Lekkie pióro tropiciela ludzkich losów
2 komentarzy Published 30 listopada 2022    |
Nie całkiem przypadkowo wpadła mi do ręki książka Tomasza Kornasia o zgrabnym, choć przewrotnym tytule Starym czasom naprzeciw – przewrotnym, bo zdaje się sugerować jakoby w jakiś specjalnie zamierzony sposób sięgał do przeszłości. Czy tylko mnie się zdaje, że książka sugeruje coś przeciwnego? Jej autor wcale nie musi wykonywać ekwilibrystycznych gestów, ciała i umysłu, aby się z przeszłością zetknąć. Jest z nią w najlepszej komitywie, w idealnym związku, takim, który zdaje się nieomal podważać zasadę następstwa czasu; który potrafi niwelować resztki zamazanej granicy pomiędzy tym co było, a tym co jest. Zdaje mi się, że przeszłość jest dla Kornasia realną cząstką rzeczywistości, tu i teraz.
Pisząc o Wacławie Zbyszewskim napomyka o lekkości pióra kontrowersyjnego publicysty. Trafna uwaga. Giedroyc wspominał, że nie spotkał w życiu nikogo, kto pisałby z równą lekkością, swobodą, którego brudnopis nie domagał się poprawek. Łatwo uwierzyć słowom Giedroycia, jeśli miało się kontakt z prozą Wacława Zbyszewskiego.
I Tomasz Kornaś ma w swoim piórze to coś, co sprawia, że przez jego teksty przebiega się oczami z największą przyjemnością: lekkość, klarowność, lapidarność, a na dodatek dyskretny humor. Jedno – i to zdecydowanie – odróżnia go od sławnego publicysty: stosunek do faktów. Zbyszewski nic nie robił sobie z ich marnej przyziemności. Rozmyślnie, czy z lenistwa, wypisywał niekiedy nieprawdopodobne bzdury, nie mające wiele, albo zgoła nic, wspólnego z otaczającą go rzeczywistością. Przyjaciel Wacława Zbyszewskiego, Józef Mackiewicz, nie mógł wprost ścierpieć tej jego maniery, co powodowało, że żyli raczej w niezgodzie. Podejście Kornasia do faktu jest zupełnie innej natury. Fakt nie jest mu zawadą, ale najlepszym przyjacielem, wskazującym drogę ku poznaniu. Pojedyncze epizody stanowią kanwę, na której autor Starych czasów buduje pasjonującą narrację, odkrywa powikłane losy, meandry życiorysów. Z biografii potrafi kreować głęboki po horyzont obraz – inspirację dla niejednej potencjalnej powieści. Być może tak właśnie należy patrzeć na te krótkie artykuły – jako na powieści w miniaturze.
Jest tych artykułów w książce bardzo wiele, ponad sześćdziesiąt. W większości pisanych dla Najwyższego Czasu!, bodaj czy nie jedynej gazety, którą dawało się czytać na przełomie dwóch dekad, drugiego i trzeciego tysiąclecia. Jej redaktorzy uznawali co prawda bez zająknięcia transformacyjny porządek „III RP”, mieli jednak dość oleju w głowie, żeby przyglądać się dookolnej „rzeczywistości” krytycznie, nie popadać w entuzjazm. W miarę też szybko odkryli prabolszewickie korzenie brukselskiego porządku, rozlewającego swoje niedorzeczności po Europie. Kuleli, ale tylko na jedną nogę. Tomasz Kornaś przez kilka lat regularnie tam pisywał. Jako sporadyczny czytelnik tego organu nigdy nie zwróciłem należnej uwagi na jego teksty. Dopiero w książce artykuły Kornasia ujawniły przede mną swoje walory.
