpiło w pewnej mierze w lipcu i sierpniu 1920 roku, gdy hordy czerwone pędziły na Warszawę. Odtąd coraz częściej, wyraźniej i odważniej dawały się słyszeć głosy pesymistów. Mam naturalnie na myśli tylko pesymistów rozumnych, takich co od początku umieli patrzeć i nie dali się omamić blaskiem zewnętrznych powodzeń. Pamiętam spędzony wieczór w towarzystwie kilku ludzi wybitnych, dokładnie obeznanych z kwestiami polityki, administracji, finansów. Zgodnie dochodzili do wniosku, że innego ratunku dla Polski nie ma, jak wyrzec się wszystkich dalekolotnych marzeń swoich, wszystkich zwłaszcza aspiracji, kierujących się ku wschodnim kresom historycznej Polski, że zaś do władania Śląskiem nas, zdaniem ich, dopuścić nie pozwolą, więc pozostałoby nam skurczyć się w ciasnym zakresie, nie o wiele przechodzącym granice byłej Kongresówki — i w tym ciasnym zakresie, między Warszawą a Krakowem, wszystkie siły swoje włożyć w pracę przede wszystkim ekonomiczną, bo od tego przyszły nasz los zależy. „Rozumiem — mówił jeden z nich — jak bolesną to jest rzeczą, rozumiem tym bardziej, że ród mój pochodzi z Galicji wschodniej, że tam są groby przodków moich…“. Nie rozumiał tego jednak, że nie o groby przodków chodzi nam teraz, lecz o ratowanie setek tysięcy istnień ludzkich tam, na Wschodzie!!!
O tym najważniejszym zadaniu naszym zapomniano; nastąpiło niepojęte dla nas, kresowców, zwężenie serc i stępienie myśli. A przecie „na rozkaz z Warszawy — przypomniał nam teraz długoletni i zasłużony prezes Mińskiego Towarzystwa Rolniczego, Edward Woyniłłowicz1) — szła, choć beznadziejnie, w r. 1863 cała młodzież kresowa znaczyć krwią swoją dawne rubieże Rzeczypospolitej; ale wówczas trwało jeszcze w Polsce zrozumienie, że granic ojczyzny nie obroni się nad Bugiem, a tylko nad Dnieprem i Dźwiną, to też spisy skazańców Nerczyńskich mało się różniły od spisów deputacyj wywodowych”… Więc gdy w r. 1920 całe ziemiaństwo kresowe, jak jeden mąż, stanęło w ojczystej potrzebie — wszyscy, od magnatów zaczynając, o kończąc na szlachcie zaściankowej, — kto mógł przypuścić, że po odparciu wroga „Sejm Warszawski jednogłośnie potwierdzi te same granice, przeciw którym Reytan tak głośno protestował — i że dla Polski będzie obojętnym, co się tam za nowym kordonem dziać będzie”. Niestety, po grozie sześciu lat wojny żądza pokoju zaćmiła wzrok i myśl. Pomimo bolszewickiego najazdu w 1920 roku nie uświadomiono sobie u nas, czym jest bolszewizm. I po katastrofie, która potem spotkała jen. Wrangla, po upadku ostatniego posterunku kultury europejskiej, spojrzano na to, nawet w konserwatywnym „Czasie”, tylko z tego stanowiska, że „dokonał się nad Rosją sąd Najwyższej Sprawiedliwości” (nr 273), dodając, że sam wyrok sądu jest dla nas „rzeczą dość obojętną”, albowiem rozpoczęły się pertraktacje pokojowe z sowiecką Rosją ¡ „przy obopólnej dobrej woli“ mogą doprowadzić do pomyślnego końca! Jak gdyby mogła być mowa o dobrej woli bolszewizmu! Nie liczymy się dotąd z tym faktem, że jest on nową wiarą, wprawdzie obrzydliwą, jakiej świat dotąd nie widział, szalejącą ogniem nienawiści i niszczenia, a niezdolną do budowania, ale, jak każda wiara, żyje on tylko ekspansją i pokoju z nim nie ma i nie może być. Nie kryją się z tym sami kapłani nowej wiary, wyznają otwarcie, że podpisują traktaty pokojowe, nie dlatego, aby je wykonać, ale, by móc odetchnąć i nowe zebrać siły. I jeśli patriocie Rosjaninowi nie wolno godzić się na to, aby kraj jego był ofiarą straszliwych wiwisekcyjnych doświadczeń, robionych w interesie rewolucji uniwersalnej, to również „patriota Polak, czy Francuz, czy Anglik nie ma prawa bezczynnie patrzeć na przygotowywanie akcji, przeciwko jego ojczyźnie kierowanej”.2) Koncepcja Polski skromnej, małej, mniejszej, niż jej obszar etnograficzny, i zajętej spokojną pracą nad naprawą szkód, przez wojnę i rewolucję wyrządzonych — ta koncepcja naszych pesymistów dałaby się logicznie uzasadnić i utrzymać tylko w takim razie, gdyby cudem jakimś można było tę Polskę gdzieś daleko przenieść i umieścić gdzieś między Szwecją a Norwegią, czy Hiszpanią a Portugalią. Ale cudu tego nie będzie, Polska stoi na miejscu — i bez względu na to, czy granicę jej zakreślimy Dnieprem i Berezyną, czy Wisłą — przez nią prowadzi droga na Zachód. Zdobycie Warszawy jest pierwszym etapem w pochodzie bolszewików na Paryż i od tego celu sowiecka Rosja nie odstąpi. Więc wojna z nią, choćbyśmy nie wiedzieć jak pokoju pragnęli i traktat ryski krwią serca podpisywali, jest wojną wieczną. Wszelkie układy i rozejmy są z naszej strony tylko przyjacielską usługą, ułatwiającą Leninom i Trockim rozprawę z innymi ich wrogami i przygotowanie nowego na Polskę najazdu. Pokój zapanuje wtedy tylko, kiedy „wszechrosyjskiego kata” Dzierżyńskiego dobrowolnie osadzimy na zamku w Warszawie, jako prezydenta republiki polskiej. Na to jednak nie zgodzą się, sądzimy, nawet nasi pół-bolszewicy. — Gdybyśmy zaś optymistycznie przypuścili, że bolszewizm, zanim zdoła znowu na nas się rzucić, rozpadnie się wskutek katastrofy, którą by sprowadził albo głód, albo brak lokomotyw i środków transportowych, to i upadek ten małą byłby wygraną wobec nie dających się naprawić materialnych i moralnych spustoszeń, jako spuścizny bolszewickiej na gruncie rosyjskim, która nie pozostanie bez wpływu na Europę. Sam bowiem fakt zapadania w otchłań nędzy i zdziczenia 1/6-ej kuli ziemskiej nie może, według słusznej uwagi Leona Kozłowskiego, „nie mieć następstw fatalnych dla całej ludzkości; ta otchłań wywoła usuwanie się gruntu w krajach sąsiadujących z Rosją i spowoduje kataklizmy w całej Europie! A zatem zasada nieinterweniowania w sprawach rosyjskich jest albo hipokryzją, albo nierozumieniem istoty i grozy tego, co się dzieje”.
To wszystko powinni byli mieć na uwadze nasi delegaci w Rydze. Powinni byli rozumieć, że w obecnych warunkach nie może być mowy o pokoju imperialistycznym, czy nieimperialistycznym, ale tylko o pokoju filantropijnym, ratującym od czerwonego terroru jak największą ilość jęczących w więzieniach, albo ginących z głodu i nędzy, zadręczonych strachem istot ludzkich. Więc należało żądać granic jak najdalej na wschód posuniętych, do Dniepru, do Berezyny i dalej jeszcze, żądać bez obawy, że imperializm ten zaszkodzi nam w oczach państw Ententy. Państwom tym wyraźnie wytłumaczyć należało, dlaczego to się robi. Mógł się z tego powodu gorszyć p. Hurko w Sewastopolu, ten sam Hurko, który za największy tryumf swego życia poczytuje to, że w przededniu wojny przeprowadził w Radzie Państwa upadek i wycofanie wniosku rządowego o dopuszczeniu języka polskiego do obrad w instytucjach samorządu miejskiego w Królestwie Polskim i, dzieła tego dokonawszy, wybawiwszy, w mniemaniu swojem, Rosję od nieszczęścia, publicznie, w przystępie radości uściskał się z godnym przyjacielem swoim, Stiszyńskim! Mógł również oburzać się liberalny baron Nolde, którego w Petersburgu spotykałem w salonie ks. Grzegorza Trubeckiego i który wówczas do grona współpracowników najuczciwszego pisma w Rosji, „Tygodnika Moskiewskiego”, należał, a dziś na wygnaniu swojem w Paryżu pociesza się rozpamiętywaniem wielkich niegdyś czynów Murawiewa w Wilnie. Nad popisami takich panów można było przejść do porządku, wierzymy bowiem, że w Rosji, tej, co walczy z bolszewizmem, są ludzie z rozumem i sumieniem, i że z nimi zdołamy się jeszcze porozumieć co do przyszłych granic naszych, o ile dożyjemy do upadku Sowietów.
