Wieczność na Mlecznej Drodze cz. I
49 komentarzy Published 20 sierpnia 2013    | 
Kocham także pewność,
że pewnego dnia rozstanę się z tym wszystkim
dla czegoś zupełnie, zupełnie innego.
Leży przede mną na biurku solidnie zaczytany, opasły, niemal ośmiusetstronicowy, tom publicystyki metafizycznej, pisanej na hulajnodze*. Nie wiem co myśleć, a mam coś napisać. Od czego zacząć? Co w ogóle poruszyć? Obfitość i ból głowy. Czy rozumiesz czytelniku dramat sytuacji?
Wiem przynajmniej, że to nie będzie recenzja. Ani mi się śni recenzować Barbarę Toporską. Niech się inni wdają w podobne awantury. To nie świadczyłoby najlepiej o moich pięciu klepkach. Ja mogę jedynie podzielić się wrażeniami. Nie będą to jednak wrażenia z rodzaju tych zachęcających. Z wielu powodów, między innymi dlatego, że robić tego w przypadku tej autorki nie wolno. Jeśli nawet nie ogarniam zbyt dobrze, cóż ten tom oznacza, jedno wiem na pewno: to nie jest twórczość dla czytelników z przypadku. Dlaczego, nie powiem teraz i pewnie nawet nigdy.
Leży ogromniasty tom, a ja sobie myślę, jaka byłaby nasza wiedza o Barbarze Toporskiej i jej pisarskiej twórczości, gdyby nie wieloletni wysiłek wydawcy, Niny Karsov, aby możliwie nic z tej twórczości nie uronić, zebrać wszystkie teksty, ustalić autorstwo, poddać weryfikacji, sprawdzić, sprawdzić, sprawdzić, i jeszcze raz – sprawdzić, czy może gdzieś tam, w odległym w czasie zakurzonym wolumenie jakiś tekst się nie zawieruszył? Pytanie zadałem i kropka. Nietrudno sobie odpowiedź dopowiedzieć. Trudniej wyobrazić skalę podjętego wysiłku. Tysiące godzin spędzonych na mozolnej kwerendzie. Możesz mi czytelniku wierzyć na słowo, choć i moje pojęcie skandalicznie mgliste.
Ponieważ nie wiem od czego zacząć, zacznę od rozterki. Barbara Toporska nie kochała mojego miasta, nie tyle nie kochała, co wręcz – nie znosiła, nie cierpiała. Mnie się ono kojarzy z niekiedy bardzo dobrymi chwilami życia, ona chciałaby z niego tylko uciekać. Przynajmniej jedno nas jednak łączy – oboje wracamy do niego pamięcią.
Poznań był dla Barbary Toporskiej obcym miastem, obcą ziemią, czuła się tam emigrantką. Jej miastem ze snu było… Wilno. Tam, na stacji kolejowej, wysiadła z pociągu i zrozumiała w ułamku mgnienia – była w domu, w mieście swego przeznaczenia. Nie o same miasta chodziło, bardziej o ludzi w nich pomieszkujących, o ich sposób bycia, o styl poruszania się, prowadzenia rozmowy, o aurę, którą tworzyli. Poznań i Wilno AD 1934 to dwa światy, albo też jeden świat, ale w dwóch czasowych przestrzeniach, nie tyle jeśli idzie o odmienności liczone kulturą materialną, ale bliskością (dalekością) do przeszłości, tradycji, dawnej kultury, historii, którą Barbara Toporska kochała, kochała ze wzajemnością, jeśli za taką wzajemność można uznać dar zrozumienia.
Lękam się ździebko własnej brawury, ale odważę się na myśl następującą: To jedno wyznanie Barbary Toporskiej, to o wyśnionym mieście, jest kluczem-wytrychem do całej twórczości, do Metafizyki na hulajnodze, ale nie tylko. Kluczem odlanym z dotykalnej bliskości przeszłości, nieustającej próby jej zrozumienia, z bezpokornej miłości, czasem gniewu, gdy błędy popełniane przez przodków, także przez współczesnych (co wyjaśnię) okazywały się zbyt trudne do zniesienia.
O świadomości historycznej Barbary Toporskiej powstanie kiedyś niejeden traktat. Jest absolutnie wyjątkowa, a przy swojej wyjątkowości naturalna. Nie za sprawą wyczerpującej, głębokiej refleksji nad dziejami, ale dzięki bardzo szczególnemu osiągnięciu – dzięki umiejętnemu zatarciu granicy między tym, co było i co jest, także tym, co będzie. Barbara Toporska dokonała rzeczy niebywałej, zabiła czas, przynajmniej w jego podstawowej, konwencjonalnej funkcji przemijania. Ustaliła, że czas jest po to, żeby odmierzać, nie zaś spychać w niebyt przeszłości. W hierarchii wartości przeszłość ani odrobinę mniej nie znaczy od teraźniejszości. Jeśli już ważyć, znaczy znacznie więcej.
W ten właśnie prosty (prosty?) sposób powstało niebywałe narzędzie, raczej metoda, metafizycznego pojmowania dziejów, obcowania z nieustannie żywym historycznym przekazem, rzadka, naprawdę rzadka pewność, że to co jest, teraźniejszość, to tylko skromny odcinek na linii Wieczności. Dlatego, gdy Barbara Toporska opowiada o prababkach, prapradziadach, pradziejach nie mam wrażenia patyny, przykrywającej omszałe legendy, ale współuczestnictwa w historycznym trwaniu.
Nie zawsze jest tak łatwo, czasami przeszłość ucieka od nas, czasem odwrotnie, to my nie potrafimy się w niej odnaleźć. Może dlatego, że „każda próba utrwalania jest niszczeniem”? Wówczas nawet proste wspomnienie staje się naprawdę trudne:
Żyję w świecie, w którym nic nie jest podobne do tego, co otaczało mnie w dzieciństwie. Gdy jednak próbuję uciec przed nękającą mnie obcością (przed nękającą mnie niepewnością) w tamten świat niby to znany, solidny, familiarny, moja pamięć cofa się z przerażeniem przed czarną otchłanią, której czeluści pochłonęły domy, ulice, miasta całe, krajobrazy i ludzi ongiś znanych…
Jeśli, śladem Barbary Toporskiej, zrozumiemy znikomość teraźniejszości, to że każda z nich istnieje zaledwie chwilę, albo chwili ułamek, że z kolei przyszłość jest mglista i niepewna, z punktu widzenia pracy naszego umysłu niemal całkiem bezużyteczna, wówczas uświadomimy sobie znaczenie historii. Tejże, do której zwykle nie przywiązuje się najmniejszej wagi, którą się zbywa demonstracyjnym ziewnięciem, jako rzecz w życiu absolutnie nieprzydatną, która należy do przeszłości, a więc jest pozbawiona wszelkiego teraźniejszego właśnie znaczenia. Historii (przeszłości), którą jeśli nawet deklaratywnie kochamy, jest nam potrzebna tylko „dla platonicznych uczuć”, a nie dla szukania w niej „aktualnego sensu”. „Czy przypominacie sobie – pytała retorycznie Barbara Toporska w tekście zatytułowanym „W kałamarzu historii” – jakąś dysputę historyczną, która umiałaby zainteresować szerszy ogół? Czy próbował ktoś rozważać ad meritum Konstytucję 3 maja… Czy wielu z nas zna nazwiska swoich czterech prababek?”
„Jeśli historia jest naprawdę magistra vitae, to trzeba na nią patrzeć realnie, jak na życie, które się obok toczy. Trzeba trzeźwo i szeroko otwierać oczy, niczym na lekcji poglądowej”. Przykładem takiego właśnie stosunku do historii był głośny, uznany za obrazoburczy, paszkwil historyczny Karola Zbyszewskiego, „Niemcewicz od przodu i od tyłu”, w którym dostało się praktycznie wszystkim znanym epoki stanisławowskiej. Toporska cytowała odpór jaki dał Zbyszewski swoim krytykom:
Ani mi w głowie żadne „szarganie świętości”. Lecz nie mogę ludzi, co doprowadzili Polskę do upadku, przedstawiać w korzystnym świetle. Bardzo wygodnie zwalać wszelkie nieszczęścia na zły los, fatum, sytuację międzynarodową – ale to nieprzekonywujące. Jeśli zdechnie osioł – może istotnie to tylko pech, ale gdy ginie całe państwo, ktoś jednak jest temu winien.
Odbrązawianie, nawet tak skrajnie radykalne jak to ma miejsce w przypadku niedoszłej dysertacji doktorskiej Zbyszewskiego, to zaledwie jeden z warunków, pomocnych w realizacji nadrzędnego celu – odkrycia historycznej prawdy. Trzeba jeszcze innego – poczucia, że się samemu jest cząstką , choćby najdrobniejszą, historycznej epopei. Należy przekroczyć granicę przeszłości i stać się historykiem od środka.
Co może wydać się paradoksalne, Barbara Toporska nie uprawiała publicystyki historycznej. Poza jednym jedynym wypadkiem, dość zresztą przypadkowej polemiki z Oskarem Haleckim, nie ma w jej twórczości tekstów o takim charakterze. Historia odgrywa jednak rolę w niemal każdym jej tekście, czy rzecz będzie o modzie, o bezmyślności rozwydrzonej młodzieży czy o magii spirytystycznego stolika, Toporska wraca do historii ze swobodą i lekkością kogoś dobrze w niej zadomowionego. Nie waha się sięgać w swojej publicystycznej narracji ani po Herodota, gdy bierze ochota na niby-żarty z wyimaginowanego prezesa, ani po postać wychodzącej kominem babci, żeby lepiej podkreślić brak oryginalności i polotu współczesnych bojowników rzekomego postępu i piewców młodzieży, nawet po samą siebie, odmłodzoną o jakieś ćwierć wieku i mocno odmienioną. Czasem znowu zakłada na głowę wspaniały kapelusz, modny jakieś pół wieku wcześniej, i siada w przepysznym salonie:
Prawdopodobnie wydawało się lat temu pięćdziesiąt, że życie potoczy się lepiej… Damy dzieliły się na te, które dmuchały w domowe ognisko, szanowane i zasznurowane od wysokich trzewików do sztywnego kołnierzyka, i damy „od Maxima”, aktorki, kokotki, tancerki. Mężczyźni przechodzili swobodnie między światem i półświatkiem, jedli w domu i poza domem, pili w domu i poza domem, spali w domu i poza domem. Nigdy chyba im się tak dobrze nie działo. Pan domu jaśniał i chmurzył swoje oblicze, niczym Zeus na olimpie, żona o kilkanaście lat młodsza, zaprowadzona do ołtarza w stanie idealnej białej gąski z zażenowaniem wspominała tę chwilę, gdy surowy władca klęczał przed nią z bukietem w trakcie oświadczyn. Zresztą okres narzeczeństwa był najszczęśliwszym okresem jej życia. Czuła się jak primadonna. Może niejedna skrycie zazdrościła później tym innym, o których mówiło się z pogardą… W domu jednak kobieta dbała o nienaruszalność stanu rzeczy.
