Za lub przeciw kontrrewolucji część V
5 komentarzy Published 7 czerwca 2023    | 
(stałem się zdecydowanym prawicowcem – do dupy z tą kretyńską lewicowością i rewizjonizmami, które przyjmuję tylko taktycznie. Cały rewizjonizm tzw. to nie jest nic innego, jak chęć zdobycia jakichś tam nieokreślonych wolności bez pozbycia się wszelkich korzyści b[yłego] określonego niewolnictwa. Ludzie nie chcą być wolni, nie chcą ponieść ryzyka wolności)
Andrzej Bobkowski
Wielki Plan
Według podręczników historii komunizm upadł w 1991 roku. Ten historyczny fałsz propagują także ludzie, dla których prowokacyjny charakter „przemian” lat 89-91 nie budzi wątpliwości. Niezmiennie aktualne pozostaje wobec nich pytanie: jak to możliwe, że komunizm upadł, skoro nie było na świecie realnej siły, skłonnej formułować tego rodzaju dążenia?
Nikt tego upadku nie chciał. W polityce światowej obowiązywało détente – nie drażnić przysypiającego, niemrawego sowieckiego niedźwiedzia, o aparycji i witalności Leonida Breżniewa. Ludność sowiecka, pogodzona z szarym losem, nawet nie myślała o uchyleniu krat więzienia. Pamiętała do czego zdolny jest bolszewizm i bała się. Z wyjątkiem szczupłej grupy dzielnych „opozycjonistów” i „dysydentów”, na ogół marksistów i bolszewików. Ale ci nawet nie myśleli o kontrrewolucji. Nie burzenie było ich celem, ale naprawa, restauracja „pięknej idei”, „nadziei świata”. Co się zatem stało z komunizmem? Zwiądł ze starości? Rozleciał się pod naporem wygenerowanego przez siebie bezhołowia? Po 70 latach mizerno-dumnej egzystencji zatracił wiarę w możliwość przetrwania i łyknął pigułkę samozagłady? Chciałoby się na to wszystko machnąć ręką, ale nie wolno przejść obojętnie wobec fałszu. Za komunizmem stoi makabra historii, pragmatyka krwawej obrzydliwości. Przed komunizmem plugawy cel: zagłada cywilizacji, wymazanie praw Boskich i ludzkich.
Argumenty, formułowane post factum, mające przekonywać o upadku komunizmu: demograficzne, gospodarcze, polityczne są równie wiarygodne jak nie przymierzając – wojenna propaganda ukrainna. Mówi się o upadającej gospodarce, o przedsiębiorstwach popadających w ruinę, o zacofaniu technologicznym i wielu podobnych czynnikach. Sugestywny zestaw argumentów, tyle że nieprzydatnych. Bo wychodzących z założeń innego systemu. Sowiecka władza nie zwykła wsłuchiwać się w głos ludu. Ani bunt, ani głód, zgon ojca proletariatu, inwazja hitlerowców i amerykańskiej stonki, żadna z tych niedogodności nie zdołała nadwerężyć komunistycznej potęgi. I najważniejszy kontrargument: brak wrogów; wrogów zdeterminowanych na tyle, aby wszcząć kontrrewolucję. Antykomunizm dogorywał.
Józef Mackiewicz podejmując rozważania nad sytuacją polityczną połowy lat 70., sugerował istnienie nowego Wielkiego Planu, którego celem było ostateczne zniszczenie antykomunizmu. Przekonywał, że jest to główne zadanie rozwijającego się dynamicznie „ruchu dysydenckiego”. Zachodzi uzasadnione pytanie: po co tyle zachodu, skoro antykomunizm ledwie zipał? Czy istniało z komunistycznego punktu widzenia jakiekolwiek zagrożenie? Czy dlatego przeprowadzono tak gigantyczną operację? Dzisiaj domyślamy się, że istotne cele ruchu były znacznie szersze. Że miał on uwiarygodniać „przemiany” prowadzące do „upadku”. A jednak zdaje mi się, że Mackiewicz nie był w swoich rozważaniach daleki od prawdy. Bo antykomunizm nie jest tylko narzędziem walki z wrogiem Boga i człowieka. To także wzorzec elementarnych wyborów. Bez jego istnienia nie ma obrony przed szaleństwem rewolucji, widoków na kontrrewolucję.
