Głód wiedzy o Hołodomorze (czyli pani Applebaum w piętkę goni) IV
6 komentarzy Published 4 marca 2018    | 
Anne Applebaum podsumowuje Hołodomor tak: klęska nie była wynikiem nieurodzaju, ani złej pogody. Wprawdzie chaos kolektywizacji przyczynił się do ilości ofiar, ale głód był wynikiem „usuwania siłą pożywienia z ludzkich domostw; kontroli i barier na drogach, które uniemożliwiły głodującym znalezienie posiłku; czarnych list; restrykcji handlu; i wreszcie propagandy, która przedstawiała głodujących jako wrogów ludu”. Po czym dodaje z domniemanym triumfem, że „zapisy archiwalne potwierdzają wspomnienia tych, którzy przeżyli”. Co to za historia, która szuka potwierdzenia w podejrzanych archiwach? „Stalin nie próbował wymordować wszystkich Ukraińców,” kontynuuje autorka, „ale chciał fizycznie wyeliminować najbardziej aktywnych i zaangażowanych.”
Mamy tu więc do czynienia z trzema zjawiskami, trzema zagadnieniami na zakończenie rozważań o Hołodomorze. Po pierwsze, kwalifikacja zbrodni jako notorycznego „ludobójstwa”. Po drugie, jest tu dolegliwa kwestia stosunku do sowieckich archiwów. Poruszaliśmy ją na naszej witrynie wielokrotnie, ale domaga się to kolejnej analizy w świetle książki Applebaum. I wreszcie „kwestia ukraińska”. Na ile był Hołodomor wyrazem walki sowietów z narodowym ruchem wyzwoleńczym i jakie są tego konsekwencje dziś? Zajmijmy się więc tymi trzema problemami.
Ludobójstwo
Użycie słowa „ludobójstwo” prowadzi nas prostą drogą do pracy lwowskiego jurysty, Rafała Lemkina, autora prawnej koncepcji ludobójstwa. Lemkin, urodzony w okolicach Wołkowyska, a wykształcony we Lwowie we wczesnych latach 20., jak wielu Polaków z tamtych stron, znał ludobójcze tendencje bolszewików lepiej, niż ludzie na Zachodzie, toteż osobiście wypowiadał się wielokrotnie i bez ogródek na temat „sowieckiego ludobójstwa na Ukrainie”.
Applebaum zdaje sobie z tego sprawę i rzetelnie referuje jego poglądy. Podkreśla, że wedle Lemkina, sowietyzacja Ukrainy i Hołodomor należały do klasycznych przykładów ludobójstwa, a jednak, ku memu zdumieniu, odrzuca taką klasyfikację prawną tej zbrodni! Odrzuca, ponieważ „koncepcja ludobójstwa stała się częścią międzynarodowego prawa w zupełnie innym kontekście: procesów norymberskich i batalii prawnych, które potem nastąpiły”. Nazwijmy rzecz po imieniu. Stalin nie mógł się zgodzić na szerszą definicję ludobójstwa, gdyż potencjalnie otwierałoby to drogę do wytoczenia procesu sowietom. Potencjalnie, bo nie w rzeczywistości, gdyż brakło wówczas, jak i zawsze, politycznej woli postawienia przed międzynarodowym sądem najgorszych zbrodniarzy, jakich ziemia nosiła. Applebaum dostrzega problem i określa to tak:
Pomimo, że Lemkin argumentował za rozszerzeniem terminu i nawet opisał sowietyzację Ukrainy jako „klasyczny przykład sowieckiego ludobójstwa”, trudno jest dziś zaklasyfikować ukraiński głód albo jakąkolwiek inną zbrodnię sowiecką, jako ludobójstwo w świetle prawa międzynarodowego. To nie dziwne, zważywszy, że sowiety brały udział w formułowaniu prawa w taki sposób, by uniemożliwić zaklasyfikowanie sowieckich zbrodni, z Hołodomorem włącznie, jako ludobójstwa.
Powszechny jest wśród zachodnich historyków pogląd, że głód nie był wywołany celowo. Np. znakomity skądinąd Orlando Figes odrzuca tę interpretację „Rząd był zaskoczony głodem,” twierdzi. Jak wobec tego wytłumaczyć odbieranie ostatnich ziarenek ludziom bezpośrednio dotkniętych głodem? Jak wyjaśnić blokadę strefy głodu, uniemożliwianie ucieczki głodującym? Jak zinterpretować złośliwe i bezpodstawne oskarżenia ofiar o wyimaginowane zbrodnie? Na te pytania Figes nie odpowiada. Takie jednak nie jest stanowisko Applebaum.
Kilkakrotnie wspominałem tu już Sheilę Fitzpatrick, autorkę recenzji z Czerwonego głodu w lewicowym The Guardian. Bez owijania w bawełnę: Fitzpatrick jest czerwona, jest bezwstydną apologetką Stalina. W swej recenzji napisała, jak dobrze świadczy o Applebaum, że ostatecznie nie zaakceptowała argumentów, by zaklasyfikować Hołodomor jako akt ludobójstwa, na co Applebaum, ku memu zdziwieniu, zareagowała z furią tu:
To jest dokładne przeciwieństwo tego, co napisałam – odwrócenie o 180 stopni. Moja teza brzmi, że głód pasuje doskonale do oryginalnej definicji ludobójstwa, jak ją stworzył prawoznawca Rafał Lemkin. Centralnym punktem mojej książki, którego [Fitzpatrick] nigdy nie dotyka, jest teza, że Stalin umyślnie użył głodu nie tylko dla zabicia Ukraińców, ale również w celu zniszczenia ukraińskiego ruchu narodowego, który uważał za zagrożenie dla władzy sowieckiej, a także by zniszczyć ideę niepodległego państwa ukraińskiego na zawsze.
