Nie będę krył, że wybierając się na najnowszy film Andrzeja Wajdy, miałem z góry ugruntowany pogląd. Mistrz polskiej szkoły relatywizmu filmowego nie wydawał mi się odpowiednim kandydatem na autora filmu o zbrodni katyńskiej. Jako twórca adaptacji powieści Andrzejewskiego „Popiół i diament”, reżyser propagandowych eposów z gatunku „Człowieka z marmuru” i „Człowieka z żelaza” wydawał mi się nieodmiennie typem ideowca, skrupulatnie dopasowującego swój prywatny etos do zmiennej koniunktury. Dzieło Wajdy to mit zagubionego akowca, dobrodusznego bolszewika, solidarnościowego zrywu, siermiężnej koegzystencji imponderabiliów z koniecznością dziejową.
Czy ikona peerelowskiego dopasowania, raźnej aprobaty, koncesjonowanej niezależności, człowiek, który przez ostatnie półwiecze kroczył ramię w ramię, jakkolwiek by niechętnie, z bolszewickim oprawcą i tyranem, może powiedzieć coś sensownego na temat przyczyn i skutków, na temat jądra, istoty systemu, w którym tak dobrze się zadomowił?
Przedpremierowe wypowiedzi reżysera rokowały jak najgorzej. Zaindagowany w jednym z wywiadów o kwestię przygotowań do realizacji filmu, napomknął był niezręcznie o subtelnej ingerencji naczelnego Gazety Wyborczej. Redaktor mniej ostatnio poczytnej gazety zapragnął mianowicie wysondować, czy zachowane zostaną proporcje pomiędzy zbrodnią nazistowską i jej sowieckim surogatem. Zapytał zatem wprost naiwnego w tym przypadku, jak dziecko, twórcę, czy aby ten ostatni nie zapomniał dodać co nieco o zbrodni popełnionej na krakowskich profesorach. Zbity z tropu laureat licznych nagród zapewnił pospiesznie, że stosowne sceny znajdą swoje miejsce w filmie. I tak, tradycja polskiego państwa podziemnego, nakazująca postrzegać zbrodnie sowieckie przez pryzmat zbrodni hitlerowskich doczekała się swojej filmowej adaptacji. Niemal 70 lat po zbrodni katyńskiej nad prawdą po raz kolejny miała zatriumfować propaganda.
Ze złym nastawieniem, pełen najgorszych przeczuć, zasiadłem w kinowym fotelu. Rychło poczułem miłe zaskoczenie. Pierwsze sekwencje filmu przemawiają wspaniałą poetyką obrazu. Scenografia, kostiumy, zdjęcia, dobrze odegrane dialogi świadczą nie tylko o najwyższym profesjonalizmie twórców, ale przy okazji przenoszą widza niepostrzeżenie w rzeczywistość epoki tak bardzo przecież odległej. Nie wiem, czy tak wyglądała tamta Polska, ale właśnie w ten sposób ją sobie wyobrażałem. Drobne potknięcia, nieco chaotyczna narracja, nie psują obrazu. Zresztą, chaos był integralną cząstką tamtych chwil.
Pierwsze poważne zadziwienie przychodzi wraz ze sceną, gdy żona jednego z oficerów dociera w jakiś sposób do obozu jenieckiego, odnajduje męża, i przy obojętnej asyście czerwonoarmijnych strażników przekonuje go do ucieczki. Oficer odmawia, zasłaniając się honorem munduru, który miałby być rzekomo splamiony próbą ucieczki z sowieckiej niewoli. Od tego momentu pokłady niekonsekwencji, a może raczej źle utajonych intencji, spiętrzają się i pomnażają.
Jesteśmy świadkami dwóch okupacji, obserwowanych poprzez strzępy wydarzeń i aluzji. Po jednej stronie kipiący nienawiścią niedouczony nazistowski oficer (jego naukowym kwalifikacjom poświęca Wajda zdumiewająco dużo miejsca), pastwiący się nad gronem nobliwych krakowskich profesorów, z drugiej strony dobroduszny typ podstarzałego bolszewika, który, narażając własne życie, staje w obronie polskiej kobiety i jej dziecka. Obie postacie jak najbardziej prawdopodobne, jednak wykreowane w czytelnej intencji zilustrowania przepaści pomiędzy jednym i drugim agresorem.