I tą myślą, że to, co się w Rydze robiło, nie było pokojem z Rosją, ale tylko chwilowym rozejmem ze zgrają bandytów, którzy chwilowo Rosję opanowali, powinni byli kierować się delegaci nasi. Tymczasem wyobrazili sobie, że zawierają pokój, który ma czynić zadość słusznym żądaniom Polski i równocześnie być wolnym od zarzutu imperializmu ze strony państw Ententy. Nie dziw, że stworzyli rzecz połowiczną, nikomu dogodzić nie mogącą: Traktat, wcielający do Polski Grodno, Pińsk, Równo, jest traktatem imperialistycznym, więc niesprawiedliwym ze stanowiska rosyjsko-angielsko-francuskiego. Z naszego zaś stanowiska jest rzeczą wprost ohydną, bo rzucił na łup bolszewizmowi i zaprzańcom — Polakom, spełniającym w nim podłe funkcje katów — Dzierżyńskim, Cichockim, Heltmanom — setki tysięcy bezbronnej ludności polskiej. Oto co pisał do mnie w dniu 1 listopada jeden z wybitnych ziemian Mińskich: „Jutro wojska nasze mają już wyjść ze Słucka i Słuczyzny, a wejdzie znowu armia Czerwona. Tragizm w tym leży, że masy drobnej zaściankowej szlachty wstępowały do wojsk naszych, dzięki zapewnieniu naszemu, gdy pytali o radę, że, jeśli chcą mieć swój kraj i bezpieczeństwo, powinni walczyć w szeregach naszych, nie obawiając się żadnych represji ze strony bolszewików, którzy już u nas gospodarzyć nigdy nie będą“.
I cóż? „Krwawa zemsta spotka ich rodziny, a sami spędzą życie na tułaczce; my zaś fałszywi doradcy zasłużyliśmy na przekleństwo tych, co nam wierzyli!..”
Ale o tym delegaci nasi nie raczyli pamiętać. I, jako dowód szlachetnej bezinteresowności, jako haracz, należny sowieckiej Rosji, oddali jej szerokie obszary ziemi, której synowie do ostatniej chwili za sprawę polską walczyli — oddali Mińsk, wiedząc, że pastwą będzie straszliwego terroru. I to wszystko z lekkim sercem, bez żalu, bez wyrzutu sumienia, nieomal z tryumfem. Z relacji Mirosława Obieziersklego („Czas” z 30 IX) dowiadujemy się, że duszą tej haniebnej zdrady wobec tych, co w Polskę wierzyli i jej życie i mienie swoje nieśli, był poseł Grabski: był nieprzejednany, bez ogródek oświadczał każdemu, kto z nim mówić chciał o tej sprawie, że kwestia białoruska jest wrzodem, którego on nie chce widzieć na ciele Polski. Chcieliśmy, czytając to, zapytać jego i jego kolegów, Dąbskiego i Barlickiego, czy, zdaniem ich, był „wrzodem na ciele Polski” ks. biskup Łoziński, gdy za pobytu pierwszej delegacji naszej w Mińsku, w katedrze, z kazalnicy, w obecności komisarzy sowieckich, wiedząc, że się naraża na męczeństwo, gromił ich krwawe rządy, wygłaszał niezłomną nadzieję swoją, że Mińsk polskim będzie, wzywał do wytrwania i w końcu z ludem swoim, tym nieszczęśliwym, zadręczonym, skatowanym przez polskich zbirów bolszewizmu ludem wznosił ku Niebu hymn „Boże coś Polskę”.
Daremnie, Mińsk darowano Sowdepii. „I cóżeśmy na tym zyskali? — zapytuje X. biskup Łoziński w piśmie swoim „W rocznicę traktatu ryskiego” — linię graniczną, niezdolną obronić nas ani przed zbrojną, ani przed „pokojową” akcją wroga i „przyjaciela-sąsiada”, nie przestającego szukać naszej zguby, ani myślącego spełnić podpisanych zobowiązań; zupełne zdanie na sowietów łaskę i niełaskę sprawy obywateli polskich, którzy pozostali na ich terytorium, całkowitą bezradność wobec agitacji cynicznie zapowiedzianej przez Lenina w Moskwie, w chwili, gdy się tego uroczyście wyrzekał Joffe w Rydze“.
Poseł Grabski, według relacji p. M. Obiezierskiego, szczególnie, więcej, niż inni, „troszczył się o to, aby Mińsk jak najdalej był od linii granicznej”. Dlaczego? „Miał się bać Mińska, jako środowiska agitacji białoruskiej“. Oto jednak, co o tem i o innych białoruskich środowiskach pisze cytowany przed chwilą przeze mnie ziemianin, dodaję, że nie nacjonalista, przeciwnie; szeroko znany z „krajowości” swojej i białoruskich sympatii: „Nie uwierzysz, jak tu wszystko było na dobrej drodze, jak rozchwytywano polskie elementarze i podręczniki, jakie mnóstwo szkół otworzyliśmy, jak wójtowie i sołtysi uczyli się odezwy swoje po polsku pisać i jak po polsku się odbywały sądy pokoju i okręgowe!..”
I to wszystko wypuszczono z rąk! Delegaci bolszewiccy, przygotowani do daleko idących ustępstw, do których ze swojego nie rosyjskiego, lecz międzynarodowego, rewolucyjnego stanowiska zwykli nie przywiązywać wagi, byli zdumieni niespodzianą pojednawczością polską: stworzono bon mot, że szli na wszystkie ustępstwa pp. Dąbskiego, Barlickiego i Grabskiego. Nie mieliby jednak powodu do zdumienia, gdyby się zastanowili nad psychiką delegatów naszych w owej chwili. Wszak ci przedstawicielami byli tego oficjalnego pół-bolszewizmu, co to, niby wyrzekając się wspólności z rosyjskiemi sowietami, tchórzliwie toleruje rodzimy polski bolszewizm, który występując pod nazwą „Związku zawodowych robotników rolnych”, a pod przewodnictwem niejakiego Kwapińskiego, według informacji „Czasu” (nr 270), otwarcie w czasie najazdu rosyjskiego stanął po jego stronie, werbował ochotników do wojsk bolszewickich, prowadził akcję przeciw wojsku polskiemu, tworzył komitety rewolucyjne, serdecznie witające najeźdźców, funkcjonariusze zaś jego „działali tak jednolicie, że wskazywało to na istnienie planu, nakreślonego z góry przez centralną ich władzę”.
I, jako przedstawiciele półbolszewizmu, delegaci nasi stawali przed bolszewizmem całym, pewnym siebie, zuchwale zaczepnym, nie znającym ani półśrodków, ani kompromisów. Stawali przeto w roli nieśmiałych, nieudolnych uczniów, którzy nie odważyli się do końca pójść drogą wskazaną przez mistrzów. Przejęci wspaniałością p. Joffego, a w poczuciu własnej marności, chcieli łaskawe względy jego pozyskać ustępliwością swoją, innego środka nie znalazłszy. I dlatego w niepojętej krótkowzroczności swojej zgodzili się na warunki, które w odezwie kresowców, podpisanej przez Zdzisława Grocholskiego i x. biskupa Dubowskiego, słusznie nazwano „samobójczym aktem zrzeczenia się przez Polskę jej wpływu i znaczenia na Wschodzie”, aktem, który „w niwecz obraca wielowiekową pracę”, a polską ludność kresów skazuje na zagładę.
„Roboty ryskiej delegacji pokojowej — słowa biskupa Łozińskiego w wymienionem piśmie3) — nie wahamy się nazwać zdradą stanu i twierdzić, że członkowie tej delegacji powinni zasiąść co rychlej na ławie oskarżonych. Tego się domaga sprawiedliwość, honor Polski i wzgląd na potrzebę obrony naszej ojczyzny przed przyszłemi ewentualnemi zamachami ludzi tego pokroju.”4)
Na zebraniu ziemian z Białej Rusi w Warszawie w dniu 24.X.1920 roku b. poseł Roman Skirmunt w następujących słowach ocenił traktat: „W przyszłości — pan Grabski nazwany będzie ojcem irredenty białoruskiej w Polsce, obie bowiem części Białej Rusi zawsze dążyć będą do zjednoczenia się, Polska zaś posiada część mniejszą… Ruch białoruski, którego p. St. Grabski tak się obawia, strasznym nie był, on się zwracał ku Polsce, w niej szukał oparcia, od niej chciał brać kulturę Zachodu, z nią chciał się złączyć. Teraz ruch ten stanie się narzędziem w ręku przyszłej Rosji i zwróci się ostrzem przeciw Polsce”.
Więc nie mieli powodu delegaci nasi z p. Dąbskim na czele publicznie, jak nam opowiadają świadkowie, oświadczać radości swojej po dokonanym dziele. Czyż nie rozumieli, że to dzieło w najlepszym razie dać mogło tylko krótką i to prawdopodobnie bardzo krótką przerwę w wojnie z sowiecką Rosją? „Musimy skierować — powiedział Lenin wkrótce potem w swojej moskiewskiej mowie — wszystkie wysiłki nasze, aby zgnieść Wrangla, a potem kolej na Polskę. Wrangla już nie ma, a Europa czy dopomoże nam?
Uzupełnienie do rozdziału „Zbrodnia ryska”
Jednym z następstw haniebnego traktatu w Rydze było podeptanie przez rząd nasz szanowanego przez wszystkie cywilizowane narody prawa azylu. Na żądanie ministra Rosji sowieckiej, Cziczerina, wysłani zostali z Warszawy ci wszyscy Rosjanie, których działalność on poczytywał za niebezpieczną dla Sowietów. Z tego powodu wystosowałem do p. Al. Lednickiego następujący list otwarty, który wydrukowanym został w „Tygodniku Polskim” nr 44.
Szanowny i Kochany Panie Prezesie!