Tłumaczę także, jak podczas debaty w Narodach Zjednoczonych na temat konwencji do spraw karania ludobójstwa w latach 40., delegacja sowiecka zmieniła prawną definicję, specjalnie by uniknąć włączenia głodu, co z kolei uniemożliwia zaklasyfikowanie głodu jako „ludobójstwa” w obowiązującym prawie międzynarodowym. Czy Fitzpatrick nie rozumie rozróżnienia?
Trudno mi doprawdy wyobrazić sobie wiele punktów, w których mógłbym się zgodzić z poputczykiem tak godnym politowania, jak Sheila Fitzpatrick, ale w tej sytuacji niestety i ja odniosłem takie samo wrażenie: Applebaum odrzuciła klasyfikację prawną Hołodomoru jako ludobójstwa.
Kiedy człowiek zbyt długo goni w piętkę, to w końcu może zasupłać się sam w węzeł gordyjski, obwarowany taką masą zastrzeżeń, że już ani on sam, ani nikt wokół nie wie, czy ten oto biały sufit nad głową jest szary, czarny czy różowy, i czy jest doprawdy nad głową, a nie pod stopami. Spróbujmy jednak rozplątać ten misterny kłębek sprzeczności.
Applebaum zdaje się twierdzić, że skoro międzynarodowa konwencja do spraw karania zbrodni ludobójstwa nie nazywa ludobójstwem rozmyślnego i systematycznego zagłodzenia milionów ludzi na śmierć, to sprawa jest zamknięta, nie wolno się dalej spierać, tylko otrzeć ręce z krwi niewinnych ofiar i brać się do pisania kolejnej książki. Być może powinniśmy przyjąć to jako generalną zasadę jurysprudencji? Kanibale niech zdefiniują kanibalizm tak, by wykluczyć jedzenie ludzi jako zbrodnię. Zwróćmy się do gwałcicieli, niech określą gwałt na użytek międzynarodowego prawa tak, jak im wygodnie. Niechaj złodzieje ukształtują konwencje prawne definiujące, co stanowi kradzież. W końcu, każdy z nich ma ważne doświadczenia na polu ich życiowej specjalizacji, a wedle modernistycznej ortodoksji, „doświadczenia nie da się zastąpić niczym”.
Odkąd międzynarodowa jaczejka bolszewicka pod dość dowolną nazwą „narodów zjednoczonych”, w której Stalin miał od samego początku trzech reprezentantów – „Rosję”, „Białoruś” i „Ukrainę”, tak jest Ukrainę – zanim jeszcze dodatkowych głosów dostarczyły mu wszystkie demoludy, o których zniewoleniu tak ciekawie pisała kiedyś Applebaum; odkąd ta żałosna instytucja sformułowała definicję ludobójstwa pod dyktando sowieckich ludobójców, to już nie ma o czym mówić i trzeba przyjąć ich definicję jak słowo objawione. I to mówi autorka książki o gułagu!… Czerwonych katów Ukrainy, Balickiego, Kosiora i tylu innych, o których mowa w Czerwonym głodzie, Stalin wykończył w czystkach w kilka lat później, ale ich ukraińscy następcy sami mieli ręce unurzane we krwi po łokcie, gdy z powagą brali udział w debatach „zjednoczonych narodów” nad definicją ludobójstwa. Mieli bez wątpienia wiele doświadczenia w tej kwestii, ale nie jest to doświadczenie, na które wypada się powoływać Anne Applebaum w książce o Hołodomorze. Jej zdaniem, kiedy już raz skonsultowaliśmy kanibali, zaciągnęli opinii u ludobójców i wysłuchali zdania gwałcicieli, jak byłoby dla nich najlepiej skonstruować ramy prawne w dziedzinach ich szczególnych zainteresowań, to odtąd wykazać się musimy szacunkiem dla prawa i nie podważać go przenigdy, na wieki wieczne. I niech nas Ręka Boska broni przed jakąkolwiek krytyką. Jedenaste Przykazanie: nie krytykuj! A w tym wypadku, trzymaj się litery prawa ustanowionego pod sowiecką presją – i nie waż się go krytykować.
W znanej anegdocie o słoniu, sowieciarz miał powiedzieć:
„Stalin powiedział o słoniu…” i basta, żadnego sprzeciwu, żadnej krytyki, żadnej wątpliwości, wszystko jasne, wszystko wiadome.
Czy Applebaum nie staje szokująco blisko takiego stanowiska?
Sowieckie archiwa
Jak już wspominałem kilkakrotnie, stosunek Applebaum do zawartości sowieckich archiwów jest złożony, ale w niektórych wypadkach pozostaje dla mnie niezrozumiały.