„List do przywódców Związku Sowieckiego” Sołżenicyna miał być przedmiotem ożywionych dyskusji w partii komunistycznej. Myślano jakoby o pozbyciu się „balastu ideologicznego”. Taką groteskową supozycję wypowiedział naczelny Kontynentu Maksimow. Groteskową, bo traktującą kpzs jako coś w rodzaju salonu politycznego Madame Roland z czasów rewolucji francuskiej. Zapomniał widać o podstawowej zasadzie demokratycznego centralizmu, która zdecydowanie nie dopuszcza, aby szerokie gremium partyjne, złożone po większej części z kabotynów-karierowiczów, mogło decydować cokolwiek. Tym więcej, istnienie ideologii, która – nawiasowo – zniknęła była z powierzchni ziemi w mgnieniu chwili, dokładnie wówczas, kiedy okazała się zbyteczna.
Mackiewicz opisywał obawy żywione przez dysydentów, m.in. przez Maksimowa i Sołżenicyna: „gdyby dziś raptem obalona została władza komunistyczna w Rosji, to prawdopodobnie groziłby jej raczej faszyzm, niż odrodzenie demokracji…”. Charakterystyczne jest to przywiązanie do sowieckiej retoryki, a także hierarchia zła, wedle której faszyzm nie ma sobie równych w rankingu ciemnych mocy. To uniwersalny slogan, jednoczący wszystko co postępowe i lewe, a nie skażone nacjonalizmem i rasizmem. Antyfaszyzm to kąt widzenia wspólny, demobolszewicki. Nie chodzi w nim o walkę z faszyzmem, którego nie ma. Ale o ostateczną rozgrywkę z pozostałościami zanikającego świata: tradycji, wartości, kultury, religii, tego wszystkiego, co nie jest stadne. W pierwszej fazie: o odrzucenie antykomunizmu. W swojej broszurze „Trust” nr 2 cytował Mackiewicz najbardziej charakterystyczne wypowiedzi:
Antykomunizm jest mi obcy… Nie mogę powiedzieć ani o sobie, ani o swoich przyjaciołach, że: my nienawidzimy systemu sowieckiego…
Rozważał kagebowskie inspiracje nowego ruchu. Szczegółowo rozpatrywał konkretne przypadki, świadczące o cichej aprobacie ze strony władzy. Jeden z polemistów przysłał swoją wypowiedź do czasopisma w Paryżu depeszą z Moskwy. Nikt nie zastanowił się jak to możliwe, żeby artykuł polityczny, objętości kilkudziesięciu stron, adresowany do prasy emigracyjnej, mógł być nadany przez urząd telegraficzny w komunistycznej Moskwie. W jakim języku przesłano maszynopis? Telegraf w Paryżu nie może odbierać alfabetu rosyjskiego. Skąd środki…? Pytał i zastanawiał się nad surrealistycznym zagadnieniem: jaki jest stopień „zliberalizowania breżniewowskiej administracji”. Skoro dopuszczalna była tego rodzaju aktywność polityczna, to gdzie kończy się spolegliwość władzy? W rzeczy samej. Bo czy istnieje potrzeba krytykowania władzy równie otwartej na obywatelskie potrzeby? Władzy, która dopuszcza możliwość rozsiewania na cały świat antyustrojowej propagandy przy pomocy drutu telegraficznego?