Obraz złego Niemca i dobrego bolszewika ustalają na dobre podstawową tezę filmu. Pozostaje już tylko konsekwentnie poprowadzić narrację. Wywołujące niekłamany szok ujawnienie zbrodni katyńskiej w kwietniu 1943 roku jest nieomal wyłącznie pretekstem do pokazania po raz kolejny chamstwa i bezduszności hitlerowskiego najeźdźcy. Można przecierać w tym miejscu oczy ze zdumienia – czy aby na pewno jesteśmy na filmie o katyńskiej zbrodni? Jakie było jej podłoże, znaczenie, na czym polega istota bolszewickiej praktyki politycznej? Na te pytania nie znajdziemy w filmie odpowiedzi. Zgodnie z logiką swojego doświadczenia, Wajda nie ma do powiedzenia kompletnie nic na temat istoty bolszewickiego systemu. Ten rozdział historii najnowszej jest dla niego niedostępny. Pozostając nadal wiernym trybikiem systemu, nie rozumie jego istoty, nadrzędnych mechanizmów funkcjonowania, metody, celów, jakie nieodmiennie stawia przed sobą bolszewizm. Wajda tego wszystkiego nie dostrzega, nie potrafi przebić się przez szczelny kokon oficjalnej ideologii i propagandy, na której wykarmił cały swój intelektualny żywot. Wajda milczy, biorąc pod uwagę okoliczności, zapewne nawet milczy roztropnie, dlaczego jednak w takim razie postanowił nakręcić film o takim tytule?
Jestem szczerze zaskoczony. Nie myślałem, że może być aż tak. Z ekranu wieje przerażającą pustką. Drugorzędne wątki nie wypełniają tej przepastnej przestrzeni żadną treścią. Jedyny obraz, jaki przeciska się do świadomości, to obraz bezradności twórcy wobec tematu, historii, obraz jego osobistego zagubienia. To zarazem jedyna autentyczna wartość dokumentacyjna dzieła – świadectwo niemocy samego autora i ogromnej części jego pokolenia. Sięgam pamięcią do bohaterów powieści Józefa Mackiewicza. Te same reakcje, ten sam upór percepcji wobec wdzierającej się do myśli potwornej rzeczywistości. Widmo nieuchronnej zagłady nie było popularne. Nie jedna z Mackiewiczowskich postaci mogłaby z powodzeniem odegrać swoją rolę w Wajdowskim obrazie. Analogie stają się coraz bardziej natrętne i po raz pierwszy dopada mnie pytanie – czy wyjść, czy pozostać w kinie?
Tempo narracji nie pozwala na rozstrzygnięcie owego dylematu. Błyskawicznie nadchodzi styczeń 1945 roku – wyzwolenie. Mistrz nie pozwala na snucie dywagacji na temat trafności postawionej tezy. Podejrzewam, iż nawet nie domyśla się istnienia odmiennych opinii w związku z obecnością Armii Czerwonej na tych ziemiach. Nie widać tego wyraźnie na filmowych kadrach, ale przecież właśnie w tamtych, odległych dziejowych momentach rodziła się nowa Polska przyszłego reżysera. Jako kreator Szczuki i Chełmickiego czuje się tu jak ryba w wodzie. Po raz już nie wiadomo który sięga po dylematy wojennego pokolenia. Po raz kolejny feruje z rozmachem dziejowe wyroki. Niepokorni giną albo trafiają do więzienia, reszta musi się przystosować.