Sowiecka łżeczywistość ma specyficzny status ontyczny: istnieje nie to, co jest, ale to co powiedziano, że jest (dla uniknięcia nieporozumień: istnieje naprawdę tylko jedna rzeczywistość, więc w tym wypadku mowa zaledwie o sowieckiej pseudo-ontologii). A ponieważ tylko jeden autorytet ma władzę nazywania, władzę określania, co jest, a co nie istnieje, to trzeba podchodzić z najwyższym sceptycyzmem do wszelkich dokumentów w sowietach. To samo dotyczy artykułów prasowych, jak i tajnych sprawozdań, dzieł sztuki i wypowiedzi ludzi na ulicy, głośnych enuncjacji i skrywanych raportów – wszystko było (i jest) w zamierzeniu kłamliwe, gdyż służyło propagandowemu obrazowi. Ich zasadniczym, a może wręcz jedynym, zadaniem była falsyfikacja rzeczywistości, dostosowanie jej do narzuconego z góry obrazu. Wszędzie na świecie i zawsze w historii, ludzie kłamali i będą kłamać, ale w komunistycznych krajach mamy do czynienia z innego rodzaju fałszem, bo czym innym jest na przykład podkolorowanie własnej roli w historycznych wydarzeniach, a czym innym stworzenie dokumentów, dowodzących, że stało się coś, co się nigdy nie stało. Innymi słowy, każdy sowiecki dokument może być potencjalnie fałszywy.
Jest oczywiste, że tak doświadczona obserwatorka sowieckiego świata i bywalec wielu archiwów, jak Anne Applebaum, doskonale rozumie powyższe trudności. A jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że i tu w piętkę goni. Podaje na przykład dwa wypadki listów do redakcji sowieckich gazet, które stawiają jej osąd pod znakiem zapytania.
Niestety pierwszy przypadek z roku 1927 nie jest dla mnie jasny. Ogpu miało „odnotować anonimowy list” nadesłany do nieznanego pisma, traktujący o niewoli ukraińskiego chłopa „pod butem mowskiewsko-żydowskim” i pod „carami z czeka”. Wygląda na to, że list nie został opublikowany, a oddany przez redakcję w ręce czekistów. Applebaum podaje go jako przykład rosnącego oporu na Ukrainie, ale sama wie doskonale, że mogła to być część kampanii przygotowującej de-ukrainizację albo nawet tylko sprawdzian lojalności redaktorów.
Drugi przykład jest jeszcze dziwniejszy. Anonimowy list nadesłany został z rejonu Połtawy do pisma Kommunist (autorka nie podaje daty, ale najwyraźniej po 1932 roku) i uznany za aż tak ważny, że raport posłano samemu Stalinowi. „Fizyczne zniszczenie ukraińskiego narodu, jest historycznie bez precedensu… był to jeden z głównych celów nielegalnego programu bolszewickiego centralizmu.” List taki mógł wyjść albo od rewizjonistycznego członka kompartii, na co wskazuje nacisk na rzekomą „nielegalność” centralizmu, jak gdyby bolszewicka decentralizacja była wcieleniem legalizmu; albo wyszedł z ogpu. Applebaum przykłada większą wagę do tego listu, ponieważ uzasadnia on jej tezę, że Hołodomor był walką z nacjonalizmem, ale jest co najmniej równie możliwe, że list był prowokacją.
Muszę ponownie podkreślić, że autorka jest świadoma tych dwuznaczności. Kiedy w innym miejscu relacjonuje antymoskiewskie hasła „ludowej republiki ukraińskiej”, to komentuje przytomnie:
Te teorie mogły być również stworzone przez kolektywną wyobraźnię OGPU. Niektóre ugrupowania i ulotki mogły być wyprodukowane przez tajną policję. Jedną z ich technik, przejętych od ich carskich poprzedników, było stworzenie fałszywych ruchów opozycyjnych i organizacji, których zadaniem było przyciągnięcie potencjalnych dysydentów w celu ich zdemaskowania.
Wyraża także wątpliwości, co do zawartości archiwów, gdy rozważa, czy istniały pisemne rozkazy regulujące zachowanie poszukiwaczy ziarna z grup rekwizycyjnych:
Być może nie było pisemnych rozkazów, albo zostały zniszczone wraz z innymi materiałami archiwalnymi z tego okresu na Ukrainie, które, zarówno na prowincjonalnym i regionalnym poziomie, są znacznie uboższe niż archiwa rosyjskie z tych samych czasów.
Wiadomo z wielu źródeł, że archiwa sowieckie poddawane były wielokrotnym czystkom. Choć niszczone materiały same nie musiały być wcale prawdziwe, to bez wątpienia nie mniej przez to kompromitujące. Applebaum sama przytacza zeznania świadków niszczenia ksiąg zgonów i fałszowania statystyk. Wziąwszy to wszystko razem, całą jej wiedzę na ten temat, wszystkie te wątpliwości, nie potrafię doprawdy pojąć, dlaczego aż tyle wagi przywiązuje do materiałów archiwalnych. Już na wstępie, pisze, że dopiero dostęp do archiwów ukraińskich umożliwił przedstawienie syntetycznego obrazu klęski. W innym miejscu przytacza historię, jak za czasów Gorbaczowa dano historykom ukraińskim dostęp do tajnych materiałów, by pomóc im odeprzeć „faszystowskie oskarżenia”, ale wynik był niespodziewany. Partyjni historycy przekonali się oto, że głód nie był wcale wymysłem wrogów. Z czego wynika, że sowieckie archiwa przekonują bolszewików, ale czy do nich zwraca się Applebaum?