Cytował kolejnego dysydenta:
Antykomunizmem i antybolszewizmem nikogo się dziś w Rosji nie pobudzi… Ludzie mają dość negacji; wszyscy rozumieją, iż należy szukać jakowychś konstruktywnych idei; pragną filozofii twórczej. Zburzenie jako takie nie znajdzie stronników w Rosji…
Tego rodzaju schematy myślowe wyparły, niemal całkowicie, tradycyjny antysowietyzm; niewalka stała się jedynym sposobem walki. Jest to niewątpliwy paradoks – przekonywał Mackiewicz – przeznaczony jak się zdaje wyłącznie niemal na eksport. Przeciętny obywatel sowiecki nic nie wie o tych rzeczach. Opisywał także paradoks uboczny: świat zachodni, niechętny wszelkiej antysowieckiej konfrontacji, traktujący każdą treść antykomunistyczną jako rodzaj politycznego kiczu, wobec nowego trendu sowieckiej dysydencji staje się niebywale otwarty. Nie ma witryny szanującej się księgarni, gdzie by nie stały dzieła Sacharowa i Sołżenicyna. Ich nakłady sięgają milionów (Rozmyślania o postępie, pokojowym współistnieniu i wolności intelektualnej, Sacharowa, którego pióro, zdaniem tłumacza, Józefa Łobodowskiego, było ciut przyciężkawe, wydano w łącznym nakładzie 18 milionów egzemplarzy). Dzieje się to wszystko akurat w czasie postępującego détente. To zjawisko nie obejmowało wszystkich. Dymitr Panin, jeden z najwybitniejszych dysydentów, gdy tylko znalazł się na Zachodzie, zyskał powodzenie. Gdy począł wypowiadać krytyczne uwagi pod adresem Sołżenicyna, jego popularność gwałtownie spadła. Kolejną ze swoich książek drukował na powielaczu.
Jesienią 1975 miało miejsce niezwykłe wydarzenie: „Przesłuchanie im. Sacharowa w Kopenhadze”, którego przedmiotem miała być krytyka sowieckiego rządu. Impreza stała się terenem walki z reliktami antykomunizmu. Ks. Szachowskaja demonstracyjnie odmówiła odczytania deklaracji Sacharowa, o ile zza stołu prezydialnego nie zostanie usunięty znany z antykomunizmu pastor Wurmbrandt. Zarówno pastor jak i jego żona zostali wyprowadzeni siłą „jako niewystarczająco ‚neutralni’ wobec Związku Sowieckiego…”. Grupa przybyłych z sowietów świadków-dysydentów złożyła oświadczenie: „tendencje elementarnej nietolerancji i uprzedzenia [względem komunizmu], brak obiektywności, propagandowe wyskoki antykomunistyczne, nie zgadzają się zasadniczo z naszą obecnością w Kopenhadze…”. Krytycznemu wobec Sołżenicyna Paninowi odebrano głos. Nowoje Russkoje Słowo komentowało to wydarzenie: „Rozchodzą się słuchy, iż KGB rozwija nową, wielką prowokację na wzór TRUST-u GPU z lat dwudziestych…”.
Mackiewicz pisał: „impreza kierowana przez Sacharowa z Moskwy jest co najmniej przez władze moskiewskie tolerowana, jeżeli nie inspirowana”. Podkreślał dyskrecję „z jaką unika się na Zachodzie analizowania przejawów dziwności i sprzeczności, zachodzących w całokształcie ‚ruchu dysydenckiego’”. Nie dawało się tych sprzeczności wyjaśnić inaczej jak interesem centrali światowego obozu komunistycznego. Podawał przykłady. Wskazywał na paradoks osadzonego w sowieckim więzieniu Edwarda Kuzniecowa, który w tymże więzieniu postanowił napisać książkę i czynu tego dokonał. Opowiadał o Helenie Bonner (żonie Sacharowa), która „odmówiła stawienia się na szóste z kolei przesłuchanie do KGB, bo uznała dalsze rozmowy za bezcelowe. Posłańca z KGB nie wpuszczono do mieszkania, a wezwanie pozostało w skrzynce.” – Łatwo i prosto, ironizował Mackiewicz. Czy nie należy dojść do wniosku, że władza w Moskwie uległa całkowitemu rozkładowi? Przytaczał wypowiedź pisarza rosyjskiego, Sergiusza Woyciechowskiego:
…„opozycja” w ZSRS działa, w najlepszym wypadku, za wiedzą i przyzwoleniem KGB, a w najgorszym – w myśl wyraźnych instrukcji.