Piszę pod wrażeniem listu otwartego jen. Bałachowicza, oraz tego głosu sumienia, jakim był świetny artykuł Pański „Polityka i etyka“ w nr 42 „Tygodnia Polskiego”.
Mój bliski krewny, a jeden z wybitnych obywateli ziemi Mińskiej, pisał do mnie przed kilku miesiącami, że z wielkim pośpiechem stara się o obywatelstwo polskie, z obawy, iż w przeciwnym razie Rząd Polski mógłby go wydać Sowdepii. Wziąłem to za ponury żart, malujący stan duszy człowieka, wyzutego z ojcowizny i wyrzuconego na bruk, mocą dokonanej w Rydze rok temu zbrodni, którą wskutek dziwnego nieporozumienia dotąd jeszcze nie zbrodnią ryską, lecz ryskim traktatem nazywają.
Dziś widzimy, że mój krewny bliższym był prawdy, niż może sam sądził. Święte prawo azylu zostało podeptane. Na żądanie pana Cziczerina mamy wydalić z granic Polski tych Rosjan, których jego agent, Karachan, wskazać zechce! Rumieniec gniewu, — nie waham się dodać — świętego gniewu, oblewał twarz moją, gdy czytałem wczoraj list otwarty jen. Bałachowicza. Człowiek, który w roku zeszłym z nieustraszonem męstwem walczył w przednich szeregach armii naszej, któremu bolszewicy przez zemstę całą rodziną wymordowali, który dziś jest gotów nadal służyć Polsce, miał być przez nią wydalony, bo się tak podobało p. Karachanowi!
Leżymy w przepaściach hańby, spożywając gorzkie owoce dzieła, które p. Dąbski i jego godni towarzysze tworzyli w Rydze. Jak w epoce rozbiorów Stackelberg, tak dziś rozporządza się w Warszawie Karachan, ale z tą różnicą, że tamten wysłannikiem był potężnej imperatorowej, ten działa w imieniu najpodlejszej, jaką historia widziała, zgrai bandytów. Niepodległe państwo spada na poziom jakiejś straży bezpieczeństwa, mającej ochraniać ową zgraję przeciw wszelkim na nią zamachom ze strony uczciwych synów Rosji!
Wbrew hasłu ojców naszych „za naszą wolność i waszą” nie chcieliśmy układów ani z Denikinem, ani z Wranglem, którzy dobrze czy źle — przypuśćmy, że źle i niedołężnie — walczyli jednak o wyzwolenie ojczyzny swojej od gnębiących ją siepaczy. l cóż? Owym siepaczom darowaliśmy kwitnące obszary dawnych ziem Rzeczypospolitej, oddaliśmy im, jak bydło, do wymordowania, koło dwóch milionów ludności polskiej — i stoimy teraz obarczeni nienawiścią, którą nas, jako dobrowolnych służalców rosyjskiego komunizmu, piętnuje i ściga wszystko, co w Rosji jest uczciwe. A czy wiemy na pewno, że to, co w Rosji jest uczciwe, już nigdy do steru tam nie dojdzie? Rad jestem, że nie mieszkam obecnie w Warszawie, bo wstydziłbym się spojrzeć w oczy najzacniejszemu Dymitrowi Fiłosofowowi. Czy jego także mają wydalić?
Pochodzę z ziemi Mińskiej, przyszedłem na świat w majątku Nowosiółki, w granicach dzisiejszej Sowdepii. Mogą mnie przeto panowie Cziczerin i Karachan uważać za swojego „poddanego”. Więc zapytuję, co mam robić, jeśli po przeczytaniu listu tego p. Karachan rozkaże naszemu ministrowi spraw zagranicznych usunąć mnie z Polski? Czy mogę nadal spokojnie przebywać w Wilnie, korzystając z tego, że Wilno leży w prowizorycznym państwie Litwy Środkowej, czy też mam już rozpocząć starania o uzyskanie obywatelstwa w tym jedynym w Europie państwie, którego kierownicy, wierni głosowi sumienia, umieli wytępić u siebie komunizm i mają odwagę głośno zasady chrześcijańskie wyznawać. Mam naturalnie na myśli Węgry.
Marian Zdziechowski
Wilno, 21 października 1922 r.
—————————
* M. Zdziechowski, Europa, Rosja, Azja, Wilno 1923. Fragment rozdziału zatytułowanego Zbrodnia ryska. Rozdział został opatrzony podpisem: „Kraków w listopadzie 1920 roku”. Pewne jego fragmenty zostały jednak dopisane później, zapewne w roku 1922.
1. E. Woyniłłowicz: „W obronie ziemiaństwa kresowego” (Tydzień Polski, 1922, nr 23).
2. Por. Leona Kozłowskiego „Trzy lata bolszewizmu” w „Tygodniku Polskim” 1920, nr 30.
3. Słowa autora przytoczyłem w skróceniu.
4. Inaczej osądzono traktat w sferach oficjalnego półbolszewizmu. P. Dąbskiego udekorowano orderem Polonia Restituta I klasy.
Prześlij znajomemu
Nie znałem tego znakomitego tekstu, pisząc mój cykl o „operacji polskiej”.
Chciałbym przede wszystkim zwrócić uwagę na datę. Zdziechowski pisał swój artykuł w listopadzie 1920 roku, a więc zaledwie w kilka tygodni po podpisaniu zawieszenia broni, które przypieczętowało los milionów na wschód od uzgodnionej linii, zwanej odtąd granicą ryską. W rezultacie machinacji Grabskiego, wojska polskie zmuszone były opuścić Mińszczyznę i oddać ją w ręce bolszewików i Zdziechowski pisał o tym na gorąco.
Data pisania tego artykułu jest tak bardzo ważna, ponieważ zadaje kłam tym wszystkim, którzy twierdzą dziś, i utrzymywali w ciągu ostatnich 90 lat, że „nikt wówczas nie mógł wiedzieć”… Któż mógł przypuszczać, jak rozwinie się sytuacja?… Piłsudski uczynił wszystko, co w jego mocy… Nie było innego wyjścia… Młoda Polska była zmęczona wojną… I tak dalej w podobnym stylu, słyszymy do dziś wyjaśnienia dla tej zbrodni bez precedensu.
Tymczasem Zdziechowski widział rzeczy z przenikliwością, której niestety zabrakło późniejszym komentatorom, i nie wahał się nazywać ich po imieniu. Widział jasno cele sowietów, nie oszukiwał ani siebie, ani swoich czytelników, co do zamierzeń bolszewickich wobec Polski. Przewidywał trafnie, co się stać musiało, włącznie z nazwą Polski „ludowej”, włącznie nawet z prlowską linią propagandową „Polski wymarzonej przez poetów”. I włącznie także z brakime złudzeń, że Polska nie była dla sowietów celem, tylko środkiem.
Ale być może najbardziej zdumiewające jest nazwanie ówczesnej Polski – państwa, które do dziś uważamy za Wolną Polskę – pół-bolszewicką. To straszne, hańbiące, nie-polskie właśnie postępowanie wobec rosyjskich emigrantów, wobec niedawnego sojusznika Petlury, wobec mniejszości narodowych było dla niego oznaką bolszewizmu. Były to znaki tej nowej polskości wykutej przez ludzi pokroju Dmowskiego i Grabskiego.
Nie oszukujmy się, ta koncepcja polskości zwyciężyła.
Szanowny Panie Michale,
Często zdarza mi się zastanawiać: tak długo i tak wygodnie dane jest mi żyć w tym najlepszym z prlów, że być może to pani Sonia ma rację twierdząc, że w tej cześci Świata komunizm upadlł. Zastanawiam się, przecież to może możliwe jest: tak długo naprawiali, że
aż popsuli ten raj krat, a tu nagle jakiś Mackiewicz z jakąś Toporską, jakieś dwa indywidua, redaktorzy jakiegoś WydPod wyciągają z lamusa jakiegoś zakurzonego Zdziechowskiego. Oj, nieładnie, nie wolno tak wytącać ludzi z błogiego snu!
Panie Gniewoju,
Znowu ma Pan rację. Lepiej spać niż zaglądać do podziemnej ciemnicy:
Pijcie wino! idźcie spać!
My weźmiemy win puchary,
By je w szklanny sztylet zlać.
Niech ten sztylet silne ramię
W piersi wbije i załamie…
Pijcie wino! idźcie śnić!
Lecz się będzie świt promienić,
Trzeba wino w krew przemienić,
Przemienione wino pić !…
Świetny tekst Mariana Zdziechowskiego.
Każdy, kto ma jakiekolwiek wątpliwości co do użytego w tytule terminu „zbrodni ryskiej”, powinien przeczytać powieść Floriana Czarnyszewicza „Nadberezyńcy” (wznowienie 2010, Wyd. Arcana, Kraków).
Niestety, nie był to ostatni akord „stosunków polsko-sowieckich” które zaowocowały dobrowolną zgodą na oddanie, tym razem już milionów ludzi pod sowiecką niewolę. Bo czymże innym był rozkaz(!) Śmigłego-Rydza z 17.IX.1939 „z sowietami nie walczymy”? Rząd Polski nie ogłosił, że Polska jest w stanie wojny z sowietami. A efektem było milczące zaakceptowanie przez świat sowieckiego zaboru. No bo skoro Polacy sami się nie sprzeciwili zajęciu tych ziem to „ich sprawa”, nie ma o co „kruszyć kopii” (w późniejszej „wojnie fińskiej” jak wiadomo, postawa świata była inna). Sowieci nie musieli przed nikim tłumaczyć się ze zbrodni i wywózek. Konsekwentnie uznali te ziemie za swoje a ich ludność za „obywateli sowieckich”. Tak oto, kolejne miliony (w tym samych Polaków) zostały wydane na sowiecką niewolę za przyzwoleniem Rządu Polskiego. Czy można się dziwić żalowi do Polski tych którzy ocaleli?