Najbardziej bolesne – a używam tego słowa z pełną świadomością, bo Applebaum pozostaje w moich oczach w pierwszym rzędzie autorką znakomitej książki o gułagu – jest jej naleganie na „dowody”. Skoro nie ma potwierdzenia w archiwach, to znaczy, że nie ma dowodu w ogóle, twierdzenie pozostaje hipotezą, albo jeszcze mniej – subiektywną interpretacją.
Sens pracy historyka – ale także sens działalności publicystycznej, którą Applebaum para się na co dzień – nie może być zredukowany do poszukiwania archiwalnego potwierdzenia zbrodni u samego zbrodniarza. Gdyby tak było, to przyznanie się do winy w moskiewskich procesach pokazowych powinno być końcem historii. Wielokrotnie w swej narracji autorka obstaje, że „brak dowodów na premedytację”, że „nie ma śladu wydanego rozkazu” i temu podobne niedorzeczności, które prowadzą ją do odrzucenia tez o premedytacji jako zaledwie „interpretacji”, gdy sama wskazuje na istnienie wystarczająco wielu przekonujących dowodów, by obciążyć zbrodniarzy pełną odpowiedzialnością.
Wydaje mi się to wielką słabością jej pracy.
Nacdemszczyzna i demokratura
Centralnym założeniem książki Applebaum jest teza, że Hołodomor był narzędziem w rozmyślnej i szeroko zakrojonej akcji unicestwienia ukraińskiego ruchu narodowego. Teza ta wydaje mi się głęboko niesłuszna i oparta na nieporozumieniu. Klamrą jej pracy jest twierdzenie, że „głód zniszczył nacjonalistyczne tendencje na Ukrainie, ale ruch narodowy został wskrzeszony w roku 1991 i przywódcy współczesnej Rosji nadal kwestionują prawowitość państwa ukraińskiego”. Mamy tu piękną symetrię i eleganckie, błyskotliwe wyjaśnienie współczesności, choć niewiele w tym historycznej ścisłości.
Autorka traktuje historię sowietów jako część historii Rosji i Ukrainy i nie jest w tym odosobniona. Jednak zaczątek wszystkich nieszczęść Ukrainy w ostatnich 100 latach, nie leży wśród Wiśniowieckich i Chmielnickich, nie wśród Kozaków i hajdamaków, czyli tam, gdzie ukraiński ruch narodowy szuka swych korzeni, ani w imperialnych zakusach domu Romanowych – tylko w bolszewickim przewrocie. Zamiast dostrzec w rewolucji zasadniczą cezurę, Applebaum widzi ciągłość. Konsekwentnie, dzisiejsze przepychanki na Ukrainie są dla niej także tylko dalszym ciągiem. I tak na przykład, „dzięki rosyjskiej presji, naród jednoczy się w języku ukraińskim, jak nigdy od lat dwudziestych ubiegłego wieku”. Ale przecież sama pisała wcześniej, że w latach 20. to była tylko wygodna dla Moskwy polityka ukrainizacji. Z jednej strony, widzi zatem, że metody pozostały te same, że intencje są identyczne, ale z drugiej, nie zauważa, że ma do czynienia z sowiecką ciągłością, a nie z wolną Ukrainą. Co więcej, nie dostrzegając, że leninowski pucz przeciął continuum historii Rosji i Ukrainy, czepia się kurczowo każdej powierzchownej analogii między stosunkiem carskiej Rosji do Małorusów (czyli mniej więcej współczesnych Ukraińców i Białorusinów), a podejściem bolszewickiej Moskwy do Ukraińców i Putina do rzekomo „wolnej Ukrainy”, co zakrawa na ahistoryczny nonsens (nawet jeżeli niestety wszyscy powtarzają ten sam nonsens w korytarzach zachodnich uniwersytetów i w redakcjach liberalnych gazet).
Różnica jest zasadnicza: dla Rosji ruch narodowy na Ukrainie był zagrożeniem. Dla sowietów był i jest – narzędziem.
Kolonizacja Ukrainy była głównie narzędziem do sowietyzacji. Applebaum podaje rozliczne przykłady, że zniszczenie wolnego chłopstwa, z jego kontrrewolucyjnym przywiązaniem do ziemi, do własności, a dalej dopiero z aspiracjami niepodległościowymi, było nadrzędnym celem (który wygodnie, dla propagandowych celów, zastąpiony został problemem zaopatrzenia). Teoretyczny, marksistowski pomysł „przemienienia chłopów w proletariat” został wprowadzony w życie na Ukrainie na przełomie lat 20-30 nie po to, żeby „zniszczyć ruch niepodległościowy”, ale wyłącznie dla masowej sowietyzacji.
Ukrainizacja z lat 20., do której Applebaum przykłada taką wagę, była częścią planu sowietyzacji, tego co Józef Mackiewicz nazywał „nacdemszczyzną” albo „narodowym nepem”. Nadanie bolszewizmowi „narodowej twarzy” czyniło go w oczywisty sposób bardziej atrakcyjnym, łatwiejszym do zaakceptowania. Lenin zastosował tę taktykę na Ukrainie już w 1918 roku (o czym była mowa w części II). Pod koniec lat 20. uznano w Moskwie, że „taktyka nacjonał-komunizmu osiągnęła rezultaty wystarczające, zrobiła swoje”, pisał Mackiewicz w Zwycięstwie prowokacji, „należy więc z nią skończyć i przejść do następnego etapu”, którym było rozgromienie „burżuazyjno-nacjonalistycznego odchylenia w łonie partii” i dokręcenie śruby poprzez brutalne rozkułaczenie i kolektywizację. Applebaum natomiast widzi w nacdemszczyźnie na Ukrainie coś w rodzaju idealnego, nacjonalistycznego raju, ukraińskiej Arkadii, do której z utęsknieniem powraca w marzeniach umęczony naród. Zdaje się tym samym zapominać, że była to zaledwie tymczasowa koncesja udzielona wybranym bolszewikom ukraińskim – i nikomu innemu. Nacjonał-komunizm z lat 20. nie był z pewnością żadnym zagrożeniem dla Stalina. Podobnie jak nacjonał-komunizm Gomułki nie był groźny dla Chruszczowa.