Prawdopodobnie w sferach inteligencji sowieckiej istnieje opozycja autentyczna… Ale właśnie na jej podłożu rozrosła się olbrzymia akcja, kierująca z Moskwy na Zachód dezinformację; głównym celem jest przekonanie zarówno emigracji, jak państw zachodnich, o bezużyteczności antykomunizmu.
Trafna uwaga, choć odrobinę niezręcznie sformułowana. W sowieckich sferach inteligenckich istniała zapewne nie tyle „opozycja autentyczna”, co autentyczni wrogowie systemu. Drobiazg, ale istotny. Szczególnie, jeśli chcemy odpowiedzieć na pytanie aktualne dzisiaj: czy możliwe jest oddzielenie jednych od drugich, wyłowienie z masy dysydenckiej prawdziwej kontry? Nie chodzi o teoretyczne dywagacje. Jeżeli poważnie myśleć o zmieceniu bolszewizmu z powierzchni ziemi, nie da się uczynić tego własnym sposobem, oddziałując siłami jednego „narodu”. Potrzeba nam, broń Boże, nie jedności, ale współdziałania wszystkich wrogów bolszewizmu, gdziekolwiek egzystują.
Komunizm – jako zarazę światową – można zwalczać tylko w jeden sposób. Gdy ci, którzy chcą go obalić naprawdę – pisał w ostatnim akapicie „Trustu” nr 2 Mackiewicz – uznają, że wrogiem numer jeden musi być i jest: komunizm własnego narodu. Który zwalczać należy: „mieczem, nożem, karabinem” (jak to odradza nam czynić Sołżenicyn). A nie obarczać winą obcych. Ani czekać na proces moralnego „odrodzenia” państw komunistycznych.
Identyczną myślą, choć ujętą w nieco inne słowa, rozpoczynał drukowany w rosyjskim czasopiśmie Czasowoj, artykuł „Nie chodzi o środki, chodzi o zasady”. Omawiał kwestię walki z komunizmem w kontekście całkowicie nowych, bieżących zjawisk połowy lat 70.: pacyfistycznych deklaracji Sołżenicyna, daleko idącej przychylności, z jaką te deklaracje zostały przyjęte w kręgach emigracyjnych. A wszystko to w związku z jednoczesnymi atakami pod jego, Mackiewicza, adresem, oskarżanym o „żywe torpedy”, chęć pogrążenia Polski w „morzu krwi” w walce „lekkomyślnej i beznadziejnej”. Sprawy te stały się dla Mackiewicza tłem do rozważenia zasadniczego problemu: „Co się stanie, jeżeli wspomniana wyżej Zasada nie sprzeciwiania się komunistycznemu Złu siłą zostanie przyjęta przez wszystkie narody, w których panuje komunizm?” Rozważał tę kwestię w ujęciu globalnym, odwołując się do hipotetycznych, wcale nie-niemożliwych sytuacji, przejęcia władzy przez komunistów również w innych krajach. Stawiał retoryczne pytanie: co wówczas? Czy należy uznać, że „sprawa zamknięta i nie ma co myśleć o jakimkolwiek oporze przy użyciu siły”?
Wyrażał pogląd (czynił to wielokrotnie), że związek sowiecki jest najsłabszym mocarstwem w dziejach świata, dlatego obawia się wojny bardziej niż inne kraje. Dzieje się tak z powodu ogromnej liczby antykomunistów pośród własnych jego obywateli. Blok komunistyczny rozpadnie się na kawałki od pierwszego uderzenia i to bez bomby atomowej, jeżeli wolny świat zastosuje odpowiednią politykę i propagandę, odwrotną do tej jaką zastosował Hitler. Z powodu notorycznej słabości sowieci nigdy nie uderzą pierwsi, zresztą nie mają powodu tego robić, póki biorą świat gołymi rękami.