W rozdziale Ludzie i książki znaleźć możemy skondensowane, wartkie opowieści o barwnych postaciach. Jest ich zbyt wiele, ażeby nad każdą pochylić się, choćby przez moment. O kilku nie sposób jednak nie napisać. Książkę otwiera portret Szymona Askenazego, słynnego historyka, który zajmował się także dyplomacją, posługując się w tej drugiej profesji metodami wychodzącymi niekiedy mocno poza przyjęte konwencje. Gdy trzeba było, potrafił onieśmielić swoim zachowaniem poważnych interlokutorów, przedstawicieli renomowanych organizacji. Niekoniecznie działało tu pokrewieństwo z Chachamą Zwi, słynnym lwowskim rabinem z XVII wieku. Stawiałbym raczej na charyzmę samego profesora. Mówił o sobie z dumą: „Uczony polski, wychowawca młodzieży polskiej, z przekonań swych nie winien sprawy nikomu prócz Polski”.
Kolejny bohater to Janusz Minkiewicz, tragi-farsowa postać utalentowanego literata i satyryka, który jako klasyczny poeta dworski miał nieszczęście służyć pod hitleryzmem i bolszewizmem, systemami nie znającymi pobłażliwości dla niezależnych artystów. Minkiewicz odnajdywał się w tych warunkach. Gdy Barbara Toporska zapytała go „jak można leźć gremialnie w to nieinteligentne świństwo (socrealizm)”, odpowiedział szczerze: „nikt nam tak dobrze nie płacił jak Stalin”.
Interesująca jest historia Stanisława Brochwicza „niemieckiego agenta, polskiego pisarza i dziennikarza”. Brochwicz miał jakoby zginąć w zamachu w 1941 roku, ale widziano go podobno także cztery lata później w Krakowie. Przed wojną dał się poznać jako zwolennik hitleryzmu i miał z tego powodu kłopoty, także w swoim środowisku, w ruchu narodowo-radykalnym, któremu szefował Bolesław Piasecki. Podejrzewano, że jest niemieckim agentem. Był nim, ale to nie przeszkadzało mu w formułowaniu własnych, oryginalnych poglądów. Tuż przed aresztowaniem przez władze polskie (była to prowokacja z udziałem Piaseckiego) w czerwcu 1939 roku mówił, że wojna z Niemcami będzie oznaczać klęskę, prawdziwą tragedię. Przekonywał, że za wszelką cenę trzeba próbować odwrócić tę sytuację. Były to słowa zdrajcy, ale w odróżnieniu od ówczesnych elit, politycznie trzeźwego.
Książka obfituje w tragedie outsiderów, których polityczne myślenie nie jest pozbawione słuszności. Widzących to, czego się nie dostrzega w wirach głównego nurtu. Wyrazistym przykładem tego samego fenomenu są opowieści o Feliksie Burdeckim i Janie Emilu Skiwskim. Obaj panowie, jak wiadomo, redagowali prohitlerowski Przełom, który jednak, a wbrew przyjętym schematom, nie był wyłącznie pro-okupacyjnym szmatławcem. Gazeta, przynajmniej w zamyśle redakcyjnym, miała promować nieco dziwaczny konglomerat dwóch idei: antybolszewizm i zjednoczoną socjalistyczną Europę. Józef Mackiewicz, który spotkał się z obu panami z racji swojej zawodowej ciekawości jesienią 1944 roku w Krakowie, oceniał ich działania surowo.
W tym samym Krakowie działał podczas drugiej wojny światowej Adam hrabia Ronikier. Podobnie jak dwaj wymienieni wyżej panowie, ale także Józef Mackiewicz, z którym krótko współpracował, był przekonany, że największym zagrożeniem dla świata jest bolszewizm. Nad politykę przekładał filantropię. Uważał za swój obowiązek trwanie na wyznaczonym posterunku, tak „by w kraju zachować największy możliwie ład…”. Prześladowany, w końcu aresztowany przez gestapo i przetrzymywany w makabrycznych warunkach, na jotę nie zmienił przekonań. Ronikier, podobnie jak Mackiewicz – pisze w swojej książce Kornaś – uważał, że okupant sowiecki jest stokrotnie gorszy od nazistowskiego, bo „jeżeli Niemiec łamał kości, to bolszewik starał się zabić duszę człowieka”.