Poznanie historyczne jest koniecznością, warunkiem niezbędnym dla zrozumienia. Historyczny nałóg bywa jednak również niebezpieczny, śmiertelnie niebezpieczny wówczas, gdy koniecznością staje się nie tyle poznanie, co tzw. „historyczne prawa”, kształtowane jeszcze w wieku dziewiętnastym pod wpływem „mętnej” heglowskiej filozofii, której „duchy” usiłowała wypędzić narratorka tytułowej Metafizyki… To heglowskiej inwencji zawdzięczamy „i Ducha Narodu, i Ducha Historii, i Ducha Czasów, i całą gromadę innych Duchów… Duchy te stały się bardzo wdzięczną substancją dla poezji, w polityce jednakże spisały się fatalnie. Co gorzej, spostrzegam, że mimo kompromitacji, straszą do dziś dnia. Przyznajcie: łatwiej się dziś przyznać publicznie do niewiary w Ducha Świętego, niż podać w wątpliwość Ducha Narodu. Świętość! Tabu! Dzwon Zygmunta pęknie!…”
Człowiek wyznający Ducha Historii znajduje się „pod władzą obsesji historii” i „wiary w predestynację historii”, a więc skazany jest na przywiązanie do historycznego determinizmu i wiary w nieodwracalność historycznego procesu. Ten, wyrosły na gruncie dziewiętnastowiecznej filozofii, miazmat zatruł skutecznie myślenie sobie współczesnych, ale wywarł także tragiczny wpływ na stulecie kolejne. Przyczynił się do stworzenia obrzydliwych ideologii: nacjonalizmów i totalitaryzmów. To na ich z kolei gruncie mógł wyrosnąć bolszewizm, na którego istotę miała Barbara Toporska gruntownie ustalony pogląd:
Bolszewizm to żadna czarna chmura, rozdzierana czerwienią błyskawic i gromem piorunów, w której jedni chcą widzieć zapowiedź tym jaśniejszego jutra, a inni grozę zniszczenia. Bolszewizm to bezkresna, beznadziejna szaruga, od horyzontu do horyzontu, to bezapelacyjna jednostajność płaczącego nieba, to pewność, że jutro też nie zaświeci słońce i wszyscy tak samo chadzać będą ze spuszczonymi głowami […] … sowiecki dzień powszedni nie da się porównać z niczym, co było przedtem pod jakimkolwiek reżimem świata.
Tak pisała autorka Metafizyki… w kilka miesięcy od „ucieczki przed wyzwoleniem”, trafiając celnie w najistotniejszą cechę zewnętrzną bolszewickiej „wolności”. Podsowieckie doświadczenie nie było jej zresztą potrzebne do odpowiedzenia sobie na pytanie czym jest komunizm-bolszewizm. Co zresztą banalnie oczywiste. Tylko ludziom schodzącym od czasu do czasu, albo przypadkiem, w antykomunistyczne podziemie może się wydawać, że do pojęcia czym jest bolszewicka zaraza potrzebne jest albo jakieś szczególnie przykre, osobiste doświadczenie, albo niebywały intelekt. Nonsens. Każdy zdrowy na umyśle człowiek jest zdolny pojąć w lot istotę tego paskudztwa. Nie inaczej było z młodziutką, ledwie dwudziestoletnią Barbarą Toporską, która nazajutrz po przyjeździe do Wilna (z Poznania) zaczęła pracować w tamtejszym „Słowie”:
Na ulicach pustki i tłumy. Sklepy, urzędy, jadłodajnie zamknięte, koło muru przemykają się z rzadka pojedynczy przechodnie. A środkiem ulicy walą ciężarówkami i wspaniałymi Rolls-Royce‚ami, czy Hispano-Suizami, bandy uzbrojonych komunistów. Wszystkie auta prywatne zostały skonfiskowane, oddane na usługi rządu, a raczej bezrządnego komunizmu. Patrole milicjantów i umundurowanych milicjantek zatrzymują nielicznych przechodniów i, mierząc z karabinów czy rewolwerów, wzywają do… pozdrowienia formułą Frontu Ludowego. Cicho i ostrożnie, przebrani za wieśniaków i wieśniaczki, pukają do drzwi domostw mnisi i zakonnice, którym udało się ocalić życie…
To fragment artykuły, opisującego zbrodnie hiszpańskiej rewolucji: „Krwawe dni Barcelony”. Czy potrzeba wielkiego myślowego wysiłku, aby zrozumieć zgrozę komunizmu? Młody wiek Toporskiej nie jest dla rozstrzygnięcia tego pytania żadną miarą. W tych niemal debiutanckich tekstach o komunizmie (i nie tylko) nie sposób doszukać się cienia młodzieńczej niedojrzałości. Widać już za to niebywały talent i intelektualną spójność, która dekadę czy dwie później będzie porażać jej emigracyjnych czytelników swoją unikatową oczywistością.
Autorka wysnuwa także trafne wnioski i formułuje celne spostrzeżenia. Możemy więc przeczytać o „Drugiej Międzynarodówce” torującej drogę „Trzeciej”, czy o notorycznych kłamstwach publikowanych przez Robotnika, który posługuje się tym samym źródłem informacji, serwisami PAT-a, co redakcje innych gazet, a jednak całkowicie odmiennie przedstawia sytuację. Fałszowanie rzeczywistości jest karygodne, szczególnie, że „służy propagandzie bolszewizmu.”
To, co u progu pisarskiej kariery Barbary Toporskiej nie było jeszcze może normą – owo fałszowanie rzeczywistości, stawało się konsekwentnie jednym z głównych tematów publicystycznych zmagań, jakie prowadziła autorka Metafizyki przez kolejne 50 lat, nigdy nie rezygnując ze zdumienia nad głupotą świata. Czy przez pół wieku można bezkarnie zajmować się w gruncie wciąż tym samym, zwalczaniem fałszu, a czyniąc to nie nudzić nużącym kataryniarstwem? Nie ma rzecz prosta jednej odpowiedzi – niemal wszystko zależy od talentu i obranej metody.
Jedna cecha szczególna tego pisarstwa frapowała mnie może najbardziej podczas krótkich godzin obcowania z publicystyką Barbary Toporskiej. Pewność stawiania literowych znaków, składania słów i całych zdań, tekstów, utworów, dzieła. Jestem absolutnie pewien, że żadne zdanie nie wyszło spod pióra Barbary Toporskiej przypadkowo, mimochodem, między jednym a drugim łykiem kawy, między drugim a trzecim dymem z papierosa. Nie licząc jednej wyjątkowo nieprzemyślanej frazy, wszystko w tej prozie jest konsekwencją skrupulatnej myśli, metafizycznej konstrukcji stawianych problemów, o to czym jest dusza (i czy aby na pewno w każdym z nas istnieje), o sens bytowania, o miejsce w Wieczności. Tylko przez poznanie Barbary Toporskiej, która już u progu naczętej lektury staje się trochę naszym domownikiem, trudnym, lustrującym nieustannie postępy naszego myślenia, czy aby w snutej wokół tekstu dygresji-refleksji nie wypaczamy nadto kierunku, czy łapiemy w lot (w każdym razie – łapiemy)? – tylko tak będziemy mogli poznać tę twórczość, z jej pojemnością, horyzontalnością, wszechogarniającą ciekawością, z jej umiarem i nienasyconym poznawczym apetytem, ze zwięzłością i upodobaniem do snucia opowieści. Tu leży przyczyna bogactwa.
W świecie Barbary Toporskiej, w świecie skrajnym i ostatecznym, gdzie każdy kompromis jest niepotrzebną całkiem deformacją rzeczywistości, znaleźć się wcale nie jest łatwo. Ta twórczość to dar, ale wymagający, zmuszający do nieustannego intelektualnego wysiłku, do mierzenia się z myślą autorki i tej myśli następstwami. To przede wszystkim twórczość nie pozostająca bez konsekwencji dla czytelnika, obalająca mity i tabu, w większym jednak stopniu – poszerzająca horyzonty, nakłaniająca do intelektualnej przygody, wzbogacania siebie i dawania. W przeciwieństwie do filozoficznego programu Ayn Rand, propagatorki podszytego mądrym antykomunizmem nieco topornego egoizmu, twórczość Barbary Toporskiej proponuje znacznie subtelniejsze rozwiązanie, egoizmu trochę à rebours; egoizmu czerpiącego z życia ile wlezie, ale zawsze z troską i pamięcią o innych:
Zapytana któregoś dnia, z czego się najbardziej osobiście cieszę, odpowiedziałam, że z wolności. Zdaje się, że ta odpowiedź wydała się memu interlokutorowi zbyt patetyczną, a może zbyt banalną, czy też zgoła niepolityczną, ponieważ kraj nasz wolności nie uzyskał. Na jego twarzy pojawił się rodzaj ugrzecznionego rozczarowania. […] Lazłam po wolność osobistą, ale – też chyba po to, żeby powiedzieć panom, że tam u nas, w kraju… jest też dziś gorzej, niż tego było można oczekiwać. I że wszystkie wielkie czyny są jeszcze małe w porównaniu do tych, jakich oczekuje ujarzmiona przez bolszewików ojczyzna.