Mackiewiczowski opis dotyczy świata sprzed lat niemal pięćdziesięciu, rzeczywistości o ostro zarysowanych konturach, w której podział na komunistyczny wschód i zachodni wolny świat nie wydawał się naciągany. Słabość sowietów wynikała z antykomunizmu podsowieckich obywateli. Antykomunizm był przyrodzonym stanem osoby ludzkiej. Tę swoją obserwację popierał licznymi przykładami. Na nich zbudował kontrowersyjną tezę „Miejmy nadzieję…”. Miałem, chyba zawsze, ambiwalentny stosunek do tej części jego rozważań. Wiele skłania do przyznania mu racji, równie wiele do negacji. Przesądzający jest być może sposób w jaki zdefiniujemy antykomunizm: jako bierną wrogość czy aktywną kontestację. Praktyka wielu dziesięcioleci, także doświadczenia opisane przez samego Mackiewicza, przemawiają za trafnością raczej pierwszej definicji. W 1956 roku w Poznaniu ludzie żądali „chleba i wolności”. Byli wrogami ustroju. Ale w wyrazie ich protestu nie było bezwzględnej walki ze złem komunizmu. Była zachęta do dogadania się. Dajcie, a pogodzimy się z waszym panowaniem. Bolszewicy chwytają w lot takie okazje i potrafią je wykorzystać. W dobie „odwilży”, rodzącej się długofalowej strategii, postanowili tę naturalną ludzką skłonność do samodeprawacji zaprząc i wyzyskać. Tak narodził się, podszyty pragnieniem naprawy oraz ewolucji, anty-antykomunistyczny dysydentyzm.
***
O ile w odniesieniu do innych emigracyjnych ośrodków można mówić o nagłym zachłyśnięciu się gomułkizmem, w przypadku zespołu Kultury było to pochwycenie październikowej przynęty świadome i ze smakiem. Redaktor przedwojennych periodyków o raczej prawicowo-konserwatywnym profilu, Jerzy Giedroyc, wraz z przejęciem władzy przez komunistów w Polsce nieustannie i bardzo konsekwentnie szukał rozwiązań prowadzących do ugłaskania czerwonego, do wyrwania go spod moskiewskiej kurateli. Z punktu czystej idei, robił to samo co Aleksander Bocheński, inspirujący pax z Piaseckim, czy Konstanty Łubieński, składający publiczne deklaracje współpracy z „władzą”. Łączyła ich przeszłość Buntu Młodych i Polityki. Nie stronił od lansowania siebie jako postępowca. W imię niepodległości. Wzorował się na Piłsudskim i jego przejażdżce czerwonym tramwajem, ignorując różnicę pomiędzy niepodległościowym socjalizmem a internacjonalnym bolszewizmem.
Zabawnie przyjął Giedroycia skomunizowany Paryż końca lat 40. Prowizoryczną siedzibą zespołu był hotel Lambert, na wyspie św. Ludwika, centrum wielkiej emigracyjnej tradycji. Tam na stałe rezydował Józef Czapski, a Giedroyc, wojażujący nieustannie pomiędzy Rzymem a Londynem, był częstym gościem. Podobno po zmroku bali się wychodzić z domu w alianckich mundurach – w skomunizowanym Paryżu uchodzili za reakcjonistów. „Człowiek nie przyznawał się, że jest Polakiem, że jest z armii Andersa, bo go wtedy traktowano jako faszystę” – wspominał Henryk Giedroyc, brat redaktora. Zasadniczo nie było to dla nich nowe doświadczenie, bo podobnie traktowali ich włoscy komuniści, jako trędowatych. Trudno dociec, na ile włoscy i francuscy komuniści mylili się, na ile działali z rozmysłem. Bo zespół trudno było posądzać o reakcjonizm. Byli zaprzysięgłymi postępowcami, dla których jedynie słuszne było wszystko to co z lewa: „w końcu – pisał Mieroszewski – jakież inne poglądy mają mieć inteligentni ludzie”. Także Giedroyc przyznawał się do lewicowości, ale nie mam pewności, czy tę jego deklarację należy traktować dosłownie. Nieustannie szukał koniunktury, gotowy w każdej chwili do łapania politycznej korzyści.