Może ktoś powiedzieć że i tak by to nic nie dało bo wojna, bo Hitler ze Stalinem itd. To nieprawda. Dałoby przynajmniej tym ludziom poczucie, że nie zostali „sprzedani”, że Państwo Polskie chciało ich bronić, że byli takimi samymi jego obywatelami jak pozostali. Nie byłoby takiego żalu, poczucia zdrady, nie byłoby hańby i dziś Polacy nie „nabieraliby wody w usta” gdy mowa o ówczesnych postawach naszych elit politycznych (pomijając to, że większość w ogóle nie wie o czym mowa, ale to już kwestia zamilczania tematu i sowietyzacji).
ps. Oczywiście jest jeszcze potem „stosunek AK do sowietów”, w efekcie Akcja „Burza” itd. Chciałoby się powtórzyć za Józefem Mackiewiczem: „Nie trzeba głośno mówić”.
„[…]Te zaś wszystkie cechy uwydatnić się musiały ze szczególną jaskrawością u nas, w naszym chłopsko-robotniczym i pod hypnozą sąsiedniej bolszewickiej Rosji pozostającym państwie. Zastraszony jednak bolszewizmem w tej krańcowej i krwawej postaci, jaką przybrał w Rosji, a niechętny i niezdolny do otwartej z nim walki, ugrzązł rząd w jakimś pół-bolszewizmie…[…]” – cała prawda w dwóch zdaniach!
Ale niebawem i na wschodzie krwawe zapusty oszalałej czerni, której:
„И не Бог и не царь, и не боль и не совесть,
Все им „тюрьмы долой” да „пожар до небес”.”
zamieniły się szybko w metodyczną gospodarkę przedsiębiorstwa gułag i selektywną czekistowską kulę w potylicę.
Motłoch bolszewikom był niezbędny li tylko do uchwycenia władzy, potem to już „jechał go pies” (aczkolwiek jako „element socjalnie bliski” jeszcze nie raz się przyda).
Można już teraz ogłupiałemu światu, przy oszałamiającym aplauzie publiki, zaprezentować nową, ulepszoną wersję nepu, jako upadek komunizmu (zresztą współczesne państwo totalne od totalitarnego odległe jest coraz mniej) i nawet nie trzeba, jak w wypadku Chin, wynosić tak miłych sercu „postępowego” świata, czerwonych sztandarów!
Drogi Panie Andrzeju,
Bronienie tamtych ziem przed bolszewicką pożogą dałoby Polsce nie tylko oczywisty atut moralny, ale także potencjalnie wzmocniłoby ją politycznie, gdyby ówczesna Polska zgłosiła się na spadkobiercę Najjaśniejszej Rzeczypospolitej i dała autonomię Ukraińcom i Białorusinom, co było bardziej możliwe, gdyby w jej posiadaniu znalazły się Mińsk, a może nawet Kijów (zanim ktokolwiek zaprotestuje, że zagolopowałem się zbyt daleko na wschód, zwrócę uwagę, że wiadomo, iż Lenin był gotów pójść na wszelkie ustępstwa w Rydze, byle tylko zawrzeć pokój z Polską i móc rzucić wszystkie siły przeciw Wranglowi).
Zdrada ryska była początkiem i słusznie wskazuje Pan na całą listę przykładów „nie-walki” z komunizmem. Jóżef Mackiewicz posłał w 1950 roku list do Wiadomości, pt. „Nasze 11 lat ‚walki’ z bolszewikami”. Grydzewski listu nie wydrukował, ale możemy go przeczytać w tomie 20 Dzieł, „Listy do Redaktorów Wiadomości”. List nr 27, s. 44.
Panie Amalryku,
Jest tak, jak Pan mówi. Bolszewizm „rozpętał” tylko po to, żeby tym łatwiej móc nałożyć pęta. Trzeba było najpierw zniszczyć tradycyjną kulturę, a potem już wszystko poszło gładko.
Nie trzeba wynosić czerwonych sztandarów, ale można. chrl jest jednak ciekawym przypadkiem. Obserwuję, co się tam dzieje ostatnio i trudno mi cokolwiek zrozumieć. Śmierć brytyjskiego „zbędnego człowieka”, który jeżdził po prowincjonalnych Chinach w sportowym Jaguarze z rejestracją 007, skupiła uwagę zachodnich obserwatorów na pewnym aspekcie walki o władzę. Ponieważ Bo Xilai był z tzw. „maoistowskiego skrzydła” (jak gdyby cała ta partia nie była maoistowskim skrzydłem), to wygląda mi to coraz bardziej na spektakl adresowany do Zachodu, którego narracja ma wyglądać w skrócie tak: „My, reformatorzy, pro-zachodni komuniści, musimy walczyć z tymi okropnymi ludźmi, którzy chcą cofnąć zegar historii. Pomożecie?” Na co chór zachodnich baranów pod batutą Obamy odpowie: „A jakże! Pomożemy!”
W nocy z 19 na 20 marca miał się w Pekinie odbyć nieudany pucz przeciwko Hu. Prawda to czy prowokacja?
Panie Michale!
„[…]Prawda to czy prowokacja?[…]” – jedno nie przeszkadza drugiemu! Zauważył Pan zapewne tę cudowna właściwość bolszewizmu iż, naturalnie w oczywistej zgodności z nieubłaganą koniecznością historyczną postępu, w sowdepiach (mimo że walka o władzę jest bezwzględna i autentyczna) zawsze ostateczne wygrywają reformatorzy! Szalonego Trockiego wyeliminował Stalin, psychopatycznego mordercę Stalina, nieomal demokrata – Chruszczow, tego co doprowadził świat na kubańską krawędź nuklearnej katastrofy Chruszczowa, płomienny bojownik pokoju, sygnatariusz epokowego aktu KBWE w Helsinkach – Breżniew etc, etc…
Nie widzę powodu aby w chińskiej sowdepii miało dziać się gorzej! Że niby co? Że jak tych nieautentycznych maoistów zastąpią ci autentyczni, to wykadzą dziarskimi hunwejbinami te całą zachodnią zarazę wraz z tym ich szatańskim majdanem? Z technologiami, fabrykami, inżynierami itd i ochoczo powrócą do przerwanego wielkiego skoku za pomocą budowy dymarek, oczywiście koniecznie z rewolucyjną pieśnią na ustach, w każdej zagrodzie??? Ehemm, na pewno!
Jeden aspekt artykulu Zdziechowskiego nie jest jasny. Czy Zdziechowski potepia pokoj ryski poniewaz ustanowil on granice miedzy Polska a Sowietami, czy tez potepia go poniewaz ustanowil on granice miedzy Polska a Sowietami na zachod od Minska, Polocka i Kamienca Podolskiego ? W pierwszym przypadku sie z nim zgadzam, w drugim nie.
Problemem traktatu ryskiego bylo to ze ustalil on granice. Gdziekolwiek. Oczywiscie, w realiach politycznych Polski lat 1920-1921 traktat pokojowy byl nieunikniony. Domagala sie go zarowno lewica, jak i prawica, jak i centrum.
Ciekawe jednak ze nawet Pilsudski nigdy nie probowal utworzyc na zachod od „ryskiej” granicy „Niepodleglej Republiki Ukrainskiej” i „Niepodleglej Republiki Bialoruskiej”, i nie probowal utrzymac „Litwy Srodkowej” jako autonomicznego podmiotu politycznego. A przeciez istnienie tych organizmow politycznych odwrociloby ostrze ukrainskiego i bialoruskiego nacjonalizmu z zachodu na wschod.
Pani Soniu Belle,
„(…)To wszystko powinni byli mieć na uwadze nasi delegaci w Rydze. Powinni byli rozumieć, że w obecnych warunkach nie może być mowy o pokoju imperialistycznym, czy nieimperialistycznym, ale tylko o pokoju filantropijnym, ratującym od czerwonego terroru jak największą ilość jęczących w więzieniach, albo ginących z głodu i nędzy, zadręczonych strachem istot ludzkich. Więc należało żądać granic jak najdalej na wschód posuniętych, do Dniepru, do Berezyny i dalej jeszcze, żądać bez obawy, że imperializm ten zaszkodzi nam w oczach państw Ententy.(…)”
To chyba jest jasne postawienie sprawy.
Panie Amalryku,
Słusznie, słusznie. Czy prawda, czy prowokacja jest obojętne, bo nawet jeśli naprawdę był jakiś zalążek przerwotu, to wykorzystają go na swoja korzyść. Ale ja skłaniałbym się raczej ku prowokacji. Dla nich ważny jest wynik, a nie prawda, ale ja bardzo pragnąłbym poznać prawdę.
Droga Soniu,
To jest dobre pytanie! Gdyby Piłsudski chciał obalenia bolszewizmu, to nie powinien zgadzać się na żadne rozmowy i na żadne granice. Dałoj! Won! Żadnych innych punktów. Wydaje mi się, że stanowisko Zdziechowskiego było takie właśnie: żadnych granic z bezbożnikami, ale walka do końca. Będąc jednak realistą, musiał rozpoznać, że Polska nie mogła tej wojny prowadzić latami, więc jakiś pokój musiał być podpisany, ale nie ten i nie w tym momencie, kiedy istniała możliwość wypalenia zarazy.