Składając hołd deterministycznej wizji świata, Wajda nieodmiennie zapomina o właściwym przedmiocie filmu. Temat, który wziął na swój reżyserski warsztat jest dla niego samego wciąż tematem tabu – nie chce o nim opowiadać i nie będzie aż do samego końca. W zamian prezentuje tematyczny ersatz, skupiając uwagę widza na tzw. kłamstwie katyńskim. Zapewne dla Wajdy, dla ludzi jego środowiska stanowić ono mogło rzeczywisty problem. Stąd, bardzo długie minuty filmu poświęcone są oświetleniu tego właśnie aspektu najnowszej historii – bolszewicy rozmijają się z prawdą w odniesieniu do zbrodni przez siebie popełnionej – czyż to, doprawdy, nie jest szokująca rewelacja?
Ostatnie sceny filmu ujawniają niezaprzeczalne mistrzostwo warsztatowe Wajdy. Reżyser sięga wreszcie po temat, który z tych czy innych racji, stanowił dla niego tabu przez z górą 60 lat. Opowiada nam o zbrodni z przejęciem, ale bez patosu. Dominuje realizm, który nie domaga się nawet słowa komentarza. Sowieccy oprawcy mordują polskich żołnierzy, z wielką wprawą i metodycznością. W opisie dominuje szczegół, proste, choć makabryczne czynności. Tak, zapewne, wyglądała ta zbrodnia.
Gdy nikną ostatnie obrazy, w sali kinowej zapanowuje cisza. Nikt się nie rusza do wyjścia, nie słychać zwykłego gwaru, odgłosu podnoszących się siedzeń. Siedzę, podobnie jak inni, i jeszcze raz przeżywam ostatnie sceny filmu. Nie mogę mówić, nie będę mógł wykrztusić słowa przez kolejnych piętnaście minut. Czy to zasługa filmu? W tej sekundzie nawet o tym nie myślę. Podobnie, kino Wajdy schodzi w tej chwili jakby na plan dalszy. Wychodzę z sali pod wrażeniem, nie wiem czego bardziej, czy obrazu, czy upiornej historycznej rzeczywistości.
Prześlij znajomemu
Czy ten film nie ma za zadanie: otworzyć bolesny temat i zarazem go zamknąć? Raz na zawsze. Bo któż się poważy po „mistrzu” jeszcze coś dopowiadać? Na dodatek po instruktażu naczelnika GW!
Filmu nie oglądałem, po prostu nie lubię p.Wajdy, zaczekam na, oby, następny film o Katyniu.
Następny paszkwil w wykonaniu naczelnego opluwacza vel Wajdy.
Nie mam pojęcia kto pozwala temu człowiekowi nagrywać taką szmirę.
Kto pozwala nagrywać? A to nie jest wiedza powszechna?? Przekrętasy z PISF z wraz ze swoją „czerwoną” naczelnik, panią O., która „włancza” telewizor a nie włącza…wykształconą równie świetnie, jak cała „elita” PRL i IIIRP, ale raczej w rąbaniu kaski z budżetu. Czerwoni zafundowali nam podmiankę elity narodu, a żeby to nie wyszło na jaw to ich pomordowali. A teraz robią filmy… o nich. Raptem wszyscy aktorzy PRLu i ich dzieci mają ojców i dziadków w Katyniu, a całe rodziny były w AK… a nie u Berlinga i X departamencie. Spokojnie. Znając ogólną zasadę dążenia do ekstremum i granic przyzwoitości, chęć szokowania widza, to niedługo wznowią serię o NSZ. Wajda, podpieprzy kolejny pomysł Glińskiemu i nakręci film o Flamme, Kutz o Brygadzie Świętokrzyskiej a Holland o Mosdorfie, ale tylko do czasu przybycia do Oświęcimia, bo jak dalej to jej Edelman ręki nie poda.
Droga Pani,
Być może oni rzeczywiście stracili krewnych w Katyniu – mogli w końcu spaść z wieżyczek strażniczych. Bardzo mi się podoba, że Pani nie „włancza” telewizora, ale dziwię się, że go Pani włącza. Czy nie lepiej byłoby wyłączyć?
Nie bardzo rozumiem, o co chodzi z tymi pomysłami, NSZ i Brygadą Świętokrzyską. Czy może mi to Pani objaśnić ab ovo?