Giedroyc nie bał się trudnych wyborów. Śmiało przystąpił do poszukiwania „trzeciej drogi”, pod koniec lat 40. promując pomysły Melchiora Wańkowicza. Opublikował Aleksandra Janty-Połczyńskiego Wracam z Polski, świetlany obraz odbudowywanej ojczyzny, reporterskim piórem ogołoconej z komunistów. Publikując reportaż z kraju, w którym nie padało jedno krytyczne zdanie pod adresem ludowej Polski, Giedroyc wywołał święte oburzenie. Paradoksalnie bardzo mu to pomogło, bo pozwoliło na zerwanie pępowiny, łączącej go z resztkami po II Korpusie. Gdy po latach rozterek zjechał do wolnego świata poeta Miłosz, Giedroyc natychmiast stanął w jego obronie. Dostrzegł potencjał w wielkim talencie oraz ideowej elastyczności przyszłego noblisty.
Nieustannie przyglądał się sytuacji w kraju, a jednym ze źródeł informacji była korespondencja prowadzona z dawnym współpracownikiem, Stefanem Kisielewskim. Przez długi czas ich listowna komunikacja miała charakter na wpół konspiracyjny, więc trudno mówić o pełnej wymianie myśli. Ta rozpoczęła się późno, w połowie 1956 roku. Kisielewski był więcej niż ostrożny. Zmiana nastąpiła pomiędzy powstaniem w Poznaniu, a październikowym uwiądem politycznej myśli: „Jestem za powrotem intelektualistów, którzy są na Zachodzie ‚bez przydziału’ – bardzo są tu potrzebni” – pisał Kisielewski. Artykuł Andrzeja Bobkowskiego „Po trzęsieniu spodni”, w którym ten naigrywał się z „odwilżowców” nazywał „skandalicznie kretyńskim”. Bobkowski mocno zirytował asa peerelowskiego opozycjonizmu:
Ponura groteska, pożar w wielkim burdelu z histerycznymi krzykami dziwek. „Więc – proces zakłamywania się. A za to, co się mnie tyczy – pragnę osobiście ponosić odpowiedzialność …” krzyczy tow. Wirpsza. Więc poprawi się? Nie – zamiast kurwić się po stalinowsku zmieni zakład i „madamę”. Będzie to teraz robił po leninowsku trzęsąc spodniami w takt dwóch nazwisk Bima i Boma. A co będzie jeżeli okaże się, że Bim lub Bom byli agentami Berii? Wtedy – znowu uderzy się w pierś i będzie pragnął osobiście ponosić odpowiedzialność. Jeżeli istnieje piekło, to wyobrażam je sobie jako przebywanie wśród tego rodzaju ludzi pozbawionych poczucia humoru i dogmatycznych matołów rewolucji. Ale na szczęście idą oni zawsze do raju socjalistycznego. Przez całe życie i po śmierci.
Bobkowski nie dawał wiary w „odwilż”. Bo „to nie Stalin – to system”. Chłostał niemiłosiernie. Gdyby nie chodziło o człowieka, o życie milionów – pisał – byłoby może i zabawnie, ale nie jest. Kpił, ze śmiertelną powagą: „…trzeba będzie przystąpić do sejmowego wydania Zniewolonego umysłu Miłosza jako podwaliny filozoficznej trzęsienia spodniami i teorii wypełniania ich”.