Na pytanie o dziwną politykę Piłsudskiego odpowiedzi trzeba szukać w jego nadrzędnych założeniach:
1. pragnął słabej Rosji
2. Rosja Lenina wydawała mu się słabsza niż Rosja zrodzona ze zwycięstwa kontrrewolucji
3. jego idee federacyjne nie spotkały się z poparciem na Białorusi i na Ukrainie, a Litwę zraził akcją Żeligowskiego.
Pomijając to że nie ma większego znaczenia jak aktualnie nazywa się komunistyczny gensek (władza komunistyczna jest przecież kolektywna), sadzę, że „Kryzys w chińskiej kompartii” (tak już określa się to w „chińskiej prasie dla zagranicy”: http://www.theepochtimes.com/n2/t/chinese-regime-in-crisis) jest ewidentnie skierowany do amerykańskiej opinii publicznej.
W kwestii „nieudanego puczu”, okazuje się np. że informacje na temat „wzmożonych ruchów sił policyjnych w Pekinie” rozprzestrzeniały się przez tzw. mikroblogi. W kraju który oficjalnie wprowadził cenzurę internetu!
Obecnie „na topie” jest sprawa niewidomego „aktywisty praw człowieka” Chen Guangchenga. Gdyby komuniści chińscy chcieli sprawdzić na ile USA jest podatna na ich naciski nie musieliby szukać innej okazji.
Wszystko to już z daleka „pachnie sowietami”.
Panie Andrzeju,
Ma Pan chyba rację w zarysach, ale nie w szczegółach. Tzw. mikroblogi to jest właśnie metoda cenzurowania internetu. Ponieważ zablokowano w Chinach dostęp do Twitter, na którym piłkarze wypisują, że właśnie robią zakupy, to w zamian zastąpiono to osiągnięcie zachodniej kultury rzeczonymi mikroblogami, gdzie można ponoć pisac tylko chińskimi znakami. Większość ludzi, którzy do tych mikroblogów mają dostęp – i dzielą się tak wiekopomnymi myślami, że właśnie robią zakupy – to członkowie partii. A zatem fakt, że wiadomości o ruchach wojsk i policji w partyjnej dzielnicy Pekinu – zamkniętej dla zwykłych śmiertelników – został podany na tych mikroblogach ma o wiele więcej wagi, niż to Pan przyznaje.
Zmierzam do tego, że jeśli chcemy rozumieć, w jaki sposób sowieccy i chrlowscy bolszewicy manipulują zachodnią „wolną” (bo nie wolną!) prasą, to musimy spróbowac zrozumieć, co tam się dzieje. Co nie oznacza wcale, żeby zacząć czytać chrlowskie media i stać chrlowskim kremlinologiem, bo to jest bagno, z którego nie ma wyjścia.
Andrzej,
należało żądać granic jak najdalej na wschód posuniętych, do Dniepru, do Berezyny i dalej jeszcze
To chyba jest jasne postawienie sprawy
—————————-
Niejasne. Nawet granica na „Dnieprze Berezynie i dalej jeszcze” to mimo wszystko oddanie setek milionow ludzi na pastwe Czeki. Taka „Ryga Dnieprowsko-Berezynska” bylaby oczywiscie lepsza od „Rygi Grabskiego”, ale w 1939 roku i tak i tak wszystko by sie tak samo skonczylo.
Sonia Belle,
„Nawet granica na „Dnieprze Berezynie i dalej jeszcze” to mimo wszystko oddanie setek milionow ludzi na pastwe Czeki.
Naturalnie najlepiej byłoby wówczas zniszczyć bolszewizm raz na zawsze ale tego nie chciał ani Piłsudski ani inni którzy rządzili Polską. Właśnie w tamtym momencie zrezygnowano z idei federacyjnej – powrotu do idei rzeczypospolitej wielu narodów. Chciano utrzymania takiego stanu rzeczy jaki jest, bez potrzeby odtwarzania Rosji czy to carskiej czy innej bo zakładano że będzie imperialna. Ale Sowiety były przecież bez porównania bardziej imperialne. Ciasne myślenie okazało się zgubne.
ale w 1939 roku i tak i tak wszystko by sie tak samo skonczylo
Jakkolwiek Profesor Zdziechowski zmarł w 1938 roku, przewidział wojnę nazizmu z komunizmem i zwycięstwo tego drugiego a także los Polski. Powyższy tekst, jednakże został napisany jesienią 1922 roku, w konkretnej sytuacji historycznej. Czy, gdyby granica wolności była przesunięta dalej, historia w 1939 roku potoczyłaby się inaczej? Można „gdybać”. Być może kluczem jest fragment tekstu w którym Autor przytacza słowa jednego z ziemian o podziale Białorusi i o ruchu białoruskim.
Panie Michale!
Wszak Pan to doskonale wie, że we wszystkich bolszewiach prowokacja to modus operandi niezbędny w sprawowaniu władzy. I to tak w budowaniu strategii długofalowej jak i w procesie wymiany kadr – to aksjomat.
Drogi Panie Amalryku,
Znowu ma Pan rację… to się musi skończyć doprawdy. Lepiej mieć restaurację, jak to słusznie wskazywał Stachura.
Wygląda więc na to, że niniejszym sam wpadłem w pułapkę, usiłując dopatrywać się znaczeń tam, gdzie jest tylko kolejna egzemplifikacja metod używanych prawie od wieku. No i co ja mam teraz zrobić? Włazić pod stół i odszczekiwać?
Do Soni i Pana Andrzeja:
Sprawa wydaje mi się w miarę jasna. Jeśli się pragnęło obalenia bolszewizmu, to nie należało podpisywać żadnego pokoju, a tym bardziej godzić się na jakiekolwiek granice, bo nawet Moskwa nie mogła być granicą między Polską a Złem. Zatem Sonia ma rację, wskazując na drobną niekonsekwencję w stanowisku Zdziechowskiego. Ale rację ma także p. Andrzej, gdy mówi, że uratowanie miliona, a choćby nawet dziesięciu ludzi, przez przesunięcie granicy na wschód, byłoby grą wartą świeczki i o tym mówił Zdziechowski.
Osobiście cieszę się zawsze, gdy komuś uda się uciec od komunizmu i wznoszę na tę okazję kieliszek.
A co do dalszego ciągu, to oczywiście nie wszystko musiało potoczyć się tak samo, gdyby w 1920 roku powstał zalążek Białorusi w Mińsku i Ukrainy w Kijowie z polskiej inspiracji. Przede wszystkim dlatego, że Polska byłaby potężniejsza z przyjaznymi sąsiadami na wschodzie, że istniałby bufor między Polską a bolszewią. Ale może zapędzam się zbyt dlaeko, może wszystko było i tak przechlapane.
Drodzy Państwo,
Jaki – oprócz gry w „dobrego i złego” bolszewika – może mieć cel operacja „próba maoistowskiego puczu w Pekinie”? Moim zdaniem, choć oczywiście mogę się mylić, ma to wywołać u odbiorcy wrażenie chaosu, m.in odwracając uwagę od wzrostu aktywności ChRL na arenie międzynarodowej: a) pogłębiania współpracy z Rosją Sowiecką, zwłaszcza w dziedzinie wojskowej (ostatnie manewry wojsk lądowych i marynarek SzOW) i transferu surowców energetycznych, b) chrlowskich pogróżek wobec krajów Azji Pd.-Wsch., i Zachodniego Pacyfiku (część z nich to de facto protektoraty USA, Australii i Nowej Zelandii). Z jednej strony mamy zastosowanie wzorca „fasady i siły”: tradycyjnych już gróźb wobec Republiki Chińskiej, roszczenia wobec Filipin czy eksponowanie pacyficznej doktryny geostrategicznej, w której Palau, Mikronezja czy Guam znajdują się w „zewnętrznym kręgu obrony” ChRL (i w każdej chwili mogą doświadczyć powtórki z Bikini czy Eniwetok, czemu oczywiście winna będzie imperialistyczna Ameryka). Z drugiej – „słabości i ewolucji”: „chińska władza nie jest monolitem”, „liberalni reformiści vs. twardogłowi maoiści” itp.
Myślę też, że nie powinno się analizować tegoż w oderwaniu „procesu demokratyzacji” Rosji Sowieckiej. Gdzie, jakkolwiek może zabrzmieć to paradoksalnie, sytuacja jest rozgrywana na korzyść czekistowskiej ekipy Putina, na którym prosowieckie (ale, co gorsza, nie tylko) to stawiają krzyżyk (sic!) wieszcząc upadek systemu, który stworzył (oczywiście na drodze „pokojowej rewolucji” i „bo nie jest demoliberałem”), to przedstawiają go jako tego, który przez najbliższą kadencję „zdemokratyzuje” i „zmodernizuje” neosowiety.
Tak czy siak, zapewne usłyszymy z ust towariszcza pałkownika albo kondolencje skierowane do przywódcy któregoś z krajów eurazjatyckiego „przylądka” po ataku kolejnego „skrajnie prawicowego chrześcijańskiego fundamentalisty”, albo propozycję koncesji dla USA czy Izraela w walce z wrażym reżymem Ajatollahów…
Drogi Panie Jaszczurze,
Na pierwszy rzut oka, to p. Amalryk ma rację, ale, hej!, nie można tak bezkrytycznie ufać pierwszym rzutom oka, przynajmniej nie w Podziemiu, zaczem przyjrzyjmy się temu baczniej.