Manifest katyński polskiego króla to jedna z najbarwniejszych opowieści Kornasia. Opowiada o pochodzącym z Nowej Zelandii potomku powstańca listopadowego, samozwańczym królu Polski Geoffreyu Potockim de Montalk. Tomasz Kornaś z talentem streszcza jego bogaty żywot. O rozległości jego aspiracji świadczyć może tytuł jaki sobie nadał w związku z koronacją: król Władysław V koronował się mianowicie na „Króla Polski, Czech i Węgier, Wielkiego Księstwa Litwy, Śląska i Ukrainy, Hospodara Mołdawii…” – przyjął na swoją głowę brzemię większej jeszcze ilości tytułów, ale – niestety – Kornaś dalszy ich ciąg wytrzykropkował. Swój antykomunizm łączył mądrze z antydemokratyzmem i rojalizmem, ale nie stronił też od antysemityzmu. W licznych życiowych perypetiach ujawnił niezwykle silny charakter i hart ducha.
Następny z długiej serii artykułów dotyczy brzydkiego życiorysu niezmiernie popularnego pisarza, na którego książkach nieomal uczyłem się czytać. To rzecz o Alfredzie Szklarskim, autorze wielce popularnej serii, opowiadającej o przygodach Tomka Wilmowskiego. Cóż… nie miał ten autor udanego startu literackiego.
Kolejne rozczarowanie wiąże się z historią Mariana Bielickiego, autora doskonałego Zapomnianego świata Sumerów. Tomasz Kornaś zwrócił baczną uwagę na jego życiowe perypetie nie bez smutnej przyczyny: jest nią powieść czasów wojny koreańskiej Dżuma rusza do ataku. Kornaś, jak sam pisze, dobrze zaznajomiony z literaturą stalinowską (pełen jestem niekłamanego podziwy dla tej niewybrednej pasji!) uważa tę powieść za szczególny przejaw antyamerykańskiej histerii, ujętej w formę literacką. Autor Starych czasów… musiał być rozgoryczony swoim odkryciem, bo tym razem nieodłączny swój humor okrasił dawką ironii: „W czasie wojny Bielicki przebywał w Korei. Trudno powiedzieć, ile (i co) zdołał zobaczyć, ale z całą pewnością opisał to, czego nie widział”. Kornaś w następujący sposób podsumowuje dokonania literackie Bielickiego: „Wśród napisanych i wydanych po polsku głupot książka Bielickiego zajmuje jedno z czołowych miejsc pod względem absurdalności”.
Przez kolejne karty opowieści przewijają się żywi ludzie ze swoimi dramatycznymi, niekiedy paskudnymi, innym znów razem tragicznymi losami. Nie sposób wspomnieć ich wszystkich, choć wszyscy oni zasługują na baczną uwagę. Pojawia się tam Adam Bahdaj, autor błyskotliwych powieści dla młodzieży, w nieodległej przeszłości zagorzały socrealista. Biskup Michał Klepacz, nazywany niekiedy „czerwonym biskupem”, który miał być – za namową warszawskich komunistów – obdarowany kapeluszem kardynalskim, do czego nie doszło. Kapelusz otrzymał Karol Wojtyła. Pojawia się także Kazimierz Zamorski, długoletni pracownik RFE, znany z doskonale napisanej, wspólnie ze Stanisławem Starzewskim, Sprawiedliwości sowieckiej, książki, która – jak opowiadał mi Zamorski – zdobyła sobie uznanie samego Władysława Studnickiego. Sprawiedliwość sowiecka nigdy nie doczekała się popularności, na jaką zasłużyła. Po wygranej wojnie z Hitlerem ludzie – przekonuje Kornaś – nie chcieli przyjąć do wiadomości, że system sowiecki jest równie zbrodniczy jak nazistowski. Wiedza o masowych mordach, o obozach koncentracyjnych w raju krat, została przyjęta do wiadomości przez świat dopiero za sprawą bolszewickiego prowokatora, Sołżenicyna, którego dzieło nie tyle służyło prawdzie, co długofalowej strategii.