Do października Bobkowski wciąż mógł snuć kontrrewolucyjne rozważania na łamach Kultury. Po październiku tego nie robił. Jako neofita gomułkizmu redaktor Kultury mocno odchudził liberalny profil. Nie całkiem konsekwentny w swoich zapatrywaniach, Bobkowski nie dopuszczał w tym czasie myśli o współpracy z „komunistyczną Polską”. Gdy Giedroyc samowolnie spowodował publikację jednego z jego opowiadań w peerelu, zareagował furią: „na tym tle – wspominał po ladach Giedroyc – doszło niemal do zerwania naszych kontaktów”. Tuż po „październiku” Bobkowski opisywał w liście do Giedroycia swoje wrażenia z lektury Kultury, i nie tylko:
To jest ważne. Już zaczyna śmierdzieć propagandą „komunizmu narodowego”, „gomułkowszczyzny” itd. robioną przez Zachód. Nic dziwnego – znaleźli szczęście, dobrze im, „wolni”, o jeden ból głowy mniej. Zapytuję: czy my, jako emigracja polska, mamy się do tej propagandy przyczynić i propagować gomułkizm, czy nie? Czy mamy to robić w ogóle, czy w szczególe, tzn. bardzo usilnie i wyraźnie podkreślać, że gomułkizm jest dla Polski w tej chwili jedynym wyjściem, etapem, ale że to jest komunizm i jako przejaw nacjonalkomunizmu jest może na dalszą metę niebezpieczniejszy, niż był nim stalinowski. Bo jedno od razu Panu powiem: zwycięstwo Gomułki w wyborach, okrzyczanych już jako „wolne”, jego zwycięstwo jako przejaw „swobodnego wyboru ludu” TU JEST UWAŻANE PRZEZ KOMUNISTÓW JAKO CZYSTY ZYSK KOMUNISTYCZNY. I już mówi się o zrobieniu przewrotu komunistycznego, obwołaniu go „narodowym” z „własnymi drogami do socjalizmu” i sprowokowaniu Amerykanów do interwencji, która dziś miałaby już zupełnie inny kolor. […] Chcę, aby Pan o tym wiedział, bo wszedł Pan na ostrze noża, wszedł Pan na linę w linii politycznej „Kultury”. Ta linia jest może słuszna i taktyczna w jedną stronę, natomiast w drugą grozi komplikacjami. Ja nie mogłem pisać tego w odpowiedzi na ankietę, ale jeżelibym się zgodził na współpracę z krajem, to w wyniku przewrotu tutaj „narodowi komuniści” mieliby prawo uważać mnie za swojego poplecznika, a kto wie, czy nie powierzyć literackie kierownictwo radia na ten przykład. Nie miałbym żadnego logicznego argumentu do odmowy.
Kisielewski nie mógł wiedzieć czy i jak bardzo redaktor Kultury zechce angażować się w „przemiany”. „Podobno nie wierzycie w ‚odwilż’ – pisał – ale nie macie racji”. Odwilż to głęboki proces; konsekwencje mogą być nieobliczalne; rezultaty już są ogromne; nie oznaczają likwidacji totalitaryzmu, ale… „odwilż to zjawisko głębokie”. Bobkowski niczego nie rozumie, nie wie, że tu się pisze w poczuciu odpowiedzialności za losy milionów, pisze się często szyfrem… „Ciekawe jakby się Bobkowski sprawiał tutaj…”. To „sprawiał tutaj” wiele mówi o mentalności Kisielewskich.
O Kulturę bał się Kisielewski niepotrzebnie. Giedroyc kipiał pomrocznym entuzjazmem, którego nie podzielali nawet przyjaciele z Tygodnika Powszechnego, a tylko jeden Londyńczyk, Juliusz Mieroszewski. W liście do Zawieyskiego z połowy listopada 56, przedstawiał Giedroyc tematy dla dyskretnych rozmów z… Gomułką. „Zwierz polityczny”, jak mawiał o sobie, schodził, bez wahania, na manowce rozsądku. W ciągu kolejnych miesięcy podleczył nieco swój gomułkizm, ale wizja „humanistycznego komunizmu” pozostała z nim na zawsze.
Jeżeli Kultura została obrana celowo jako medium nowych zjawisk w świecie sowieckim (i nie tylko tam), działo się tak za sprawą świadomego wyboru, Giedroycia i Mieroszewskiego.