Wywołać wrażenie chaosu, mówi Pan? Ale wywołano wrażenie wręcz przeciwne: dobra partia trzyma się mocno, nie pozwoliła na żadne przechery ze strony złych maoistów! Zachodni inwestorzy odetchnęli z ulgą, bedzie można dalej sprzedawać sznury do chrl – hurra!
Odwrócić uwagę? Ale od czego? Czyżby ktokolwiek na to zwracał uwagę? chrl buduje flotę, no i co z tego? Bardzo dobrze, przynajmniej US Navy będzie miała jakąś przeciwwagę, ktoś uczciwy i odpowiedzialny będzie mógł wystąpić przeciw imperialistom amerykańskim – hurrah for the Chinese Navy!
Transfer surowców? A to skąd się wzięło? Jeśli sowieciarze chcą transferować, to niby dlaczego nie? Czy powie Pan, że transfer surowców z Mongolii do Chin, to jest strategiczny problem? Dlaczegóż? Przy tym wszystkim zbyt często zapomina się, że chrl jest czwartym (prawdopodobnie) producentem ropy na świecie, ma ogromne pokłady gazu i węgla, więc w czym rzecz z tym transferem? Jeżeli jakimś „transferem” należałoby się przejmować, to transferem miliardów dolarów w postaci kuponu płaconego przez amerykańskiego podatnika za pożyczki rządowe w rękach politbiura…
Kto chce ukrywać chrlowskie pogróżki? Bo nie chrl! Robią je wprost, zupełnie otwarcie, oficjalnie i bez ogródek. Skąd nagle pomysł, że chcą odwrócić od tego uwagę? Oficjalną doktryną strategiczną chrl jest tzw. pierwsza linia obrony, którą wyznacza ciąg wysp japońskich , a wewnątrz której znajduje się oczywiście Tajwan i cały półwysep koreański. Ta doktryna jest jawna, nikt jej nie ukrywa. Gdyby ktoś odkrył plan zajęcia Australii na bazy chrlowskie, to może ewentualnie chcieliby od tego odwrócić uwagę…
Ale oczywiście ma Pan rację, że niczego nie należy analizować w oderwaniu od sytuacji w sowietach (wybaczy Pan, stare przyzwyczajenia nie pozwalają mi widzieć w czymś takim Rosji, choćby i sowieckiej).
Wychodzi więc na to, że na drugi rzut oka pan Amalryk ma nadal rację.
Kto chce ukrywać chrlowskie pogróżki? Bo nie chrl! Robią je wprost, zupełnie otwarcie, oficjalnie i bez ogródek.
Otwarte głoszenie celu i do tego „odrobina narkotyku”. Pierwsze jest dla komunistów a drugie dla „użytecznych idiotów”. Według, doskonale znanych sowieckich wzorców, stosuje się grę na „wishful thinking” przeciwnika, która zawsze, do tej pory, jest grą zwycięską (i zapewne taką pozostanie). Im bardziej wróg śni i marzy, im bardziej przeważa w nim chęć utrzymania stanu „business as usual” i nadzieja na lepszy, tym lepiej! Prowokacja zawsze się udaje.
Z jednej strony „próba puczu” i „maoiści” na wzór amerykański czyli „kryzys reżimu” a z drugiej strony, wspólne z Moskwą „Morskie współdziałanie 2012″ („Celem manewrów jest utrzymanie pokoju i stabilności w regionie”) – pokaz siły i potwierdzenie niezmienności przyjętego kierunku. W obydwu przypadkach komuniści wygrywają.
Oczywiście twierdzenie należy udowodnić. Aby to zrobić, zwykle trzeba oprzeć się na innym twierdzeniu, wcześniej udowodnionym. Twierdzenie, które przytoczył Pan Amalryk, że każda wersja interpretacji „próby puczu” daje w efekcie korzyść dla komunistów jest prawdziwe. Demonstracja współdziałania komunistów z Pekinu i z Moskwy, bez wątpienia jest korzystna dla nich i ta część twierdzenia jest też prawdziwa.
Zatem mamy: A jest prawdą i B jest prawdą. A i B daje nam twierdzenie prawdziwe.
Tak, ale z jednym wyjątkiem, że ja nie widzę nawet odrobiny narkotyku dla idiotów w wypadku chrl. sowiety przemianowały się na „Rosję” i mają „wybory”, w chrl politbiuro rządzi zupełnie otwarcie i wprost. Nie ma żadnego narkotyku, żadnej zasłony, tylko powszechne chcenie idiotów, żeby być oszukanym.
Drogi panie Michale,
Wszak do czasu „przemianowania się”, taka taktyka stosowana była przez sowietów z pełnym powodzeniem. Nawet teraz, nie tak dawno były „wielkie demonstracje”, Miedwiediew kontra Putin itd. No i wszystko „wróciło do normy”. Czy ktoś na świecie (poza „wyznawcami teorii spiskowych” i „wrogami demokracji”) mówi o tym że „wybory” w Rosji były niewłaściwe, że dwóch sowieciarzy zamieniło się znowu miejscami?
Jeśli to sprawdzona metoda to dlaczego chińscy komuniści nie mają jej stosować.
Naturalnie powinno się zgłębiać szczegóły aby sprawę dobrze rozpoznać i wyciągnąć właściwe wnioski.
Panie Andrzeju!
„Diabłu, nawet gdy mówi prawdę, nie należy wierzyć.” Czyli, jak wspomniałem, nawet przedstawianie przez nich prawdy jest zawsze prowokacją.
Jak to powiedział Pan Michał?;
„[…]jeśli chcemy rozumieć, w jaki sposób sowieccy i chrlowscy bolszewicy manipulują zachodnią „wolną” (bo nie wolną!) prasą, to musimy spróbować zrozumieć, co tam się dzieje. Co nie oznacza wcale, żeby zacząć czytać chrlowskie media i stać chrlowskim kremlinologiem, bo to jest bagno, z którego nie ma wyjścia.[…]”
Nasunęła mi się, w tym kontekście, jak i w związku z Pańską dbałością o logiczną strukturę wypowiedzi, znana teza z wittgensteinowskiego „Tractatus logico-philosophicus”
„[…] tautologia i sprzeczność ukazują, że nie mówią nic.
Tautologia nie ma warunków prawdziwości, gdyż jest prawdziwa bezwarunkowo; a sprzeczność nie jest prawdziwa pod żadnym warunkiem.
Tautologia i sprzeczność są bezsensowne.
(Jak punkt, z którego wychodzą dwie strzałki w przeciwnych kierunkach.)
(Nie wiem np. nic o pogodzie, gdy wiem tylko, że pada lub nie pada.)[…]”
Drogi Panie Andrzeju,
To chyba nie jest tak. Mnóstwo ludzi na świecie mówi o tym, że wybory w sowietach były „niewłaściwe”, mówią o tym do znudzenia. Wyśmiewają pseudo-demokrację, gdzie pierwszym aktem „nowego prezydenta” było mianowanie byłego prezeydenta „nowym premierem” i ach, jaki to zabawne, że ten nowy prezydent jest byłym premierem i byłym prezydentem, a były prezydent, byłym premierem i nowym premierem, cha, cha, cha. To nie zamienianie się stołkami wśród wierchuszki, ale alternatywa jest problemem. Alternatywą jest rzekoma „demokracja”.
Komuniści chrlowscy nie stosują wszystkich sprawdzonych metod od bardzo dawna, chociaż na pewno clou programu była masakra na placu Tianamen dokładnie tego samego dnia, gdy w prlu odbywały się 35% wybory.
Panie Amalryku,
Racja jest oczywiście po stronie Pana Michała. Biję się w piersi ze względu na moją wadę pochopności. Jako osoba wyszkolona w myśleniu ściśle algorytmicznym zbyt łatwo przechodzę na „zera i jedynki”. Jako pokutę znalazłem cytat Ludwiga Wiittgensteina który chyba pasuje do tej sytuacji: „Die Welt is alles, was der Fall ist.” (Świat jest wszystkim co jest faktem.)
Drogi Panie Amalryku,
Tym razem zupełnie Pana nie rozumiem. „Nasunęło mi sie w tym kontekście”, że Wittgenstein, którego nie tylko cenię, ale także bardzo „lubię” (głównie za występ z pogrzebaczem) jest jednym z wielu kandydatów na „szóstego człowieka” (czy to już siódmy, czy ósmy?) w kółku sowieckich szpiegów z Cambridge. Ale do rzeczy!
Nie trzeba aż wysuwać traktora – o, przepraszam! traktatu – logico-philisophicus, żeby zgnieść orzecha tautologii i sprzeczności. To są kwestie definicji. Problem jak zwykle nie w tym, co może nam objawić tautologia – bo nie może objawić nic – ale czy rzeczone zdanie JEST tautologią. Jeśli jest, to należałoby to chyba wykazać, raczej niż ograniczać się do sarkastycznej sugestii. Przyzna Pan?
Ponieważ nie widzę w moim własnym, a przytoczonym przez Pana, zdaniu, żadnych cech tautologii, będę się domagał, aby Pan okazał mi tę łaskę i objawił mi prawdę. Stojąc w świetle objawienia, doznam rozkoszy prawdy, i z największą ochotą przynam Panu rację.
Druga możliwość jest taka, że zarzuca mi Pan sprzeczność, ale wówczas znowu należałoby to wykazać, raczej niż gnieść ten laskowy orzeszek marginalnego zdania traktorem wittgensteinowym, przyzna Pan? Ja tu sprzeczności także nie widzę. Nie ma sprzeczności między ostrzeżeniem przed wchodzeniem na trzęsawisko kremlinologii, stworzonej celowo dla zmylenia tropów, a próbą zrozumienia, co też się tam dzieje.