Drugi rozdział książki dotyczy tego, czym Tomasz Kornaś zasłynął w wąskim środowisku ludzi, zajmujących się twórczością Józefa Mackiewicza. W swoich artykułach Kornaś dezawuuje kolejną (z niezliczonych) próbę przypisywania niewygodnemu Antykomuniście niecnych postępków. Mowa tu między innymi o dwóch powieściach, których autorstwo w bezczelny, absurdalny sposób próbowano przypisać Józefowi Mackiewiczowi. Jest w tym rozdziale także interesujący tekst, poświęcony twórczości Barbary Toporskiej, a tam – ciekawie umotywowana teza, że wydana w 1981 roku powieść Spójrz wstecz, Ajonie! jest w istocie ostatnią powieścią II Rzeczypospolitej.
Kolejna część książki jest poświęcona temu, co nazywa Kornaś politycznym planktonem. Opisuje tu mniej lub bardziej udane próby zaistnienia w peerelowskiej politycznej piaskownicy. Z właściwą sobie dociekliwością śledzi Kornaś losy często peryferyjnych grupek i organizacji, a czyni tak zapewne motywowany kronikarską pasją. Nie wiem czy ma rację, nie dostrzegając w tych bytach większego znaczenia. Bo oto, wśród licznych skrajnie lewicowych ugrupowań wymienia wolnościową grupę komunistyczną „krzyk”, cytując fragmenty programu organizacji. Mamy tu: zniesienie własności prywatnej, likwidację pieniądza („zbędny i wirtualny fetysz kapitalizmu”), wprowadzenie obowiązku pracy. Czy taki program nie leży blisko najnowszych koncepcji bolszewickiego panowania?
Rozdział Rozgłośnie i gazety zdaje się pokazywać potencjalną (nie zawsze rzeczywistą) moc tkwiącą w mediach, przekonanie decydentów, że odbiorca połknie każdą przynętę, byleby z należytym kunsztem podaną. Wszystko zależy nie od ludzi występujących na łamach czy przed mikrofonem, ale od dyrektyw płynących z góry. Jaskrawym przykładem takiego stanu rzeczy może być Polskie Radio Madryt. W pierwszych latach istnienia polska sekcja tego radia nie była poddawana jakimkolwiek zewnętrznym naciskom, stąd nadawane z Madrytu audycje charakteryzował konsekwentny antykomunizm. Radio nie miało środków, ale cieszyło się niezależnością. W dobie mody na gomułkizm, gdy RFE Nowaka czy Kultura Giedroycia popadły w prokomunistyczny stupor, polskie radio w Madrycie zachowało daleko posunięty sceptycyzm co do rzeczywistego charakteru „zmian”. W końcu pojawiły się problemy z niezależnością, naciski rządzonych przez Franco Hiszpanów, aby tonować polityczną wymowę audycji. Gdy doszło do pierwszych kontaktów rządu hiszpańskiego z „rządem” peerelu, rozpoczął się ześlizg. Łobodowski wspominał: „wybito nam zęby, ofiarowując na ich miejsce źle dopasowane protezy z kiepskiej gumy”.
Konsekwentnie, po urabianej z mozołem propagandzie przychodzi miejsce na Wybory. Autor przytacza w swoich artykułach pięć historycznych przykładów, od referendum z 1946 roku po „pierwsze wybory parlamentarne III RP”. Mimo skrajności tych przykładów skutecznie przekonuje, że za każdym razem, bez wyjątku, na podawane ostatecznie „wyniki” większy aniżeli prości wyborcy wpływ mieli zakulisowi decydenci. Jako antydemokrata mam do rytuału głosowania stosunek bardziej niż negatywny. Nie bawi mnie obserwowanie ideologiczno/administracyjnych manipulacji, a nieposkromiony, powszechny pęd do udziału w tym zbiorowym akcie hochsztaplerstwa napawa pesymizmem. Czy kiedykolwiek możliwa będzie reakcja, oparta na zdrowym przekonaniu, że wybór w sprawach większych aniżeli indywidualne należeć powinien do bardzo nielicznych?