Ale cóż to za wyjątkowo nieprzemyślane fraza, o której była mowa kilka akapitów wcześniej? – zapytasz czytelniku (jeślisz jeszcze, strudzony lekturą, nie przysnął). Słusznie, zróbmy sobie małą dygresję. Cóż to za fraza? Czyżby wyjęta z kontekstu, przypadkowa? Sęk w tym, że nie. Przeciwnie. To fraza-tytuł sporego podrozdziału artykułu o znamiennym tytule „Co robić?” (nawiązującym, być może, do powieści Nikołaja Czernyszewskiego o tym samym tytule, która wywarła podobno wielki wpływ na twórcę bolszewizmu), artykułu o celach, błędach i naiwnym optymizmie emigracji. Oto ona:
Kto wierzy w ewolucję komunizmu, powinien jechać do PRL i tam jej pomagać
Czy tylko mnie się może wydaje, że to zdanie najnieznośniejsze z nieznośnych? Cóż właściwie mówi w nim Barbara Toporska? Otóż mówi ona po prostu: jesteście przekonani o ewolucji komunizmu? Zatem zbierajcie manatki i zmykajcie do peerelu wspomóc ową ewolucję. Niby nic takiego, ale tylko do momentu, gdy spojrzymy na tę wypowiedź oczami mieszkańca peerelowskiego absurdu: czy nie dość mamy u siebie (tak należałoby zareplikować w 1967, w chwili powstania tekstu, ale także dziś) polityczno-moralnych szumowin, potrzebna nam jeszcze ich emigracyjna odmiana? Czy nie wpłynie to w sposób jak najbardziej negatywny na i tak już przecież koszmarną sytuację? Czy taki krok nie jest jednoznaczny z pogłębieniem sowietyzacji, odebraniem resztek świadomości? Wnioski? Najdalej idący to ten o braku ze strony Barbary Toporskiej empatii dla uwięzionych w peerelu współrodaków – odrzucam go zdecydowanie. Bardziej prawdopodobne wydaje się mimowolna utrata koncentracji, co w ciągu 50 lat pisarskiej karieru musiało się w końcu przytrafić, niestety i to przypuszczenie prowadzi nas do smutnej prawdy… tej mianowicie, że nawet ktoś równie myślowo integralny, konsekwentny, uważny, wpada niekiedy w koleiny konwencjonalnych myślowych ścieżek.
__________________
* Barbara Toporska, Metafizyka na hulajnodze, Kontra, Londyn 2012.
Prześlij znajomemu
Darek,
Dziwnie mi jakoś bronić Barbary Toporskiej przed zarzutem, że wypowiadała nieprzemyślane zdania, ale nie mogę się zgodzić z zakończeniem tego artykułu.
„Kto wierzy w ewolucję komunizmu, powinien jechać do PRL i tam jej pomagać” – pisała Toporska i miała w moim przekonaniu rację. Logika wypowiedzi wydaje mi się bez zarzutu i jej polityczne przesłanie ze wszech miar słuszne. Każdemu, kto w owych latach perorował na temat rzekomej „ewolucji systemu” radziła, żeby udał się do sowietów (prlu) i poznał tę ewolucję na własnej skórze. W jaki sposób miałoby to pogłębić sowietyzację? Tabuny ewolucjonistów emigracyjnych nie przyjechały wspomagać ewolucji – i co? Czyżby sowietyzacja była jakoś przez to spowolniona? I dlaczegóżby miała być przyspieszona przez ich przybycie? Z jakim autorytetem mogliby mówić o „ewolucji” ci niedawni emigranci? Dlaczegóż to niby z punktu widzenia prlu przybycie tych „polityczno-moralnych szumowin w emigracyjnej odmianie” miało cokolwiek zmienić? Jak słusznie piszesz, szumowin ci u nas dostatek.
Najważniejsze wydaje mi się co innego i taki właśnie był sens jej wypowiedzi: emigranci robili swoją robotę „ewolucyjną” tam, gdzie była potrzebna, tj. na Zachodzie. W prlu ani w sowietach nie była potrzebna, więc nikt ich tam nie posyłał. Dlatego właśnie zawołanie Toporskiej było jak najbardziej na miejscu! Wołała: zaprzestańcie tej kreciej roboty! A jeśli nie chcecie, to pojedźcie tam i przekonajcie się na własnej skórze jak wygląda ta ewolucja.
Warto zwrócić uwagę, że to jest strategia często używana przez sowieciarzy. Dekadencka sztuka, Brecht i Weil byli dobrzy na zgniłym Zachodzie i tam ich należało propagować, a nie w sowietach. Propaganda homoseksualizmu w dzisiejszych czasach jest przykładem tej samej strategii: wy sobie gnijcie, ale od nas zdrowych – wara!
Widzę że się spóźniłem. Pan Michał ohydnie wydarł mi pierwszeństwo …
Panie Darku, ja przez całe swoje życie jestem „(…) mieszkańcem peerelowskiego absurdu(…)” i powiem Panu jako wieloletni , i rzekłbym nawet po przejściach, reprezentant sowieckiego absurdlandu, że ta wypowiedź Toporskiej podoba mi się akurat szalenie! Ba! Nawet „wzbogaciłbym” ją o wulgaryzm nieprzystający damie i ująłbym to tak; „[…]kto wierzy w ewolucję komunizmu, ten powinien czym prędzej wypierdalać do tego wytęsknionego PRL-u, i tam jej ochoczo pomagać – won![…]”
Jak słusznie zauważył Pan Michał, problemem nie był niedobór bolszewickich szumowin w rozlicznych sowieckich peerelach, tego towaru było tu zawsze dosyć! Problemem to była lawinowa bolszewizacja tych od których wypatrywano ratunku – ale stało się! Wszyscy już teraz toniemy w bolszewickim gównie.
A ja, niemądry, czekałem, żeby to ktoś inny powiedział i już myślałem, że się nie doczekam.
Cierpliwość jest niewątpliwie cnotą (której nie posiadam).
Panie Amalryku, Michale
Absolutnie się z wami nie zgadzam. Dla mnie zawsze naczelnym problem podsowieckim była i pozostaje kwestia zachowania świadomości, względnie tejże świadomości, oczywiście świadomości antybolszewickiej, zdobycie. Z tej perspektywy patrząc, kwestia ile tej szumowi i, co niemniej ważne, jakiego formatu w peerelu przebywa, nie wydaje mi się kwestią błahą, ale wręcz przeciwnie – niezwykle istotną.
Weźmy, dla przykładu, postacie sztandarowe owego ewolucjonizmu, Stanisława Cata Mackiewicza i Melchiora Wańkowicza i spójrzmy na nich oczami człowieka narodzonego bynajmniej nie przed wojną, ale w pełnym rozkwicie bolszewickiej „bezkresnej, beznadziejnej szarugi”. Czy zetknięcie się z tymi autorami, postaciami, „opozycyjnymi” „autorytetami” miało wpływ na kształtowanie się świadomości owego człeka czy też całkiem żadnego mieć nie mogło? Co myślicie?
Gdybyż jeszcze owi „ewolucjoniści” siedzieli cicho w swoich socjalistycznych mieszkankach i nie kłapali dziobami na lewo i prawo. Ale nie, im się jeszcze chciało koniecznie walczyć o swoją twarz, podpisywać listy-petycje do ludowej władzy i cierpieć na jej nieprzychylność. Czy ich obecność wówczas tutaj miała czy nie miała wpływu na jasność obrazu? Czy przez ich „waleczne” wyczyny, przez „legendę” ich „dzielności” obraz peerelowskiej rzeczywistości nie był już całkiem zamazany. Czy kupowaliście Panowie książki Cata-Mackiewicza przekonani nie tylko o wybitnym publicystycznym (i nie tylko) talencie ich autora, ale także pod „urokiem” z cicha rozsiewanej pogłoski, że to człowiek skonfliktowany z „Partią”? Czy nie nabywaliście ich jeszcze w podziemiu?
Nie mogę zgodzić się z poglądem, że lepszym miejscem dla ewoluującej szumowiny był peerel, a nie emigracja. Tam przynajmniej przed tego typu myślowym oportunizmem można się było skutecznie bronić. Tu, gdzie mieliśmy do dyspozycji jedynie zdrowy rozsądek, ich obecność na pewno była bardziej szkodliwa.
Myślę, Panie Dariuszu, że tutaj jednak wyjątkowo Pan błądzi. Narodziłem się właśnie w „…pełnym rozkwicie bolszewickiej „bezkresnej, beznadziejnej szarugi”…”, rzekłbym nawet że znacznie „pełniejszym” bo wśród rodzimych, zdeklarowanych współwyznawców tejże, którym jawiła się ona wręcz krainą arkadyjskich pasterzy.
Wysiłkowi człowieczego ducha gdy wyrywa się z nędzy sowietyzmu żaden tam Cat-Mackiewicz, Wańkowicz czy inny Michnik to ani brat ani swat; gdy już przekraczamy Rubikon, to oni wszyscy zostają wraz ze swymi bolszewickimi pchłami po drugiej stronie…
(Ale to tylko, co prawda, moje prywatne dywagacje.)
Panie Amalryku!
A jakież inne nam dywagacje zostają, jak nie prywatne? Zwłaszcza w Podziemiu, ale sądzę, że nawet nad ziemią nie dywaguje Pan państwowo.
Darek,
Czy możemy się zgodzić, że nie była to wypowiedź „nieprzemyślana”? Jeżeli istnieje możliwa racjonalna, obiektywna, przekazywalna argumentacja uzasadniająca jakąś wypowiedź, to chyba nie można nazywać jej nieprzemyślaną. No, chyba, że uważasz, że powyżej wyłożona przez p. Amalryka możliwa argumentacja nie jest racjonalna i obiektywna. Wtedy rzeczywiście byłbym skłonny nadal dyskutować.
Mnie jednak głównie chodzi nie tyle o Twoją niezgodę, która jest mile widziana, ale o zarzut wypowiadania bezsensownych zdań. Mam wrażenie, że przeczytałem większość opublikowanych prac Barbary Toporskiej i jedno, co mogę powiedzieć z przekonaniem, to że nie wypowiadała nieprzemyślanych twierdzeń.
Panie Amalryku,
Ma Pan i nie ma Pan racji. Rację ma Pan w tym, że bywają ludzie w antybolszewickim czepku rodzeni, którym sowietyzacja zanadto nie zagraża (choć i tu można by dywagować czy bezapelacyjnie i w każdych warunkach). Tyle że są to Panie Amalryku nieliczni szczęśliwcy, których się prawie nie spotyka. A co z resztą, z tymi, którym się jeszcze chce myśleć samodzielnie (inaczej bodaj chyba nie sposób?), ale urodzonymi bez nakrycia głowy? Do przejścia Rubikonu wystarczy im, co prawda, tylko wąski bród, ale głębiny jednak mogą nie przepłynąć? Czy i w tym przypadku powie Pan, że Stanisław Cat-Mackiewicz im nie groźny? Że nie może przyczynić się do nagłej a niespodziewanej zmiany drogowskazów?