Nasze miejsce jako Kultury – pisał Giedroyc w listopadzie 57 – jest w obozie lewicy, i to lewicy – nie bałbym się tego słowa – nie unikającej dynamiki rewolucyjnej, tylko dynamiki rewolucyjnej bardzo na zimno kalkulowanej. W Polsce nie ma innej drogi. Każda wielopolszczyzna musi przegrać.
W odpowiedzi Mieroszewski pisał:
Ma Pan 100% racji, mówiąc że Kultura musi zastąpić Po Prostu… […] Nie jesteśmy ani komunistami, ani PPS-owcami – bierzemy natomiast z PPS tradycję niepodległościową plus antywielopolszczyznę – a z komunizmu marksizm (nie cały – nie cały!) demokratyczny, a więc ideologię „wściekłych”. Gdyby jutro były wybory w Polsce, to ani za PPS, ani za komunistami nie poszłaby młodzież, inteligencja, ale za nami. Byłoby dobrze ową „trzecią lewicę” programowo szczegółowiej opracować i zaprezentować Krajowi.
Nie we wszystkim byli zgodni, ale zasadnicze poglądy podzielali. Czytając wymianę myśli pomiędzy nimi nasuwa się posępna refleksja nad pojemnością pojęcia „niepodległość”. Okazuje się, że mieści się w tym obszarze, jako czynnik „niezbędny”, „współpraca i życzliwe stosunki ze Związkiem Sowieckim”.
To „władza ludowa” szuka przymierza z reakcją – uskarżał się naczelny Kultury – Myślimy o flircie Piasecki – Gomułka. Ta tradycja ciągnąca się od płk. Koca poprzez Bieruta musi być wreszcie przerwana. Dosyć mamy faszyzmu i ciasnego nacjonalizmu.
Czy należy się wobec tego dziwić, że Mackiewicz uchodził w jego oczach za „politycznego idiotę”, „wariata”, a pewnie także reprezentanta „zoologicznego antykomunizmu”, jak pewne nurty emigracyjnej myśli politycznej ujmował w tamtym czasie Mieroszewski? Świtał pomysł, żeby Kulturę uzupełnić o partię polityczną: „Polski Zagraniczny Komitet Rewolucyjny”. Nigdy nie doszło do realizacji tego konceptu w praktyce, choć nie byłoby zapewne „transformacji ustrojowej” w kształcie, w jakim ją znamy, gdyby nie przemożny wpływ na peerelowską rzeczywistość tej nigdy nie powstałej partii.
Prześlij znajomemu
Czy jest możliwe, by Giedroyc bral pieniądze tez od Moskwy?
Panie Witoldzie,
Oj, nie.
Nie widzę podstaw do takich przypuszczeń.
Giedroyc był człowiekiem idei. W następnym odcinku będzie sporo na temat właśnie tej jego ideowości.
Jak na człowieka idei, to żył bardzo długo.
Osobliwą miarą mierzy Pan ludzi, Panie Witoldzie. Wynikałoby z Pana centymetra, że kto nie umarł młodo ten zaprzaniec i wiarołomca. Czy tak?
W korespondencji Giedroycia z Mieroszewskim znaleźć można rozważania na temat ewentualnego zamachu czy porwania ze strony sowietów. Wobec obaw naczelnego publicysty Kultury, Giedroyc wzruszał ramionami.
I słusznie. Bo tępi z natury bolszewicy mordują głównie tych, którzy zagrażają ich cielesności bezpośrednio, jak generał Aleksander Kutiepow, stojący na czele antysowieckiej organizacji bojowej; Lew Trocki, który poprzez swoje niebagatelne wpływy mógł zagrozić integralności samego bolszewizmu; Aleksander Litwinienko, który nie tylko wykazał niesubordynację, ale zdradził zbyt wiele… informacji kuchennych.
Giedroyc ze swoim publicystą mogli spać spokojnie.
Panie Dariuszu,
napisał Pan kolejny świetny tekst, za co Panu dziękuję.
Bo akurat to jest dla mnie bezdyskusyjne.
Serdecznie Pana pozdrawiam,
Witold