„W 1990 stało się to, czego Stalin obawiał się najbardziej,” pisze Applebaum. „Ukraina zadeklarowała niepodległość.”
Jak próbowałem wykazać w I części, podpierając się Lievenem, ruski charakter Ukrainy miał kluczowe znaczenie dla zachowania narodowej natury imperium rosyjskiego. Ale Imperium carów mogłoby trwać i bez Ukrainy. A sowiety? Leninowi Ukraina potrzebna była jako kolonia, jako źródło żywności i materiałów dla centrali rewolucji światowej. Dla utrzymania Ukrainy należało ją zsowietyzować na równi z każdym innym terytorium. Fazy ukrainizacji i de-ukrainizacji były częścią tego samego procesu. Applebaum tymczasem podtrzymuje klasyczną tezę, że nacjonał-komunizm – czy to z lat 20., z lat 50., czy w swym dzisiejszym wcieleniu – jest jakoś mniej komunizmem, że jest lepszy, jest „postępem”, jest krokiem w stronę wyzwolenia. W jej oczach Skrypnyk i Chwylowyj, będąc ukraińskimi nacjonalistami, byli przez to mniej bolszewikami. W rzeczywistości byli bardziej groźnymi komunistami i to samo niestety dotyczy Krawczuka, Janukowycza, Juszczenki i wszystkich innych głośnych postaci współczesnej Ukrainy.
Applebaum przypisuje dzisiejsze problemy na Ukrainie – nieufność wobec instytucji państwowych, korupcję, słabość instytucji narodowych – wyniszczeniu elit ukraińskich w latach 20. i 30. Tylko że członkowie tych elit byli w większości bolszewikami lub ich poputczykami. Ofiarami Hołodomoru nie padły nacjonał-komunistyczne elity, ale najlepsi, najbardziej pracowici, uczciwi i wierzący chłopi, którzy nie nadawali się do sowietyzacji, bo zaciętą, kułacką nienawiścią, z całego serca nienawidzili bolszewii.
O ile bolszewicki pucz całkowicie zerwał ciągłość dziejową Ukrainy i Rosji, to tzw. „upadek komunizmu”, niczego nie przeciął, a podtrzymał w swym istnieniu te same instytucje i te same problemy. Z klasycznie ukraińskim, wisielczym poczuciem humoru, poddani dzisiejszych kacyków kijowskich ochrzcili panujący tam od ćwierć wieku system, mianem „demokratury” czyli barbarzyńskiej i obleśnej sowieckiej „nomenklatury”, odzianej w nowo skrojone, fantazyjne, demokratyczne ubranko.
Prześlij znajomemu
Chmm… Ludobójstwo bolszewickie na Ukrainie, Powołżu i Kubaniu nie było ludobójstwem ponieważ tzw prawna definicja, ustalona przez Dżugaszwilego w trakcie tragifarsy ze sprawiedliwości w Norymberdze, jego nie obejmuje – cóż za obłęd!
Sowieckie archiwa? No tak! Zapewne najważniejsze informacje nt Hołodomoru muszą być zawarte w archiwum… Mitrochina. Koń by się uśmiał!
„Zagłodzenie”, wygenerowanego przez CK Austro-Węgry i „podgrzewanego” przez bolszewików, ukraińskiego ruchu narodowego było głównym motywem tego ludobójstwa! Acha! No tak. Najpierw popierali a potem się rozmyślili, i już! Ciekawe jakie ruchy narodowe w tym samym czasie i tym samym sposobem bolszewia tłumiła na Kubaniu i Powołżu, na przykład? (Stawiam dolary przeciwko orzechom , że w XIX w. różnice między Ukrainą a Rosją były żadne, w porównaniu do różnicy między taką Bawarią a Prusami…)
Skoro zaś Pani Applebaum nie można odmówić ani wiedzy, ani inteligencji, to o co tu chodzi, panie Michale?
Brakuje jeszcze Kazachstanu Amalryku. Kazachski ruch narodowy (a może i rosyjski w Kazachstanie, bowiem Rosjan było, zdaje się ponad 40%) był zapewne na początku lat 30 XX wieku, nie mniej prężny i nie gorzej zorganizowany niż ukraiński, skoro jakkolwiek przyznaję, że mało wiem na ten temat więc mogę się mylić. Czy Ałasz Orda nie została czasem rozgromiona tuż przed kolektywizacją i spowodowanym nią głodem jako że byli to „burżuazyjni nacjonaliści”? Ale cóż, jeśli przyjmuje się narodową optykę dla opisu dziejowych zbrodni komunizmu – co naprawdę mocno zdumiewa u p. Applebaum i trudno to racjonalnie wytłumaczyć, chyba tylko „wyższą potrzebą” autorki – to wyłażą takie niekonsekwencje i sprzeczności. Po co bowiem miałaby aż tak „gonić w piętkę”?