Weźmy jako przykład sytuacji czerwiec 1956 roku i dwa skrajne fakty: pierwsze i ostatnie (jak do tej pory) antykomunistyczne powstanie w Poznaniu i przyjazd do peerelu niedawnego premiera emigracyjnego rządu, niegdyś redaktora naczelnego wileńskiego „Słowa” oraz emigracyjnego czasopisma „Lwów i Wilno”, Stanisława Mackiewicza. W jaki sposób na te dwa wydarzenia miał patrzeć wówczas, powiedzmy, trzydziestoletni ekspatriant ze wschodnich obszarów „Nieboszczki Polski”, pomieszkujący w jakimś tam Szczecinie?
Czy jest Pan absolutnie przekonany, a o to w gruncie rzeczy toczymy spór, że przyjazd tego osobnika, nie miał wpływu na ocenę sytuacji naszego wyimaginowanego bohatera? Z jednej strony powstanie (krwawe, a kto lubi krwawić?), z drugiej, było nie było, autorytatywne przekonanie, że w tymże peerelu można normalnie żyć!
Ja jestem zdania, że tego rodzaju migracja, czy raczej repatriacja (skoro peerel małą ojczyzną bolszewizmu, poputniczestwa i ewolucjonizmu) miała ogromny wpływ na świadomość pojedynczych osób, choć nie mam zupełnie pojęcia czy były ich dziesiątki, setki, tysiące czy miliony. I twierdzić będę uparcie (tu słowo i dla Ciebie Michale), że Barbara Toporska, z jej niebywałym talentem analitycznym i gruntowną znajomością procesu sowietyzacji, powinna to była widzieć.
Michale,
Myślę, że powyższy tekst (choć chaotyczny) odpowiada na Twoje pytanie.
I jeszcze: pisząc o tym jednym, „nieprzemyślanym”, napisałem wyraźnie, że to jedno jedyne, na jakie natrafiłem w całym Jej bogatym publicystycznym dorobku, co – zdaje się – przeoczyłeś.
Darek,
Chyba Cię nie rozumiem. Na które pytanie? Czy możemy się zgodzić, że nie jest to zdanie nieprzemyślane? Moim zdaniem możemy! To znaczy jest dokładnie przemyślane. Ty się możesz z ta argumentacją nie zgadzać, a ja się zgadzam, ale nie powiesz przecież, że coś jest nieprzemyślane, tylko dlatego, że się z tym nie zgadzasz. Muszą być jeszcze inne powody. A w tym wypadku ich nie widać.
Nie chodzi mi o meritum, ale o sam zarzut, że ta wypowiedź jest nieprzemyślana, kiedy wyraźnie jest przemyślana.
Panie Darku!
Może tkwię w błędzie ale uważam, że „Poznański Czerwiec” nie był żadnym tam antykomunistycznym zbrojnym powstaniem, tylko zwykłą bolszewicką prowokacją ( nie pierwszą i nie ostatnią, że o pozostałych „polskich miesiącach” litościwie nie wspomnę). Uważam również iż bolszewizacyjne „sprawy” w Polsce po 1945 r., by użyć słów Grydzewskiego, jednak „poszły gładko” (z różnych powodów, przy czym jedną z fundamentalnych spraw wydaje mi się w tym plebejskim kraju postawa Kościoła – bo na temat intelektualistów i ich postawy w tej materii nawet nie wspomnę!) i w 1956 mieliśmy już całkiem zgrabne sowieckie społeczeństwo oklaskujące, ba, noszące na rękach!, nie kogo innego tylko członka WKPb, ślusarza Władysława Gomułkę!
Nie wiem co prawda co sobie tam myślał „… trzydziestoletni ekspatriant ze wschodnich obszarów „Nieboszczki Polski”, pomieszkujący w jakimś tam Szczecinie…” , ale na przykład wiem że eksparianci ze Lwowa w takim Bytomiu, służący, a jakże w stopniach oficerskich w LWP, gdy sobie popili w kasynie garnizonowym to raptem za całą paradę wyśpiewywali na głos „Marsz lwowskich dzieci” z tą niepokojącą frazą ” Może uda się, że powrócę zdrów. I zobaczę miasto Lwów.” co uchodziło im za straszne bohaterstwo!
Jestem głęboko przekonany, że nasz wyimaginowany bohater miał głęboko w d. powroty czy nie powroty emigracyjnych personatów, zaś w zakresie „tubylczym” w skrytości ducha cieszył się szalenie kiedy gdziekolwiek, ktokolwiek dokopał Ruskim (przez których sądził, że klepał biedę bo wszystko trzeba było do Ruskich za darmo wywozić od węgla do szynki…) a w gruncie rzeczy był już osobnikiem nieźle zsowietyzowanym!
Panie Amalryku,
Zainteresowało mnie Pańskie przekonanie, że zamieszki w Poznaniu także były prowokacją. Przyznaję się chętnie do rozterki w tej kwestii, bo chociaż generalnie byłbym skłonny uznać prawie każdą taką zawieruchę pod komunistami za prowokację, to w tym jednym wypadku (bo juz o wiele mniej w wypadku powstania węgierskiego) mam wrażenie, że to mogło być autentyczne wydarzenie. Tylko mogło, nie musiało, ale mogło.
Czy zechce Pan rozwinąć swój pogląd?
„Poznański Czerwiec” nie był żadnym tam antykomunistycznym zbrojnym powstaniem, tylko zwykłą bolszewicką prowokacją
Czy można powiedzieć, że bolszewizm, sam w sobie, jest prowokacją bo wyzwala kontrę?
Jeśli tak, to na przykład: Czy powstania chłopskie w sowietach nie były sprowokowane? Czy bunty w Workucie i Norylsku nie były sprowokowane?
Z drugiej strony, czy tymi prowokacjami kierowali czekiści tak jak w przypadku TRUSTu i „upadku komunizmu” co, jak mi się zdaje, uznajemy tutaj za „klasyczną” prowokację?
Czy można byłoby dziś stwierdzić: kto wierzy w upadek komunizmu, „wolną Polskę” itd., powinien wspierać tę fikcję.
Czy byłoby to, w odniesieniu do aktualnej sytuacji, właściwe?
Panie Andrzeju,
To jest bardzo dobrze powiedziane! Komunizm jest prowokacją. Co więcej, lęk przed prowokacją jest także częścią Metody: nie wychylać się, nie narażać się, a już nade wszystko nie strzelać, bo to wszystko może być prowokacją! To jest dokładnie obraz jaki bolszewicy chcą stworzyć.
Jednak prowokację definiuje się zazwyczaj jako działanie obliczone na wywołanie konkretnej, z góry określonej reakcji. Np. (celowo odchodzę od polityki) mówimy, że wyzywająco ubrana kobieta w tłumie pijanych mężczyzn zachowuje się „prowokacyjnie”. Pytanie zatem jest takie: czy sowieciarze chcieli wywołać taki właśnie konkretny przebieg wydarzeń w Poznaniu i w Budapeszcie w 1956 roku, a także w Berlinie w kilka lat wcześniej? Zakładam, że zgadzamy się wszyscy z p. Amalrykiem, że późniejsze „wydarzenia” były prowokacją w sensie klasycznym.
Mam jednak wątpliwości co do tych trzech wymienionych wypadków, więc chętnie wysłucham innych opinii.
Nie bardzo rozumiem ostatnie dwa pytania w Pańskim komentarzu. Chyba odnosi się Pan do wypowiedzi Toporskiej, którą Darek kwestionuje, czy tak? Jeśli tak, to powiedziałbym, że tak właśnie rzeczy się mają: sama wiara w upadek komunizmu już wspiera tę fikcję, bo jak walczyć z czymś, w czego istnienie się nie wierzy?
Michale,
Ależ oczywiście, że meritum pominąć się nie da. Bo wyobraźmy sobie, cóż by to było, na jakie manowce zaprowadziłoby nas już przypuszczenie ledwie, że w istocie rzeczy mogę mieć, całkiem przypadkowo, rację. Otóż musielibyśmy się zgodzić co do tego, że poruszyłem całkiem istotny punkt, którego Barbara Toporska nie dostrzegała. Mnie się samo już tylko przypuszczenie takie wydaje nie tylko gorszące, ale w ogóle nie do przyjęcia. Dlatego zdecydowanie wolę swoją hipotezę, że w ciągu całej tej pięknej twórczej kariery zdarzył się jeden gorszy moment i jedno mniej przenikliwe słowo.
Panie Amalryku,
Jeśli przypadkiem zejdziemy kiedyś na kwestię odmiennych stanów świadomości, chętnie wówczas posłucham, cóż ciekawego do wyśpiewania mieli schlani oficerowie ludowego wojska. Na razie, mnie przynajmniej, interesuje świadomość i jej postępująca bolszewizacja. Grydzewski rozmawiający z Mackiewiczem w 1949 nie miał zapewne na myśli społeczeństwa w peerelu jako całości. Zakładałbym raczej, że myślał o kolegach po fachu, intelektualistach, inteligencji, o której tylko nieco później pisała Barbara Toporska, w absolutnie podobnym tonie, i był to zresztą jej pierwszy tekst opublikowany w „Wiadomościach”. Grydzewski nie mógł tak myśleć o całym społeczeństwie, ponieważ to, co myśli przeciętny Polak w peerelu, pozostawało niezgłębioną tajemnicą.
Dziś wiemy już (a może tylko nam się zdaje), że obok setek tysięcy raźnych socjalistycznych aktywistów (którzy pewnie także śpiewali po pijaku), spora grupa młodzieży (rzekomo aż 1000 organizacji) stawiała sobie za cel, mniej lub bardziej wyraźnie, jakąś formę sprzeciwu wobec komunistycznego (nie – ruskiego) okupanta. Jak Pan sądzi, czy Ci młodzi ludzie, ryzykujący wiele, narażeni na represje, prześladowani, zamykani w więzieniach etc., czy myśleli nad sensem egzystencji? Czy stawiali sobie pytanie…. co wybrać?
Przyjeżdża wówczas do peerelu nasz ewolucjonista i chyba stawia dylemat w nowym nieco świetle?