Czekam zatem na Pański werdykt: tautologia li to? czy sprzeczność?
Panie Andrzeju!
Niech Pan tak łatwo nie kapituluje! Tutaj spory są mile widziane, aczkolwiek nie pyskówki.
Panie Michale!
Wypowiedź, którą próbowałbym awansować na tę pseudotautologię, od biedy brzmiałaby tak: „Bolszewicy zawsze kłamią.” (Owszem to nawiązanie do „Traktatu…” tu silnie kuleje, kłamstwo nie jest tożsame z logicznym fałszem, trudno też uznać przytoczone zdanie za analityczne a priori.) Ale informuje nas (gdy uznamy jego prawomocność), że śledząc bolszewickie media nie dowiemy się nic.
No i nie ma tam żadnego sarkazmu.
Oj, mile widziane!
Panie Amalryku,
Jeśli Pan mówi, że nie ma sarkazmu, to niech tak będzie. Ja bym zawsze bronił sarkazmu, jako uprawnionej figury stylistycznej (chociaż to o wiele więcej niż tylko figura stylistyczna). Sarkazm jest subtelną bronią i, mądrze użyty, skuteczną. Sarkazm to mocniejsze wcielenie ironii i nic w nim złego. Pozwolę sobie podać przypadkowy (bo akurat pod ręką) przykład z najciekawszego żyjącego filozofa Rogera Scrutona:
„As the principal intellectual force behind French nationalism between the wars, and as a supporter of the Vichy régime, who did not trouble to conceal his anti-Semitic sentiments, Marras has been struck off the register of legitimate thinkers, something that rightly happens to an author who is crazy, vindictive, malevolent and right-wing like Marras, but alas never happens to an author who is crazy, vindictive, malevolent and left-wing, like Sartre.”
To nie jest delikatna ironia, ale gorzki sarkazm człowieka, na którego organizuje się nagonki, ale jednocześnie to zaledwie uwaga strącona do przypisu, bo i po co się przejmować?
A wracając do tautologii i tym podobnych przestępstw: czy bolszewicy byliby w takim razie jak Kreteńczycy?
Panie Michale,
Być może wyraziłem się niejasno, więc precyzuję, że chodziło mi politykę naprzemiennego grożenia i deklarowania „otwartości” (na zachodnich producentów sznurów).
Nie tyle nikogo nie obchodzi (może poza Tajwanem, ale i tam silne są wezwania do konwergencji z czerwonymi) chrlowska ekspansja (w tym groźby), co nikogo nie obchodzą ich cele: zarówno taktyczne, jak i strategiczne. Nawet, jeśli potencjalna i finalna ofiara jest świadoma celów gry towarzyszy z „Nowego Zakazanego Miasta”, to woli z różnych względów je wypierać, między innymi dlatego, że przyjęcie tegoż do wiadomości musiałoby oznaczać dla zmianę dotychczasowych metod funkcjonowania w świecie i kontrakcję. Dlatego m.in. zachodnie środowiska biznesowe kontynuują „business as usual” z towarzyszami z „Nowego Zakazanego Miasta” (i towarzyszami w ogóle), którzy być może kiedyś ich powieszą na sznurze „made in China” z zachodnią metką.
Słusznie więc podsumowuje P. Andrzej: Otwarte głoszenie celu i do tego „odrobina narkotyku”. Pierwsze jest dla komunistów a drugie dla „użytecznych idiotów”. I zarówno otwarte głoszenie celu, jak i omamianie „narkotykami” mają, każde z osobna, po kilka „grup docelowych”, z których komuniści poza granicami chrlowskimi i sowieckimi są grupą najmniej liczną.
Jedni z radością zakrzykną „hoorah for the People’s Navy”, inni dalej będą sprzedawać sznury, jeszcze inni – upatrywać w Rosji Sowieckiej przeciwwagi dla „żółtego zagrożenia” (już nie tak nazywanego nie tyle ze względu na oczywisty brak sensu, co na political correctness). Jeszcze inni będą upatrywać w sowieckiej „Rosji” przeciwwagi dla chrlowskiej ekspansji, udzielając Moskwie różnego koncesji (tym bardziej, że przecież „Rosja się demokratyzuje, a Putin słabnie”, o czym zaraz). I to pomimo tego, że Moskwa i Pekin już od dwudziestu ponad lat nie rozgrywają karty „sino-soviet split”, otwarcie manifestują (na bieżąco i przy różnych „okazjach”) swój sojusz. Że już nie wspomnę o bucach, którzy uważają, że historia się skończyła, a demoliberalizm jest ostatecznym i nieuniknionym celem ludzkiego rodu, więc nie warto się zajmować polityką zagraniczną Pekinu i Moskwy, a poza tym licho wyposażona PLA nie zdobędzie nawet skał na Morzu Południowochińskim. Za to US Army, i (ach! och!) jakaś „magiczna moc demokracji i wolnego rynku”…
Panie Michale, Andrzeju – odnośnie sytuacji w „państwie” sowieckim.
Jak zauważył Pan Michał, całe zastępy zachodnich głuchoniemych ślepców przedstawiają „pseudodemokrację” czekistów „prawdziwym demokratom” z Bołotnoj Płoszczadi, którzy w większości nie chcą obalenia kagiebowskiego bolszewizmu, a jedynie nadania mu „ludzkiej twarzy”.
Co więcej, wśród elit Zachodu daje się zauważyć nadzieje na to, że… nie kto inny, jak „nowy” prezydent Putin, zainicjuje wreszcie „proces demokratyzacji Rosji”.
A poza tym, nie raz już można było przeczytać i usłyszeć o „reformatorze” i „potencjalnym zapadniku” Putinie, przeciwstawianym „nacjonaliście” Nawalnemu i (o ironio!) „komunistom” na czele z Udalcowem czy „Ediczką” Limonowem.
Drogi Panie Jaszczurze,
Mamy więc całą listę tych, którym podoba się polityka zachodnia wobec komunistów. Nic w tym nie ma nowego. Józef Mackiewicz pisał o tym prawie pół wieku temu:
„Abstrahując już od komunistów, kryptokomunistów i poputczików wszelkiej maści, odpowiada ta polityka burżujom którzy chcą mieć swój mieszczański spokój, kupcom którzy chcą handlować z komunistami, przemysłowcom którzy chcą sprzedawać swe wyroby do państw komunistycznych, socjalistom którzy muszą się wykazać antykapitalistyczną ‘postępowością’, demokratom którzy zabiegają o głosy wyborcze, konserwatystom którzy w tradycyjnej awersji do wszelkiej rewolucji przeciw silnym, dostrzegają ją dziś w… kontrrewolucji; szczególnie odpowiada ona intelektualistom którzy zawodowo robią w prosowietyzmie i, rozumie się, t.zw. `młodzieży’ która musi wyprzedzać starsze pokolenie we wszystkim, a więc także w konformizmie. Słowem, nie wymieniając pełnej listy, odpowiada ona zwolennikom t.zw. ‘realnej’ polityki, ‘rozsądnej’ polityki, ‘elastycznej’ polityki. Każdy w wolnym świecie woli jechać w mercedesie czy fordzie z dziewczynką nad morze i w góry, a boi się strasznego widma jechania w czołgu na wyzwalanie kogokolwiek z niewoli.”
To było w roku 1964, ale czy aby nie jest tak, że coś się jednak zmieniło? Nikogo nie obchodzi ani ekspansja, ani nieskrywane cele – tu się może zgadzamy; ale nie ma już chyba mowy o żadnych „przyszłych ofiarach”. Może nie ma już nawet mowy o „chceniu bycia oszukanym”. Oni wszyscy raczej chcą być „wyzwoleni”, manifestuja na ulicach Aten, Madrytu, Londynu, żeby ich wreszcie wyzwolono z niewoli „kapitalizmu”, który w rzeczywistości obalili już dawno. Wielki Inkwizytor przyniesie im chleb i da im igrzyska na wielkich ekranach, i nie przyjdzie wcale z chrl, ani z żadnych dziwacznych sowietów (co to w ogóle jest?), ale będzie swojski, swój, nasz. Jednak zanim zaczniemy na nich psioczyć, zanim będziemy im wyzywać od idiotów, to przypomnijmy sobie, jak miliony wołały „Wiesław”, bo on był bardziej Polak niż komunista.
Panie Michale!
Ależ w tej naszej pokracznej, schizofrenicznej rzeczywistości bez sarkazmu trudno byłoby wypowiadać się w ogóle na jakikolwiek temat. Jestem ostatnim, który by się przed nim wzbraniał.
Gdy wypowiedź Epimenidesa jest co najwyżej wdzięcznym obiektem do logicznych rozważań nad metajęzykiem i nie wzbudza we mnie jakiś negatywnych emocji wobec starożytnych Kreteńczyków, to jednak w odniesieniu do medialnych bolszewickich produkcji jest prawdziwą w każdym wypadku.
Panie Jaszczurze,
Skoro, jak zauważył Pan Michał, w dniu dzisiejszym praktycznie nie ma mowy o podboju Zachodu, ponieważ Zachód został już podbity poprzez skuteczne zaszczepienie wszędzie demobolszewizmu w stopniu pozwalającym na jego samodzielną ewolucję, pozostaje tylko kwestia „wychowania go” oraz zarządzania nim kiedy już „dorośnie”. Do tego potrzebny jest „pakiet kontrolny” gospodarki światowej (środki finansowe, surowce) oraz „pakiet kontrolny” polityki światowej (przewaga militarna w ofensywie i obronie, agentura). Komuniści mają i jedno i drugie a ich działania sprowadzają się do tego aby te „pakiety kontrolne” wciąż powiększać. To jest chyba klucz do zrozumienia ich działań.