Ach, jak mi się pięknie obrywa za moje wybory! A to słyszę, że Snyder nie może być przenikliwym historykiem, skoro nie zauważył tego drobiazgu, że komunizm nie upadł; a to, że Applebaum nie może być inteligentna, skoro takie kawałki wypisuje.
No i co ja mam począć? To z pewnością prawda. Ale czy nie bywa i tak, że inteligentnym ludziom zdarza się w piętkę gonić? Czy i najbardziej wnikliwemu nie może się przydarzyć, że coś przeoczy?
Czy Panowie znają książkę Anne Applebaum o gułagu? W moim przekonaniu to znakomita pozycja. Ale nawet w niej zdarzają się autorce pomyłki, nieporozumienia, a nawet komiczne błędy. Zawsze mi się wydaje, że poznawczo ciekawszym materiałem bywają wypowiedzi mniej doskonałe, niż kompletne arcydzieła. Co rzekłszy, trzy książki Snydera – Czerwonego księcia, Tajną wojnę i Skrwawione ziemie – uważam za arcydzieła pisarstwa historycznego, a jednocześnie pozycje godne krytyki i polemiki. Właściwie, sam siebie przekonuję, że może powinienem napisać o gułagu…
A co do szczegółów, to jej nastawanie na literę międzynarodowego bezprawia wydaje mi się tak szokujące, że aż warte odnotowania. Jej nacisk na sowieckie archiwa byłby może śmieszny, gdyby nie było to stanowisko powszechne. Natomiast jest postawa w kwestii ukraińskiego nacjonalizmu jest znamienna dla pewnej formacji intelektualnej inteligentnych (znowu ta inteligencja) ludzi na Zachodzie. Otóż jej się wydaje, że nacjonalistyczne przegięcie jest czymś naturalnym, a co za tym idzie, nacjonalizm może dostarczyć jedynie słusznej interpretacji historii i sytuacji politycznej danego narodu. Tacy ludzie zdają się mówić, że tylko u nacjonalistów wolno się informmować na temat narodu, bo kto ma być ekspertem, jak nie oni właśnie?! Wiemy doskonale, jak jest w rzeczywistości. Nacjonalizm jest największym wypaczeniem historii, nacjonaliści to historyczni kłamcy.
A jednak, muszę podtrzymać wieloletnią tradycję i nie zgodzić się.
Panie Amalryku! Za nacjonalizm ukraiński winiłbym bardziej nacjonalizm polski, na którym się wzorowali ojcowie Ukrainy, niż podsycanie nastrojów w Galicji przez machiawellicznych c.k. urzędników, którzy widzieli w nim narzędzie polityki wewnętrznej (przeciw Polakom) i zewnętrznej (przeciw Rosji). Innymi słowy, nacjonalizm ukraiński zrodziłby się bez podgrzewania z Wiednia i bez rusyfikacji z Moskwy, bo był w pierwszym rzędzie odruchem antypolskim.
Na Kubaniu istniał dobrze udokumentowany ruch antysowiecki, więc akurat tam wolno chyba dopatrywać się próby zdławienia go. Nb. dopiero z książki Applebaum dowiedziałem się, że Kozacy znad Kubania mówili w większości po ukraińsku, czego nie byłem świadom.
Panie Andrzeju. Pisałem o Kazachstanie w części II cyklu o Hołodomorze. Rzecz w tym, że głód dotknął tam nieproporcjonalnie silniej kontrrewolucyjnie nastawionych nomadów, a prawie w ogóle nie tknął napływowej ludności rosyjskiej. Nacjonalista zinterpretowałby ten fakt, jako przykład „anty-narodowej polityki Stalina”, gdy w rzeczywistości była to konsekwentna likwidacja wrogów, bez względu na ich narodowość.
Natykamy się tu na ostateczny paradoks. Otóż Applebaum prawidłowo – to znaczy NIE W KATEGORIACH NARODOWYCH – interpretuje sztuczny głód w Kazachstanie, po czym spokojnie wraca do Ukrainy i pisze o głodzie jako „karze za ukrainizację”. I jak to rozumieć?
A ja, jak to mam we zwyczaju, zajmę się pewnym „drobiazgiem”, dalszym od głównego nurtu dyskusji.
Z Twoich słów wynika Michale, że postrzegasz nacjonalizm w oderwaniu od źródłowego znaczenia tego terminu. Nie, nie, nie zerkaj na wszelki wypadek do jakiegoś słownika (oksfordzkiego off course), i tam „liberalna” (a jakże) lewica dokonała przeinaczeń. Bo czym był nacjonalizm, kiedy się narodził? Otóż prostą konstatacją, że każda wspólnota ludzi, którzy dostrzegają podobieństwo swych obyczajów, a i języka, ale też wiary (choć co do tego, to są różne zdarzenia), żeby taka „wspólnota niepisana” mogła zorganizować się w państwo. Zauważyć tu warto, że często owo dążenie było wymierzone w ówczesną, oczywiście monarszą – władzę. I, jako takie, było wspierane przez kogo, no przez kogo? Ano przez „demokratycznie” nastawioną lewicę. Wrogów monarchii „w ogóle”. Stąd też szybka droga do XIX. w. „wiosny ludów”, przez lewicę wspieraną mocno. No tak, oczywiście ówczesna lewica miała inny program niż dzisiejsza, ale „ogólne” poparcie dla idei socjalizmu — nieodmiennie takie samo.