Darek,
Wydawać by się mogło, że można tu spokojnie pominąć meritum, ponieważ zarzut „nieprzemyślenia” jest formalny i dość łatwo go odrzucić przez wskazanie możliwych „przemyśleń”, które hipotetycznie prowadzić mogą do takiego stwierdzenia. c.b.d.d.
Ja widzę, że jesteś przywiązany do „swojej hipotezy, że w ciągu całej tej pięknej twórczej kariery zdarzył się jeden gorszy moment i jedno mniej przenikliwe słowo”. Tylko obawiam się, że ktoś Ci za wiele lat wytknie, że „w ciągu całej tej pięknej twórczej kariery zdarzył się jeden gorszy moment i jedno mniej przenikliwe słowo”, kiedy to Dariusz Rohnka postanowił się upierać przy racji zamiast przy restauracji.
Ale oczywiście jeżeli nastajesz, to proszę bardzo.
O żadnych stanach świadomości Toporska nie mówiła. Twierdziła słusznie i na drodze przemyślanej argumentacji, że wszyscy poputczycy zachwalający cudowną ewolucję sowietów powinni być posłani do bolszewików, bo tam zamiast wspomagać zbożną ewolucję dowiedzą się prędko i na własnej skórze, jak ta ewolucja wygląda w praktyce. To wydaje mi się bezdyskusyjne. Ale ty nie kwestionujesz wcale tej logiki (dlatego zresztą nie można powiedzieć sensownie, że było to nieprzemyślane zdanie), sugerujesz natomiast, że Toporska powinna była także wziąć pod uwagę wpływ, jaki inwazja ewolucjonistów z Zachodu mogłaby mieć na zsowietyzowane społeczeństwo. A skoro nie wzięła tego pod uwagę, to zdanie pozostaje nieprzemyślane.
Są tu dwa problemy: jeden formalny, drugi merytoryczny. Zajmijmy się tym pierwszym. Czy powiedziałbyś, że szachista, który przemyślał tylko cztery ruchy naprzód i brał pod uwagę tylko kilkaset, może tysiąc kombinacji, dokonał „nieprzemyślanego ruchu”, bo nie wziął pod uwagę kilku tysięcy absurdalnych kombinacji, które wykluczył intuicyjnie? (Kombinacji, które nb. musi brać pod uwagę komputerowy program szachowy – p. Andrzej na pewno mnie poprawi, jeśli się mylę!) W kontekście wyznaczonym przez Toporską, jej zdanie jest nie tylko przemyślane, ale także ze wszech miar słuszne.
A teraz do świadomości! O, przybywaj świadomości i określ byt! Mój byt! A może to było na odwrót? Nie znam się na marksizmie i nie znam się na świadomości. Przypuszczam jednak, że gdyby ktoś przyjechał do mnie z Zachodu do prlu w latach 70., kiedy byłem nastolatkiem o „świadomości” zerowej (o ile wolno mi wyrokować), i zaczął mi przekładać, jak to wszystko się zmieniło i ewolucja systemu, jest pięknie, i kochajmy się, to byłbym go posłał do wszystkich diabłów. Podobnie byłoby w latach 80. Kiedy w 1983 roku lewackie tłumy protestowały na ulicach zachodnich miast przeciw rozmieszczeniu rakiet amerykańskich dla obrony Europy przeciw sowietom, najlepsze co mogłby się wydarzyć, to gdyby te tabuny zostały ciupasem albo w kibitkach pospiesznych przesłane do prlu i poznały z pierwszej ręki koszmar, przed którym Reagan chciał ich bronić wbrew ich woli.
Piszesz: „spora grupa młodzieży (rzekomo aż 1000 organizacji) stawiała sobie za cel, mniej lub bardziej wyraźnie, jakąś formę sprzeciwu wobec komunistycznego (nie – ruskiego) okupanta”. Nie po raz pierwszy już o tym wspominasz i po raz kolejny muszę powtórzyć, żebyś był tak łaskaw i napisał o tym więcej i to nie w postaci wzmianki w komentarzu, bo te tysiące organizacji, spore grupy młodzieży itp., to jakoś kłóci się z moim obrazem prlu, jest w jawnej sprzeczności z moją wiedzą na temat rzekomego oporu w prlu. Oczekując na dane, które zmienią moją ułomną percepcję, pozwolę sobie hipotetycznie założyć istnienie tego „1000 organizacji” i „sporej grupy młodzieży” (zaraz! a może Ty masz na myśli zmp?? zmp jak wiadomo składało się z samych Wallenrodów! prlowska kompartia zresztą też.) i rozpatrzeć hipotetyczny wpływ na nich przybycia do prlu zachodnich ewolucjonistów. Gdyby przyjechali w 1967 roku (rok artykułu Toporskiej), to w czym mogliby zdemoralizować opornych? Ale gdyby przyjechali byli w latach 50., a wydaje mi się, że te lata masz na myśli, to „1000 organizacji sprzeciwu wobec okupanta” prawdopodobnie zorganizowałoby 1000 zamachów na bolszewickie gnidy z Zachodu. Nie?
Dobrze, zostawmy już te hipotezy i piękne marzenia o oporze i „1000 organizacji”. Nie widzę najmniejszej skazy w wypowiedzi Barbary Toporskiej, która aż taką wzbudziła w Tobie niechęć. Żadnej skazy, ani logicznej, ani merytorycznej, ani formalnej, ani moralnej, ani świadomościowej (?), ani żadnej innej, która jego jest.
Panie Michale.
Tak jest. Dwa pytania na końcu swojego wpisu zadałem w odniesieniu do wypowiedzi Barbary Toporskiej i dyskusji Panów na ten temat. Ja też się z tym w zasadzie zgadzam, bo skoro ktoś chce wspierać bolszewików to „j… go pies”, ale…
Czy ma sens tłumaczenie komuś kto wierzy w upadek komunizmu, że tak wcale nie jest? (na przykład p. Fotonowi z naszych nieodległych dyskusji). Chyba ma, bo chodzi o to, aby namówić go do poznania faktów i do myślenia kategoriami zdrowego rozsądku celem „przekroczenia Rubikonu rzeczywistości” o czym pisze Pan Dariusz. Czy nie ma on w tym racji?
Panie Andrzeju,
Osobiście staram się nikogo do niczego nie przekonywać. Z tej prostej przyczyny, że najbardziej obiektywne uzasadnienie, pokonać musi barierę subiektywnego uznania, by osiągnąć przekonanie. Żadne uzasadnienie, żaden argument, nie ma ostatecznego, decydującego wpływu na to subiektywne uznanie. Wszyscy wiemy, jak łatwo kochanemu mężczyźnie przekonać kochającą kobietę, nie potrzeba żadnych argumentów, ale kiedy miłości nie stanie, żaden argument nie działa.
Przekonywać więc nikogo nie zamierzam. Ani wychowywać, ani wpływać na świadomość. Staram się tylko przekonać siebie samego. Wyrobić sobie opinię, a następnie wyłożyć ją w klarwony sposób. Jeśli tak wyłożona opinia kogoś przekona, to doskonale, ale jeszcze lepiej, jeżeli natrafi na opór, na dyskusję, bo w procesie polemiki, moje własne rozumienie rzecz może tylko zostać zaostrzone. Ba! Może nawet dostrzegę fałsz mojej drogi i porzucę błędy – cóż mogłoby być lepszego! Przestać się mylić. Doskonale.
To lubię, rzekłem. To lubię.
Jest rok 1956 mijają już trzy lata od zgaśnięcia „słońca całej postępowej ludzkości”. W Moskwie w lutym Nikita rozpoczyna niewdzięczny sabat nad orłem kaukaskim ale w peerelu błoga cisza, politbiuro gorliwie obraduje bez zmian. No przepraszam, niebawem pojawia się zmiana, w Moskwie (znów ta Moskwa!) odchodzi do wieczności w marcu (znów ten marzec!) najwybitniejszy polski uczeń wielkiego Stalina.
Ale w peerelu nadal jak gdyby nigdy nic Jakub Berman i Minc Hilary, te komunizmu dwa filary trwają ochoczo na wysuniętych posterunkach. No właśnie tylko, że ten zasłużony bezpieczniacki filar raptem tylko do maja, gdy nagle znika ze składu politbiura.
A cóż się dzieje w czerwcu w poznańskich Zakładach Stalina? Otóż nie kto inny a dziarscy stachanowcy przypomnieli raptem sobie o niesłusznie im potrącanym od lat (sic! )podatku? Ejże! Delegaci ich wyruszają do stolicy walczyć z tą niegodziwością ale gdy wracają w radosnych nastrojach z Warszawy dowiadują się że te całe ich warszawskie ustalenia można sobie za psem rzucić! Za to przypadkowo „ktoś” w takim momencie podnosi całemu towarzystwu plan i normy produkcji! Ciekawe!
Co zastanawia, gdy cała impreza tkwi jeszcze w powijakach i jest do opanowania zdecydowaną akcją policyjną, nasze peerelowskie siły milicyjne opanowuje jakaś dramatyczna bezsilność, więc impreza się rozkręca, aż w końcu leje się krew.
Może. może ma Pan rację. To brzmi przekonująco. Tylko, że o ile jest dla mnie jasne, co chcieli osiągnąć z prowokacją października, w Pradze, w 1980 roku itd. to nie jestem do końca pewien, co było celem tutaj.
A Berlin 1953?
o ile jest dla mnie jasne, co chcieli osiągnąć z prowokacją października,…, …itd. to nie jestem do końca pewien, co było celem tutaj.
==================================================
Ależ „czerwiec” i „październik” to są dwie strony tego samego medalu. Trwałym elementem ówczesnej retoryki podczas wymuszonej „sukcesji” była śpiewka o utracie zaufania klasy robotniczej przez władze partii, czy też o ich utracie kontaktu z „masami”, „dołami partyjnymi” etc
Michał,
Pozostawmy inne kwestie, niektóre z nich nader, na oko, „wyczerpujące”, jak całkiem nietrafiony przykład z szachistami (jakobym zarzucał Barbarze Toporskiej, że nie uwzględniła jakichś całkiem już księżycowych okoliczności, czy tak?) i pozostańmy przy świadomości, o której w tym konkretnym przypadku autorka nie pisała. Czy zgodzisz się, że moja hipoteza nie jest całkiem pozbawiona sensu, jeśli wykażę, że poza tym jednym miejscem, kwestia świadomości współrodaków (po obu zresztą stronach żelaznej kurtyny) pozostawała zawsze w centrum jej uwagi?