Po Wyborach przychodzą Varia. Niewiele w tych kilku artykułach humoru, a jeśli jest, to kwaśny. Kornaś opowiada tu między innymi o zajadłej walce socjalizmu z brudną bielizną w państwowych pralniach; o tym jak to brudy wielkopolskie wędrowały pociągami na Śląsk; śląskie do Wielkopolski, a mazowieckie nie pomnę już gdzie. Dowcip wypływający z tych nonsensów rozwesela, ale w istocie jest tragiczny. Stoi za nim umartwienie i nędza ludzkich pokoleń, niekoniecznie tylko tych z przeszłości. Na koniec rozdziału podaje autor „dziwaczne statystyczne informacje”. Według oficjalnych danych, w 1951 roku katowickie pralnie publiczne wyprały 48 tysięcy kilogramów bielizny. „Czy w normalnym ustroju – zapytuje – ktokolwiek gromadziłby takie absurdalne dane?” Tekst pisany był przed 18 laty. Nikt wówczas nie słyszał o aktualnych maniach klimatycznych (przynajmniej nie w dzisiejszym ich wymiarze); o absurdach związanych z liczeniem śladu węglowego; o tym, że być może w niedalekiej przyszłości przymuszony zamordyzmem ekoterrorystycznych rozporządzeń obywatel Europy stanie przed egzystencjalnym wyborem: zjeść kawałek mięsa czy zatankować samochód.
Czerpiąc inspirację z klasycznej tragedii, swoją książkę zakańcza autor Mordem. Stanowi ten rozdział zgrabną glossę do wszechobecnego w naszej demobolszewickiej rzeczywistości absurdu życia. I tu można znaleźć perłę wielkiej niezwykłości. Opowieść o losach pewnego Tatara, Jerzego Koryckiego, znanego czytelnikom jako Jerzy Edigey. Co ciekawe, nie był to pseudonim, a prastare imię rodowe, którym tatarscy przodkowie peerelowskiego autora kryminałów posługiwali się od przynajmniej XIV wieku, gdy Wielki Książę Litewski Witold osiedlił ich na terenie swojego państwa. Dopiero po Unii Lubelskiej stary ród tatarskich Edigeyów przyjął polski herb i nazwisko Koryckich. O rodzinnych korzeniach pisarza pamiętano, co może wprawić w zdumienie, w sowieckim Kazachstanie. Świadczy o tym powitanie, jakie go spotkało na lotnisku w Ałma Acie, gdy z całym ceremoniałem witał go tamtejszy pierwszy sekretarz komunistycznej partii. Kazachscy bolszewicy pamiętali, że dawny przodek Koryckiego, Edigey, był najbliższym druhem samego Tamerlana. Korycki miał bogatą przeszłość. Podczas studiów związał się z ruchem narodowym. Był jednym z pierwszych więźniów Berezy. Siedzieli z nim Bolesław Piasecki, Dziarmaga, Sznarbachowski. Korycki był doskonałym autorem powieści kryminalnych, pisanych dobrym językiem, a jego narracja potrafiła trzymać czytelnika w napięciu aż do ostatniej strony. Miał – według Kornasia – tylko jedną słabość – zbyt wazeliniarskie traktowanie służb milicji obywatelskiej. Może to jednak mniej była słabość, a bardziej przepis na sławę.
W przeciwieństwie do jednego z ostatnich bohaterów swojej książki, Tomasz Kornaś nie traktuje opisywanych postaci z nadmiarem łagodności. Opisuje ich powikłane losy z rezerwą, zachowując dystans do badanych zjawisk i ludzkich poczynań. Umiejętnie przywraca przeszłość teraźniejszości, udowadniając przy okazji, że podpatrywanie historii jest nie tylko ciekawe, ale posiada bezwzględnie walor aktualności.
____________________________
*) Tomasz Kornaś, Starym czasom naprzeciw, Łomianki 2022.
Prześlij znajomemu
Darek,
zaciekawiłeś mnie tą książką, z pewnością przeczytam. Mam takie skojarzenie z „Ostatnią cyganerią” Tadeusz Wittlina. Też LTW to wydało, choć na półce mam jakieś dziwne, bardzo stare wydanie. To wyłącznie o otoczce Cyrulika Warszawskiego w okresie międzywojennym. Napisana też „lekkim piórem”, świetnie się czyta.
Przemek,
To bardzo miło, że przekonałem Cię do sięgnięcia po książce Tomasza Kornasia. Chciałbym wierzyć, że nie tylko Ciebie.