Nacjonalizm nie jest wcale tym, czym go przedstawia dziś „liberalna” lewica, jest tylko i aż konstatacją, że ludzie wolą żyć wśród podobnych sobie, czy to w poglądach, czy języku, obyczajach, wierze, a nawet sprawach tak błahych, jak (dajmy na to) ubiór. Gdy sąsiad ma podobny system wartości jak ja, to wiem czego się po nim spodziewać, i że np. nie jest… kanibalem. A z takim Beduinem, co to kanibalizmem się pewnie brzydzi jak i ja — to tak naprawdę „nigdy nic nie wiadomo”… Wolę więc, aby w moim państwie zbyt wielu innostańców nie było. Co jest dla nacjonalizmu rzeczą naturalną.
Lecz do skompromitowania tego terminu przyczyniły się dwa najgorsze w dziejach ludzkości ~izmy: bolszewicki, i nazistowski. Ten drugi jako „straszliwy przykład” jaki to jest zły, bo wywołał wojnę, a ten pierwszy, o dziwo! — nie dlatego, że wymordował jeszcze więcej ludzi, lecz ponieważ nadal jest kompletną religią na zachodnich uniwersytetach, i kształtuje postrzeganie rzeczywistości. Promując internacjonalizm, jako „wyższyj wid” człowieczeństwa. Napisałem „kompletną”, bo ma w zasadzie niemal wszystkie religii cechy.
Dzisiejsi bojownicy internacjonalizmu chcą do terminu nacjonalizm przyspawać znaczenie, jakiego wcale nie miał (od dawna), czyli szowinizm, który, faktycznie, jest daleko idącym dążeniem do eliminacji wszelkimi metodami elementu uznanego całkiem arbitralnie, za „obcy”. Tak np. było w narodowo-socjalistycznych Niemczech, gdzie Żydzi mieszkali od pokoleń, i ani oni nie wywoływali konfliktów, ani Niemcy nic do nich nie mieli. A jaki był efekt tej względnej harmonii? Ano taki, że niezwykle szybko się wynaradawiali, odchodząc też od judaizmu (dla ortodoksów to zresztą równoznaczne). No, ale to już całkiem inny temat, wart szerokiego omówienia, więc… odpuszczę.
Lecz powtórzę: szowinizmu z nacjonalizmem mylić nie należy! Jeśli by (skontrujecie może) to było „to samo”, to po co aż dwa terminy?? Różnią się, czy nie?
Bartek,
Co to jest za metoda rodem z wybiórczych gazetek, żeby przypisywać mi poglądy, których nie wypowiedziałem, tylko dlatego, że Tobie się wydaje, że tak musi być, bo jakże niby inaczej? Wytłuszczanie niektórych słów także nie czyni ich słuszniejszymi. Albo się mówi z sensem, albo nie. Czyli jak mawiał o. Bocheński, poza logiką jest tylko bełkot.
Jeżeli podejmujesz polemikę ze mną, to bądź tak dobry i odnieś się do moich wypowiedzi, a nie do swoich własnych wyobrażeń.
Nacjonalizm jest hańbą. Szowinizm, jeżeli nie wiesz, co oznacza, to zajrzyj do słownika, byle tylko nie OFF course, bo to byłoby poza kursem czyli bez sensu (OF course!). Jeżeli nie wiesz, jaka jest różnica między nacjonalizmem i szowinizmem, to o czym mówimy? Po co głowę zawracać?
Ważniejsza jednak jest różnica między patriotyzmem i nacjonalizmem. Różnica tak oczywista w kulturze polskiej, a tak trudna do zrozumienia w innych kulturach. Debatowaliśmy tu przed laty z Jeffem Nyquistem, który żadną miarą nie mógł tej różnicy pojąć. Ale że dzisiejsi Polacy nie pojmują, to jest straszne. To jest potworne dziedzictwo Dmowskiego. Rząd dusz, jaki sprawuje endecja w tym kraju, to jest zaiste źródło wielu nieszczęść.
Ale wstyd, żebyś i Ty był pod wpływem Dmowskiego.
Zajmijmy się poważnie tezami postawionymi powyżej przez BaSza. Zawiły styl, wtrącanie absurdalnych dygresji, przerost retoryki, a zwłaszcza nadmiar retorycznych pytań i irytujące wycieczki osobiste, mogą zasadnie przesłonić istotne kwestie. A ważnych pytań tu jest wiele: relacje między narodem i państwem, natura nacjonalistycznej ideologii, szowinizm, wynarodowienie. A zatem po kolei.
1. Naród jest naturalną społecznością, połączoną wspólnym językiem, wspólnotą kulturową (choć nie jednością kultury) i w miarę wspólną historią. Państwo jest również naturalną społecznością, wytworzoną dla obrony społeczeństwa przed zewnętrznymi niebezpieczeństwami. Państwo nie musi być wcale narodowe i rzadko w historii bywało. Państwo angielskie np. było normańskie, Normanowie trzymali się zamków, by trzymać w szachu ludność złożoną z Saksonów, Celtów, Anglów, Wikingów, Piktów i innych przymieszek. Z czasem z tej mieszanki powstały trzy narody, ale jedno państwo pozostało.