Oto fragment artykułu Barbary Toporskiej pisanego sporo wcześniej:
„Trzy lata temu emisariusz warszawski… powiedział mi: ‚80% Polski jest przeciw nam, ale to są te… ciemne masy. Wszystko co myśli, co jest inteligencją, jest po naszej stronie!’
Wydaje mi się, że nadszedł czas, by inteligencja emigracyjna uświadomiła sobie, po której stronie się znajduje. Czy jest solidarna ze swoją klasą, czy z tymi ‚ciemnymi masami’, które są przeciw tej klasie?”
I jeszcze jeden, stawiający kwestię wprost: „Jak najskuteczniej przeciwdziałać bolszewizacji Polski, a zwłaszcza bolszewizacji młodzieży…[?]”
Takie problemy stawiała przed sobą i innymi Barbara Toporska i o ośmielę się nawet przypuścić, że były to problemy pozostające w absolutnym centrum jej uwagi. Z braku innych możliwości teatrem zmagań z bolszewizmem mogła być właściwie tylko świadomość. W tym obszarze Barbara Toporska prowadziła swoją walkę, przez wiele lat przygotowując m.in. pogadanki radiowe dla „Głosu Ameryki”, z listą których można się zapoznać w imponującej bibliografii.
Wolno się zastanawiać czy taka walka ma czy nie nie ma sensu, w tym jednak konkretnym przypadku pozostaje niezbitym faktem. Taką formę walki obrała Barbara Toporska. Na tej podstawie przyjąłem hipotezę, że „wysyłając” tam (do tegoż peerelu) ewolucjonistów, powinna była wziąć pod uwagę jak tego rodzaju eksport politycznych szumowin wpłynie na świadomość uwięzionych, na sytuację na polu walki. W tym jednym jedynym przypadku tego nie zrobiła.
Drogi Panie Amalryku,
Moje rozumienie tego, co się wydarzyło w czerwcu-październiku 1956 roku, było zawsze takie, że to był autentyczny wybuch niezadowolenia – natychmiastowa reakcja Cyrankiewicza (odrąbiemy rękę itd.) wskazywałaby na to. Z czasem natomiast, obrócono tę autentycznie anty- reakcję na „uzasadnioną krytykę”, na wybuch „przeciw wypaczeniom” wedke zasady: socjalizm tak, wypaczenia nie. Oczywiście można widzieć te dwie strony, jako dwa końce jednego kija, ale czy takie było ich zamierzenie?
Oto jest pytanie. Jeśli tak, to wybuch był celowo sprowokowany i nie zdziwiłoby mnie to bardzo, ale jeśli nie, to na nim właśnie uczyli się jak przeprowadzić przyszłe prowokacje.
Jest to więc bardzo ważny punkt dla naszego rozumienia Wielkiej Prowokacji.
Darek,
Jeśli nieuwzględnianie przez Toporską księżycowych opcji Cię nie niepokoi, to tym bardziej powinienenś przyznać, że nie wypowiedziała nieprzemyślanych opinii. (Taki był sens moich księżycowych opcji.)
Na świadomości się nie znam. Natomiast co do sowietyzacji, to wskazałbym, że napisałem od razu w pierwszym komentarzu:
„W jaki sposób miałoby to pogłębić sowietyzację? Tabuny ewolucjonistów emigracyjnych nie przyjechały wspomagać ewolucji – i co? Czyżby sowietyzacja była jakoś przez to spowolniona? I dlaczegóżby miała być przyspieszona przez ich przybycie? Z jakim autorytetem mogliby mówić o „ewolucji” ci niedawni emigranci? Dlaczegóż to niby z punktu widzenia prlu przybycie tych „polityczno-moralnych szumowin w emigracyjnej odmianie” miało cokolwiek zmienić? Jak słusznie piszesz, szumowin ci u nas dostatek.”
Pozwolę sobie więc zwrócić uwagę, że niezależnie od „pozostawania sowietyzacji w centrum jej uwagi” miała absolutnie rację, twierdząc, iż poputczyków należy posyłać ekspresowym ciupasem do raju krat.
Jak słsuznie piszesz, Toporska prowadziła swoją walkę i wiedziała doskonale, że posyłanie bolszewickich szumowin do bolszewickiego raju mogło mieć tylko najlepsze możliwe konsekwencje.
Oto jest pytanie. Jeśli tak, to wybuch był celowo sprowokowany i nie zdziwiłoby mnie to bardzo, ale jeśli nie, to na nim właśnie uczyli się jak przeprowadzić przyszłe prowokacje.
—————————————————————————————
Uczenie się, to również proces umiejętnego korzystania ze wcześniejszych doświadczeń.
Jak to był powiedział przed laty „drogi Illicz”?; „(…)bunt marynarzy w Kronsztadzie jak błysk światła rozjaśnił nam rzeczywistość (…)” – no i w tym błysku zajaśniał Illiczowi NEP.
Gdy co do kronsztadzkiej rebelii, tej chluby i dumy proletariackiej rewolucji, dziarskich matrosów Bałtijskowo Fłota, którzy wcześniej ochoczo i raczej bezceremonialnie wymordowali swoich carskich oficerskich przełożonych, nie mam najmniejszych rozterek dotyczących ich autentyczności, to Poznań jest wydarzeniem jednak o te kilkadziesiąt lat w doświadczenia bogatszym…
Tak! Kronsztadt to jest dobry przykład. Wybuch był przecież „autentyczny” w sensie „nie został sprowokowany”, czy zgodzimy się co do tego? Prowokacja była od samego początku bolszewickiej własti w samym sercu ich Metody, że wsspomnę tylko rzekomy zamach niewidomej na Leninie, czy wcześniejsze zabójstwa Wołodarskiego i Urickiego. Mogli więc sprowokować bunt marynarzy, ale wydaje mi się, że się zgadzamy, że raczej tak się nie stało.
Jeśli zamieszki w Poznaniu były prowokacją, to prowokacją musiało być także powstanie węgierskie – tak chyba logicznie wynika.
Jeśli zamieszki w Poznaniu były prowokacją, to prowokacją musiało być także powstanie węgierskie – tak chyba logicznie wynika.
===============================================
Zawsze tak uważałem. Ale, zastrzegam; to moje, nieszczególnie poparte materiałem źródłowym, „prywatne”, zdanie.
„Trzy lata temu emisariusz warszawski… powiedział mi: ’80% Polski jest przeciw nam, ale to są te… ciemne masy. Wszystko co myśli, co jest inteligencją, jest po naszej stronie!’
=================================================
Po „naszej” tzn. po czyjej? Bo mnie się ciągle wydaje ,że kolejne 80% z tych pozostałych 20%, to stanowił wówczas Adaś Michnik wraz z tą całą swoją „różową” kamarylą…
Michał,
Odnoszę wrażenie, że piszemy wciąż o dwóch różnych problemach. Ciebie interesuje wpływ ewolucjonistów na sowietyzację (na sowietyzacyjne poczynania komunistów, czy tak?), mnie zaś zakres oddziaływania na pojedynczego obywatela. Twierdzę, że przybycie do peerelu osób takich jak Stanisław Cat-Mackiewicz czy Wańkowicz zacierało obraz „kanciastej granicy”, tylko tyle; że wobec tego postawa antykomunistyczna pojedynczego więźnia peerelu była jeszcze trudniejsza do zachowania, a o rozprzestrzenieniu się tej pięknej pozytywnej idei w ogóle niemal nie można było marzyć.
Jak sądzisz, dlaczego bolszewicy przez dziesiątki lat tak silnie starali się o sprowadzenie do peerelu możliwie największej liczby, najlepiej wpływowych, politycznych emigrantów? Czy chodziło tylko o „wydźwięk” na zewnątrz, czy o coś jeszcze?
Coś mi się zdaje, że uzgodnienie jednego stanowiska nam nie zagraża. Może i lepiej?
Panie Amalryku,
Być może cytat zaprezentowałem w mylący sposób. Ów „emisariusz” to był, zapewne nieformalny, przedstawiciel rządzących w peerelu komunistów, który przyjechał „rozmawiać” z emigracją o „pozytywnej ocenie przemian”. To, co prawda, nie były czasy osobnika, którego Pan wymienia, a jego starszy kolega biegał jeszcze wówczas po W-wie z rewolwerem, ale istotnie – była to wypowiedź w tym samym duchu.
Drogi Panie Amalryku,
Toporska cytowała prlowskiego emisariusza. To jest artyluł z 1952 roku, więc o różowej kamaryli michnikowej nie było jeszcze wtedy mody (wtedy była to czerwona kamaryla michnikowa). Toporska podkreślała (a nie ona jedna), że nawet jeśli 80% ludności jest przeciw bolszewikom, to cała inteligencja jest za, po „naszej stronie” czyli po stronie bolszewików w ustach prlowskiego emisariusza.
Ciemne masy były wówczas przeciw, tym bardziej więc nie mogę pojąć dlaczego przyjazd do prlu wielkich zachodnich ewolucjonistów miał mieć taki wpływ na te ciemne masy. Ciemne masy na szczęście nie czytywały wówczas wybiórczych gazetek, a nigdy nie czytywały powszechnego obłudnika.
Powstanie węgierskie!… Mój Boże, ciężko się rozstać z tym mitem. Jeśli powstanie węgierskie także było prowokacją? Uch, ciężej nagle żyć, ale może to domaga się bardziej szczegółowych dociekań.
No tak! 1952, z rozpędu użyłem anachronizmu, bardziej na miejscu byłby nasz świecki święty Jacek Kuroń…
80% za, czy też 20% za – jak widać niewielka różnica, gdy już MA się nareszcie w garści tę upragnioną władzę!
Powstanie węgierskie!… Mój Boże, ciężko się rozstać z tym mitem. Jeśli powstanie węgierskie także było prowokacją? Uch, ciężej nagle żyć, ale może to domaga się bardziej szczegółowych dociekań.