Panie Amalryku,
Cieszę się, że nie będzie się Pan wystrzegał sarkazmu. W każdym razie nie tu.
Z Kreteńczykami jest jednak inaczej. Rozwiązanie starożytnego paradoksu, jak Pan słusznie zauważa, leży w poziomach języka, ale jego sens jest chyba także w pytaniu: co to znaczy „zawsze kłamać”? Dla przykładu: kiedy Goebbels nazywa krzesło krzesłem, to mówi prawdę, niezależnie od stałej kłamliwości goebbelsowskiej propagandy. Kiedy mówił, że sowieci byli sprawcami zbrodni w Katyniu, to mówił prawdę, niezależnie od propagandowych korzyści, jakie chciał z tego wyciągnąć.
Z sowietami jest chyba tak samo. W swej kłamliwej propagandzie używać będą prawdy i wykorzystywać ją dla swoich celów. W każdej operacji dezinformacyjnej podają mnóstwo prawdziwych informacji (nasuwa się przykład archiwum Mitrochina). W każdej prowokacji dokonują „prawdziwych” (w cudzysłowie, bo przecież nie mówimy tu o Prawdzie) ustępstw, które okazują się pozorne dopiero w kontekście prowokacji.
Innymi słowy, kiedy bolszewicki Kreteńczyk mówi prawdę, to nadal kłamie. Wydaje mi się to ważnym rozróżnieniem.
Panie Michale!
Najwyraźniej muszę popracować nad zrozumiałością swoich wypowiedzi. Gdy poprzednio cytowałem wypowiedź św. Jana Chryzostoma, to w intencji takiego jej rozumienia przez odbiorcę; „Bolszewik kłamie nawet wtedy gdy mówi prawdę!”
No proszę!
A tu jest całość i wiele innych ciekawych rzeczy:
http://kpbc.umk.pl/dlibra/docmetadata?id=36690&from=pubindex&dirids=1&lp=2310
Panie Tomaszu,
Nie bywam w prlu, więc proszę wybaczyć moją ignorancję, ale czy tam nie można po prostu tej książki kupić?
Książek Zdziechowskiego jest dużo:
http://kpbc.umk.pl/dlibra/results?action=SearchAction&QI=752CEC492B1B854935DEF578A7951CAF-21&isRemote=off&isExpandable=on&queryType=-6&roleId=creator&&query=%22Zdziechowski%2C+Marian+%281861-1938%29%22
Można kupić na stronach wydawnictwa Antyk i w księgarni Gazety Polskiej. Antyk wydał sporo książek Zdziechowskiego, ale strona robi na mnie bardzo złe wrażenie. Natomiast czytanie „reprintów” sprawia mi większą przyjemność. Czytając Zdziechowskiego mam wrażenie, że mędrcy przychodzą ze wschodu… Dlatego trzeba było podzielić ten kraj w 1920 roku, aby zniknęła ta wylęgarnia wolnej, wrażej myśli.
Przy okazji: co Pan myśli o stworzeniu na stronie WP działu „książki polecane”?
Panie Tomaszu,
Dzisiejsza Polska odwróciła się plecami do wschodu i nie chce na jego temat nic wiedzieć, a na domiar złego, widzi na wschodzie wroga, przeciw któremu bronić się trzeba przez koszmarnie bezmyślne upodobnianie do pseudokultury zachodniej. Polska kultura była inna, ciekawsza, bogatsza, miała oddech i rozmach, gdy czerpała z tamtych ziem. Odcięta od nich, wydaje mi się płaska.
Nie mam przekonania do polecania czegokolwiek. Moje „polecenia” – bardzo mnie niepokoi dwuznaczność tego słowa – byłyby komicznie eklektyczne i nie miałyby wiele wspólnego z polityką. Herodot? Tołstoj? Gibbon? Hesse? Ani w tym ładu, ani składu. Nie mnie zachwalać, nie mnie propagować.
I ten oddech, właśnie, czuje się u Mackiewicza, Zdziechowskiego… Zapadłem się w czytanie Zdziechowskiego od wczoraj. Uczta dla „ciała i ducha”! Jak czytam jego teksty na temat sytuacji w Polsce międzywojennej, to nie dziwi to wszystko, co było potem. Mam wrażenie (tylko wrażenie), że ta nasza nędza wynika z rozbioru wschodu Polski przez Grabskiego z Piłsudskim. Ta zdrada dotyczyła nie tylko tych wszystkich pozostawionych po bolszewickiej stronie, ale również tego ducha wschodniego. U Zdziechowskiego jeszcze czuje się, że ma z kim dyskutować, ale Józef Mackiewicz już wyraźnie jest osamotniony.
Tak, to jest dobrze powiedziane. Choć przecież nie on jeden miał jeszcze tego ducha, ale u innych – rodzony brat Mackiewicza jest tu dobrym przykładem – znajomość i miłość kultury tamtych ziem zagłuszona została przez polski nacjonalizm.
Jest jeszcze Stanisław Vincenz. Też piękny przykład braku nacjonalizmu.
Vincenz był oczywiście wielkim erudytą, ale był delikatnie mówiąc, po lewej stronie.
Czy może Pan rozwinąć tę myśl?
Przyznać muszę, że nie czytałem Vincenza od lat. Czytałem jego książki, wydane bodaj przez Znak, jeszcze w prlu, a później artykuły w Kulturze i nigdy nie miałem wątpliwości co do jego zasadniczo lewicowej postawy. Zajrzałem przed chwilą do jego życiorysu i był po pierwsze przedwojennym ludowcem (członkiem PSLu); był także bliski ukraińskich socjalistów i wreszcie przyjaźnił się blisko z Miłoszem i Giedroyciem. Muszę powiedzieć, że to wszystko pasuje do obrazu jaki miałem przed laty.
Oczywiście, terminy lewica i prawica są ogromnym uproszczeniem, ale prawicą to on nie był.
Gwoli ścisłości: Pax wydał kilka tomów z cyklu „Na wysokiej połoninie” ok 1980 r. Znak wydał „Rozmowy z sowietami”. Jeśli chodzi o lewicowość, to faktycznie, też mi coś świta, że Vincenz był raczej na lewo. Mi chodziło raczej o jego „wschodnią otwartość” w „Na wysokiej połoninie”. Czytaliśmy to z żoną na głos kilkanaście lat temu. Czytając Mackiewicza po raz pierwszy poczułem od razu pokrewieństwo między nimi… To coś, czego ślady można jeszcze znaleźć wśród ludzi na dzisiejszym wschodzie peerelu. Ale cały pień został brutalnie odrąbany.
Wracając do Zdziechowskiego: wspaniała jest ta jasność myśli w każdym zdaniu. Jasność i jednoznaczność każdego zdania.. Dzisiaj nazwano by to „kontrowersyjnymi poglądami”. Czytając Zdziechowskiego zdałem sobie (po raz pierwszy tak mocno) na jakiej miernocie myśmy się wychowywali. Zresztą on sam opisuje skąd się ta dzisiejsza miernota wzięła.
Dzisiaj, wszystko, co nie odpowiada „patriotycznej poprawności” opartej na „boskim” narodzie i jego martyrologii nazywane jest, gremialnie, nie tylko „kontrowersyjnymi poglądami” lecz wręcz nieodpowiedzialnością. Nie wolno głośno dyskutować o błędach a co dopiero dyskutować o źródłach kulturowych. Sposób myślenia, który nie jest oparty na chciejstwie, braku rozsądku i głupocie jest odrzucany.
Ta degeneracja w umysłach naszych elit zawsze cyklicznie trwała z mniejszym czy większym natężeniem aż do tragicznego końca. W XX w. zdrada ryska wydaje mi się właśnie punktem granicznym po którym rychło nastąpił upadek Polski.
Panie Tomaszu,
Nie negowałem otwartości, twierdziłem tylko, że przy całej swej antynacjonalistcznej postawie, Vincezn był lewicowcem.
W międzyczasie udało mi się sprawdzić: czytałem książkę pt. „Po stronie dialogu”, wydaną przez PIW w roku 1983, z Przedmową Miłosza i z mottem Szymboskiej… Wydanie książki opatrzonej takim tytułem w tamtym właśnie czasie, miało oczywisty wydźwięk polityczny. Drugą były „Powojenne perypetie Sokratesa”, wydane przez Znak w roku 1985. Z obu nie pamiętam wiele, poza wrażeniem, jakie pozostawia jego nadzwyczajna erudycja i rozmach myśli. To już jest tak wiele, że zostawmy jego „lewicowość”.
A Zdziechowski rzeczywiście bardzo ciekawy.
Panie Andrzeju,
Zdrada ryska wydaje mi się zarówno punktem granicznym, co punktem szczytowym. To nie byli przecież zsowietyzowani politycy, wychowani na prlowskiej papce, ale wolni ludzie. Zbrodnia dokonana w imię Polski, dla jej rzekomo dobra, przez polskich nacjonalistów bez nacisku z zewnątrz – a wręcz przeciwnie, ku największemu zdziwieniu wroga – jest HAŃBĄ.
Nie ma dość silnych słów na określenie tego szubrastwa. Tfu!