Francja jest tu jeszcze lepszym przykładem. Żaden naród francuski nie istniał aż do rewolucji antyfrancuskiej. Langwedocja tak dalece nie ma nic wspólnego z północną Francją, że w celu jej podbicia stworzono nawet „krucjatę przeciw albigensom”. Bretonia czy Wandea, Alzacja czy Lotaryngia do dziś zachowują nie-francuski charakter. Jedyna jedność Francuzów pochodziła od państwa, od władzy królewskiej. Interesujące, że Napoleon nazywał się Cesarzem Francuzów, a nie „Francji” (jak car) ani „francuskim” (jak Kaiser).
Przykłady fałszywych narodów można mnożyć – Hiszpania, Belgia, Niemcy – ale zatrzymam się jeszcze przy jednym: Włochy. Podczas Risorgimento zaledwie 30% ludności półwyspu mówiło czymś przypominającym język włoski. Włoski „naród” jest do dziś mrzonką, zaspokajającą potrzeby elit państwa, tak jak wówczas był wydumany z niczego przez wąską grupkę ludzi.
W większości wypadków, nacjonalizm jest zaledwie ideologią państwową dla utrzymania jedności w zróżnicowanym państwie. Klasycznym przykładem jest nacjonalizm rosyjski wydumany przez cara Piotra dla zjednoczenia ziem ruskich. Konkludując, państwo jest na ogół wielonarodowe w zalążku i im bogatsza mieszanka narodów tym silniejsze państwo. Państwo jednonarodowe, marzenie nacjonalistów XIX wiecznych, jest receptą na upadek.
2. Nacjonalizm jest rzecz jasna dzieckiem rewolucji antyfrancuskiej. Jest oczywiście, zawsze był i na zawsze pozostanie, ideologią lewicową, ale nie ze względu na swe jokobińskie korzenie, a z powodów fundamentalnych. Nacjonalizm jest ideologią kolektywną. I dlatego idzie w parze najlepiej z socjalizmem. Zawsze mnie bawi, kiedy mówię moim angielskim znajomym, że Hitler był na lewo, że wskazówka jest w nazwie jego partii: narodowo socjalistyczna partia pracy, a oni spokojnie mi przekładają, że to prawica nie lewica, na co ja wskazuję na wszystkie narodowe partie w polityce brytyjskiej – szkocką, walijską, irlandzką nawet angielską (choć to nie partia) – wszystkie są socjalistyczne. Narodowy socjalizm krąży po Europie.
3. Szowinizm był oryginalnie po prostu przesadną, skrajną formą jakiejkolwiek ideologii. Stąd mówi się do dziś o „męskim szowinizmie”, choć o ile mi wiadomo, nikt nie ośmiela się mówić o feminstycznym szowinizmie – więc odtąd będę tak mówił. Szowinistyczna była np. organizacja Black Panthers w Ameryce. Ograniczmy się wszakże do pojęcia szowinizmu narodowego.
Jeżeli nazwać szowinistą tego, który wynosi swój naród ponad inne, to bardzo niewielu nacjonalistów umknie zarzutu szowinizmu. Toteż zazwyczaj ogranicza się znaczenie terminu do tych, którzy nienawidzą innych narodów i dążą do oczyszczenia własnego narodu z obcych naleciałości. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że w nacjonalizmie zawiera się nieuchronnie idea „misji narodowej”. Np.: być Niemcem jest tak wspaniale, że należy germanizować ludy, które nie dostąpiły tego błogosławieństwa. Rosja niesie światłość ludzkości, więc trzeba rusyfikować tych, którzy nie wiedzą jeszcze, że w głębi są Rosjanami. Polska Winkelriedem (albo Chrystusem) Narodów! Trzeba zatem polonizować polskie kresy, gdzie nieszczęśni zacofani miejscowi ludzie, myśleć mogą, że są Ukraińcami, Rusinami albo Litwinami. Otóż odnoszę wrażenie, że pojęcie misji narodowej zawiera w sobie zalążek szowinizmu.
4. Wynarodowienie. W polskiej tradycji jest to zarzut. Wynarodowienie jest czymś w rodzaju narodowej apostazji. W Polsce wyrzucano np. Conradowi zdradę, bo pisał po angielsku. Ale czy ktokolwiek zarzuca ojcu Chopina, że się wynarodowił? Czy przodkowie Herberta są odsądzani od czci przez Szkotów, że ich zdolny prawnuk nie jest Szkotem?
Osobiście cierpię na atrofię poczucia narodowego. Narodowość wydaje mi się kwestią wyboru. Jeden Szeptycki wybrał być Ukraińcem, a jego brat polskim generałem. Jeden Narutowicz był Prezydentem RP, a jego brat podpisał Deklarację Niepodległości Litwy. Polska kutura, polska tradycja Najjaśniejszej Rzeczypospolitej była tak atrakcyjna, że przyciągała do siebie ludzi nic wspólnego z polskością nie mających. I Bogu niech będą dzięki! Bogu dzięki za tych wszystkich Żydów, którzy wzbogacili język polski. Bogu dzięki za wszystkich Radziwiłłów i Czartoryskich, Sanguszków i Sapiehów, bez których polska kultura nie byłaby tym samym, a którzy w ogóle nie są polskiego pochodzenia. Dziękujmy Panu za wszystkich Francuzów, Szkotów, Żydów, Rusinów, Bałtów, Prusaków, Sasów, Kozaków, Bośniaków, Tatarów, Wikingów, Greków i kogo tam jeszcze, że osiedlili się na błogosławionych ziemiach Najjaśniejszej. Nie sądzę, żeby jednonarodowy prl był równie atrakcyjny, choćby tylko w jednej setnej części.