——————————————————————————————-
Myślę, że nie takie to wszystkie oczywiste. Najbardziej udane prowokacje to te w których tylko czujnie przejmuje się kontrolę nad tym co i tak nieuchronnie nadejść musi…
Panie Amalryku,
Z pewnością ma Pan rację, pytanie tylko czy w latach 1953-56 sowiecka wierchuszka – sparaliżowana przez potworność dyktatury Stalina – była w stanie przewidywać na tyle trafnie, by móc przejmować kontrolę nad tym co miało nieuchronnie nadejść. To była istota reformy-renesansu bolszewizmu zapoczątkowanej przez Mironowa i Szelepina. Ale w 1953 roku, oni byli wszyscy oduczeni od myślenia na własny rachunek, a nauczeni przeiwdywać najbliższą zmianę kursu wielkiego Soso.
Tak czy siak, węgierskie powstanie, to jest pytanie!
Panie Amalryku,
Dokładnie tego „świętego”, z rewolwerem i w krótkich gaciach zmp, miałem na myśli.
Sprowokowany czy nie, antykomunizm tamtego czasu był chyba jednak autentyczny. Barbara Toporska na przykład była wówczas przekonana o możliwości zniesienia komunizmu, nie dzięki interwencji Zachodu, ale od wewnątrz, za sprawą spontanicznego antykomunistycznego powstania.
Darek,
A cóż to znaczy „oddziaływanie na pojedycznego obywatela”?? Sowietyzacja jest procesem oddziaływania na pojedycznego obywatela, na każdego z osobna i na wszystkich razem, czy nie tak?
Jakąż to niby kanciastą granicę zatarło przybycie do prlu Cata?? Żadna kanciasta granica już od dawna nie istniała, i tylko dlatego Cat mógł wrócić do „Polski”.
O jakiej „postawie antykomunistycznej pojedynczego więźnia prlu” my w ogóle mówimy? Czyżbyśmy wpadali w pułapkę hurapatriotycznego nonsensu, jak to Polacy zawsze walczyli i byli antykomunistami? Jaką konkretnie postawę antykomunistyczną masz na myśli? Gdyby taka postawa w rzeczywistości istniała, to nie bylibyśmy tu, gdzie jesteśmy. Gdyby taka postawa istniała gdziekolwiek poza wyobraźnią dzisiejszych apologetów „polskiej walki z komunizmem”, to krytycy Józefa Mackiewicza mieliby rację i nie bylibyśmy wcale na żadnej drodze donikąd.
Niestety brniemy dalej drogą donikąd, drogą przekonania o „postawach antykomunistycznych”, o oporze itd. Żadnego oporu niestety nie było. Ja wiem, że byłoby milej, gdyby było tych 1000 organizacji, ale lepiej patrzeć prawdzie w oczy.
Michał,
Pozwolisz, że pokuszę się o mały falstart i odpowiem krótkim cytatem z wypowiedzi Barbary Toporskiej z grudnia 1981 roku (wypowiedzi, którą będę cytował w drugiej części swojego tekstu). Rzecz dotyczy połowy lat pięćdziesiątych, okresu, o którym między innymi piszemy:„w moim przeświadczeniu ‚zimna wojna’ była do wygrania, czyli mogła doprowadzić do upadku imperium sowieckiego od wewnątrz…”.
Jak sądzisz, o kim mogła myśleć Barbara Toporska w roli wykonawców owego upadku? Chyba nie o komunistach? Czyżby stawiała na antykomunizm, który wówczas nie istniał?
Darek,
Ja doprawdy znam te cytaty, zresztą ich kontekst brzmi ciut inaczej niż to podajesz. Tak brzmi całość:
„Niestety. „Zimna wojna” była, moim zdaniem, do wygrania przez Zachód. Ale właśnie wtedy, gdy Chruszczow podciął gałąź, na której siedział wraz z całą bolszewicką szajką, otrzymaliśmy dyrektywy „nie atakować komunizmu”. Tak to Wolny Zachód, ze Stanami Zjednoczonymi na czele, pomógł władzy sowieckiej wylizać się z ran, okrzepnąć, roztyć, tak że dziś mamy to, co mamy: Związek Sowiecki z prestiżem potęgi światowej, jakiej nigdy nie posiadał za czasów Stalina.”
I dalej:
„W moim przeświadczeniu „zimna wojna” była do wygrania, czyli mogła doprowadzić do upadku imperium sowieckiego od wewnątrz. Przecież to wszystko trzeszczało po śmierci Stalina, w Związku Sowieckim także. Same nadzieje na pomoc Zachodu mogłyby wystarczyć, sama groźba interwencji.”
Na kogo Twoim zdaniem stawiała? I czy rzeczywiście mówiła o latach, o których mówimy? Mylisz w moim przkonaniu, naturalna niechęć podbitych z antykomunizmem. Zajrzyj do „Drogi donikąd”!
Tak czy siak, węgierskie powstanie, to jest pytanie!
Węgrzy w 1956 r od początku swojego powstania odwoływali się do rewolty poznańskiej. Czy to ona stanowiła „trzon” prowokacji? Prowokacja ta, polegała ostatecznie na tym, że w jej rezultacie ktoś tam w Budapeszcie chwycił za broń i zaczął strzelać do komunistycznej władzy. Może byli to węgierscy czekiści ale… potem za broń chwyciły setki ludzi (wcześniej w Poznaniu, jak sądzę dziesiątki). Czy to, że w efekcie prowokacji ktoś krzyknął „precz z władzą sowiecką” i zaczął do niej strzelać to dobrze czy źle?
„Opozycja” częściowo manipulowana (…) może się nagle przeistoczyć w wielki zbiorowy okrzyk: „Dałoj sowieckuju włast!” Precz z sowiecką władzą!
Józef Mackiewicz (pisząc te słowa w 1982 roku) zakładał manipulację (prowokację) u zarania kontrrewolucji. Czy się mylił w tym założeniu?
Moim zdaniem, cokolwiek bolszewicy robią należy uznawać za prowokację. Nawet(?) śmierć Stalina, pozwoliła im wykorzystać zaistniałą sytuację do wzniesienia się na wyższy poziom „sowieckoj włastii” i na nowe zdobycze.
Michał,
Antykomunizm, jak każde zjawisko polityczne, potrzebuje stosownych warunków do swojego rozwoju. W połowie lat 50. takie potencjalne warunki zaczęły się pojawiać, a za ich sprawą także antykomunistyczna reakcja. Poznań i Budapeszt to są jednoznaczne przykłady, nie sądzisz? To oczywiste, że ze strony Zachodu brakowało stosownej zachęty, mimo to wewnątrz sowieckiego systemu istniał jednak antykomunistyczny potencjał. „Sama nadzieja na pomoc Zachodu mogła wystarczyć” – jak trafnie cytujesz. Więc jakże: czy tylko bezwolna niechęć, czy chęć oporu i walki.
Dziesięć lat później sytuacja była znacznie już gorsza. Dlaczego? Czy nie najistotniejszy dla takiego stanu rzeczy był właśnie mit ewolucji?
Panie Andrzeju,
Mam wrażenie, że wypowiedział Pan opinię, która nie jest kontrowersyjna na tej witrynie. Stanowisko Józefa mackiewicza było takie, że bolszewicy to durnie, a ich siła polega na tym, że nikt nie chce z nimi walczyć. a chce w zamian nie widzieć w nich wroga. Wystarczyłoby zatem odbudować tę chęć walki, a można komunizm pokonać. Ktokolwiek obrócił się przeciw bolszewikom był mu sojusznikiem. Klasycznym przykładem jest tu jego podejście do Miłosza, którego emigracja (Piasecki, Grydzewski i środowisko Wiadomości) odrzucała za jego współpracę z „reżymem”. Mackiewicz inaczej, współpracę potępiał, ale był gotów przyjąć konwertytę do dalszej walki. A zatem powstanie węgierskie czy zamieszki poznańskie były mu miłe.
Ale z panem Amalrykiem rozważałiśmy inne pytanie, całkiem niezależne od sypatyczności powstań antybolszewickich: czy oto same rozruchy były wywółane przez komunistów?
Ja po prostu nie wiem.
Darek,
Wyznaję, że zupełnie nie moge się z tym zgodzić.
Antykomunizm jest dla mnie postawą, a postawy nie potrzebują żadnych „warunków rozwoju”! Chyba że za taki warunek uznamy samo istnienie komunizmu, ale wówczas rozciągamy ciut znaczenia słów. Moja postawa uwarunkowana jest istnieniem tego łajdactwa. Koniec. Kropka. Tu mówisz o jakichś „ruchach społecznych” czy cholera wie co.
Nie, nie sądzę, żeby Poznań czy Budapeszt były jednoznacznymi przykładami czegokolwiek; vide powyższa dyskusja z p. Amalrykiem.
Pozwolę sobie zwrócić uwagę, że mówiliśmy o tym, czy przemyślana była wypowiedź Barbary Toporskiej. Po prostu nie jestem w stanie pojąć, jak możesz utrzymywać nadal, że było to nieprzemyślane zdanie.
Panie Michale,
Ja sądzę, że skoro komunizm (bolszewizm) sam jest prowokacją i wszystkie działania komunistów są prowokacjami, to stworzenie przez nich warunków do antykomunistycznego buntu zawsze jest prowokacją. Panowie, jak mi się zdaje, rozpatrujecie kwestię czy bunty w Poznaniu i Budapeszcie były kontrolowane. Jeśli jednak, od początku była to prowokacja to czy możliwa była jeszcze jedna prowokacja, wewnątrz prowokacji? Mogłaby być, po to aby łatwiej zdławić bunt wywołany prowokacją „zewnętrzną” (bo chyba nie po to aby go podsycać i ryzykować utratę kontroli nad nim). Czyli, nie tyle chodzi o to, czy bunty zostały sztucznie wywołane, ile o to, czy zostały względnie łatwo zdławione. O ile w Poznaniu udało się to w ciągu 1-2 dni to w Budapeszcie tak łatwo nie było. Czy to jednak zmienia fakt, że w obu przypadkach padły strzały do „władzy sowieckiej” oddane do niej przez antykomunistów?
Panie Andrzeju,
Myślimy chyba o różnych „poziomach” prowokacji. Komunizm jest prowokacją w sensie metaforycznym, ponieważ „prowokuje” wolnego, myślącego człowieka do oporu, a w każdym razie powinien prowokować. Natomiast prowokacja w sensie dosłownym, to jest zamierzona próba wywołania określonych reakcji. I tego wyłącznie dotyczyło pytanie rozpatrywane powyżej. Czy zamieszki w Berlinie w 1953 roku, Poznaniu i Budapeszcie w roku 56 zostały celowo wywołane, tak samo jak celowo wywołana została praska wiosna i Solidarność? Czy zatem te prowokacje były także częścią Wielkiej Prowokacji, która prowadziła do „upadku komunizmu”.
W moim mniemaniu, bolszewicy byli zaskoczeni wypadkami w Berlinie, w Poznaniu i Budapeszcie i nauczyli się z nich, jak wywołać i sterować takimi zamieszkami, ale p. Amalryk przekonująco argumentuje, że i te trzy (chociaż chyba nic nie mówił o Berlinie) bunty nie były „autentyczne”, ale wywołane celowo.
To nie zmienia faktu, że strzały padły, i że wielu uczestników działało w sposób wolny przeciw władzy komunistów, tak samo jak w wielu członków Solidarności nie było manipulowanych w żaden sposób. Ale na tym przecież polega prowokacja, że ludzie w sposób wolny i niewymuszony wykonują działania, które są na rękę komu innemu – prowokatorowi.
Berlin ’53? Rzeczywiście wygląda na pełne zaskoczenie bolszewii, ale wydarzenia roku ’56 to już jednak szmat czasu później. W Moskwie po wewnętrznej dintojrze umocnił się przy władzy Chruszczow ze swoją mniej lub bardziej lojalną klientelą, ale wszak po podległych bantustanach nadal panoszyły się, skołowane i poważnie zaniepokojone wyczynami Nikity, dzieci Soso, a to już mógł być pewien problem…
Qui prodest? Chyba, że twierdzimy za naszymi tubylczymi antykomunistami, co to go wyssali (ten antykomunizm znaczy się) z mlekiem matki, iż owe wydarzenia straszliwie ten goniący już w piętkę bolszewizm pokaleczyły, co w konsekwencji doprowadziło do tryumfalnego roku ’89 i jakże urokliwego piękna naszych obfitujących w wolność dni!
Panie AMalryku,
Sebag Montefiore jest zdania, że bunt berliński spowodował panikę na Kremlu. Beria (wedle jego relacji) proponował gwałtowną destalinizację, obarczenie Soso odpowiedzialnością za wszelkie niedostatki – nb. to on wymyślił określenie „kult jednostki” – usamoddzielnienie republik ludowych i może nawet zjednoczenie Niemiec. (skąd my to znamy?) Pozostali członkowie wierchuszki, Malenkow, Bułganin, Chruszczow i do mniejszego stopnia Mołotow, tak bardzo bali się Berii, że mu nie oponowali. Dopiero bunt berliński dał im stracha, że jeśli popuszczą i odkręcą śrubę, to ich powywieszają na latarniach i to dało im odwagę, by wystąpić przeciw Berii.
Jak mówię, tak to przedstawia Sebag, który z pewnością zna więcej dokumentów kremlowskich niż ja. Ale czy tak było? Nie wolno przecież polegać na sowieckich dokumentach. W każdym razie wiele wskazuje, że bunt berliński był autentyczny i zaskoczył Moskwę.
A co do naszych domorosłych antykomunistów, to pozwolę sobie zacytować Barbarę Toporską, zważywszy, że w związku z nią cała ta dyskusja. Otóż pisząc o polskim patriotyzmie z lat zaborów, tak określiła jego propagandowe ostrze:
„Żywoty zbyt łatwo pokonanych zmieniły się w żywoty niepokonanych, i każdy miał ojca-dziadka u Kościuszki, pod księciem Józefem (tym zredukowanym do okresu bohaterskiego), u Pułaskiego lub Dąbrowskiego.”
Michał,
Istotnie prowadzimy dyskusję wiodącą „donikąd”. Piszesz, że antykomunizm jako postawa nie potrzebuje warunków rozwoju, że jeśli już koniecznie, to jedynym warunkiem tej „postawy” jest istnienie komunizmu. Czyżby, czy dla hecy, czy całkiem poważnie? Czy nikt i nic doprawdy nie miało i nie ma (poza samym komunizmem) wpływu na pojawienie się owej postawy?
Uważam, co zresztą uczyniłem wcześniej w rozmowie z p. Amalrykiem, że jednym owa antykomunistyczna postawa przychodzi łatwiej, innym trudniej. Ale czy rzeczywiście przychodzi sama z siebie, zawsze? Czy na przykład lektura Józefa Mackiewicza, albo Barbary Toporskiej nie może być w kreowaniu takiej postawy przydatna?
Wiem, zapewne nie mam racji i pora kończyć. Gdyby się jednak okazało, że jakaś jej okruszyna (owej racji), dziwnym zupełnie trafem jednak przy mnie pobłądziła (oj, ty!), czy wówczas owym przypuszczeniem, że postawy kształtowane jednak bywają, nie należałoby objąć większej niż jeden obywatel peerelu grupy, np. budapesztańskich powstańców?
Znam, rzecz jasna, najnowszą hipotezę p. Amalryka; po pierwsze jednak (niech mi Pan Panie Amalryku wybaczy) to nadal tylko hipoteza i pewnie jeszcze długo hipotezą pozostanie; po drugie – cóż ona wnosi takiego do dyskusji? Czy zachowanie wrogie wobec komunizmu (czy wolno powiedzieć – antykomunistyczne?), ale sprowokowane, przestaje być wrogie? Zgadzam się, że jego wartość słabnie (w pewnym obszarze), że w związku z prowokacją nie jest w 100% spontaniczne, ale czy przez to mniej autentyczne z punktu widzenia podmiotu wrogości?
Możemy długo debatować nad antykomunizmem. Rozważać jego czystość, klarowność, konsekwencję, rodowód. Czy jednak sprowadzanie jego definicji wyłącznie do postaci nieuchwytnego ideału, jest działaniem praktycznym? Czy w ten sposób nie odbieramy sobie, nieistniejącej przecie, nadziei? Zamykamy drzwi przed tymi, którym się komunizm-bolszewizm bardzo nie podoba, ale którym do podjęcia właściwej decyzji potrzebny jest jakiś impuls.
I wracając do Barbary Toporskiej, w tej dyskusji już po raz ostatni, ponieważ nie mam do powiedzenia nic szczególnie nowego, a powtarzać się nie lubię. W przeciwieństwie do Ciebie, takie tylko moje zdanie, Barbara Toporska dostrzegała w mieszkańcach Budapesztu i Poznania potencjalną antykomunistyczną siłę. To dzięki nim system miał zatrzeszczeć w posadach. Dostrzegłaby ich pewnie także w mieszkańcach Warszawy, tyle że ci ulegli niestety prowokacji o rzekomo ewoluującym komunizmie. Barbara Toporska widziała, jestem głęboko przekonany, jak polityczna manipulacja wpływa na stan, wybacz, świadomości pojedynczego członka peerelowskiego społeczeństwa. To mi właśnie daje podstawy do uporczywego twierdzenia, że jeden jedyny raz w całej swojej twórczości tego wpływu pod uwagę nie wzięła.
Darek,
Jak już powiedziałem wcześniej, nazywanie „czytania Mackiewicza” warunkiem rozwoju antykomunizmu, wydaje mi się już nadto rozciąganiem znaczenia słów. Nie po raz pierwszy, nie bardzo rozumiem powyższe. Czyżby w Budapeszcie w 1956 roku czytywano Toporską, co ukształtowało ich postawy?
Dajmy spokój. Pozwolę sobie jednak ufundować nagrodę dla Czytelnika, który znajdzie wśród moich komentarzy słowa które uzasadniałyby Twoją wypowiedź pod moim adresem (cytuję verbatim):
„W przeciwieństwie do Ciebie [czyli do mnie], […] Barbara Toporska dostrzegała w mieszkańcach Budapesztu i Poznania potencjalną antykomunistyczną siłę.”
Na jakiej podstawie sądzisz, że ja nie widzę w mieszkańcach Budapesztu i w pyrach potencjalnej siły antykomunistycznej? Poproszę o cytat, który uzasadniałby taką supozycję. Odpowiedzi prosimy nadsyłać na adres Redakcji…
Michał,
Proponuję zamknąć tę dyskusję. Obawiam się, że może już nie przynieść niczego nowego.
Panie Michale!
Myślę, że ten megrelski skurwysyn był bez wątpienia najzdolniejszą z pośród osieroconych przez Kobę , tych z samej wierchuszki, bolszewickich mend (Chruszczow, Malenkow, Mołotow , Kaganowicz). Dlatego się tak ochoczo przeciw niemu zjednoczyli (mimo że prywatnie za sobą nie przepadali) ponieważ czuli pismo nosem, jeszcze chwila i to on wrobi ich ze szczętem w „błędy i wypaczenia stalinizmu”…
Prusacy z roku ’53 to nieźle zaprawiona w walkach II WŚ ekipa, gdyby tylko posiadali jakiekolwiek centrum koordynacyjne, to mogłoby być bardzo ciekawie – nic dziwnego że sowieci tęgo srali po gaciach.
„[…]„Żywoty zbyt łatwo pokonanych zmieniły się w żywoty niepokonanych, i każdy miał ojca-dziadka u Kościuszki, pod księciem Józefem (tym zredukowanym do okresu bohaterskiego), u Pułaskiego lub Dąbrowskiego.”[…]”
===============================================
To a’propos „Niemcewicza od przodu i tyłu”? (Swoją drogą pierwszy raz usłyszałem o tej książce w radiowych gawędach brata Karola, Wacława Zbyszewskiego. kiedy to wspominał. iż onegdaj w ’39 zaczepił go był ówczesny minister przemysłu i handlu Antoni Roman i podekscytowany poinformował go , że wracający z Poznania swoją salonką marszałek (Rydz) wyjątkowo wówczas nie grał w brydża tylko przez całą drogę do Warszawy czytał im „Niemcewicza…” do rozpuku się przy tym zaśmiewając – los jednak lubi bywać złośliwy…)
Drogi Panie Amalryku,
Cytat nie jest z „Metafizyki na hulajnodze”, ale z powieści, z „Ajona”. Wydaje mi się, że opisuje trafnie dzisiejszych prlowskich „antykomunistów”, którzy pełni są zbowidowskich wspomnień o walce z komunizmem, o oporze całego narodu, zakończonym wielkim triumfem: u nas w kraju obalono komunizm.