W Europie nie od dziś panuje duży pesymizm. Jeżeli wojna wybuchnie, powiadają, rezultat jej będzie bardzo niepewny… W każdym razie należy się liczyć, że w pierwszej fazie Sowiety okupują całą Europę itd. Te głosy są na ogół dobrze znane. Mówi się o linii obronnej na Pirenejach, albo nawet w Afryce. Niektórzy liczą się nawet z oddaniem wysp brytyjskich. Inni przepowiadają odwrót wojsk narodów wolnych aż do Środkowej Afryki itd., itd. Oblicza się ilość dywizji, porównuje, zważa fachowo szanse i kiwa smętnie głową. — Ja osobiście pozwalam sobie być wręcz odmiennego zdania: Bolszewicy będą rozbici w drzazgi! — powiadam. Wszystko zależy tylko od — polityki, jaką zechcą stosować Amerykanie. Więcej zależeć będzie od tej polityki, niż od bomb atomowych! — Ludzie na takie dictum pobłażliwie się uśmiechają: twierdzą, że mój optymizm jest nieuzasadniony. Ja natomiast twierdzę, że przesadny pesymizm jest wynikiem wyłącznie pośredniej propagandy bolszewickiej. Jest rykoszetem tej propagandy, bardzo sprytnie lansowanej na Zachodzie.
To słowa Józefa Mackiewicza, zapisane niemal 75 lat temu, ściśle — w lipcu 1952, w artykule zatytułowanym Przepowiadam straszną klęskę Sowietów… Niebywale aktualne, czyż nie? A może to nie Mackiewicz pozostaje, niezmiennie, w inspirującej mocy, a tylko historia, w obsesyjnych cyklach międli się poprzez dzieje, ziewająco? Świat współczesny zdaje się wyglądać całkiem inaczej, aniżeli ten z połowy poprzedniego stulecia, a jednak — analogie aż kłują w źrenice.
Odłóżmy na chwilę wyborną analizę autora Zwycięstwa prowokacji i przyjrzymy się z bliska elektryzującym wydarzeniom dni. Bohaterem jest bez wątpienia tytułowy Trump. Globalny wstrząs wywołany ledwie kilkoma tygodniami jego menedżerki można, przez analogię (nieco à rebours), zestawić z sytuacją weimarskich Niemiec z początków 33., gdy całkiem podobnie, bo bez jednego wystrzału, struktura polityczna naszego sąsiada, mentalność obywateli, padły ofiarą gwałtownej dekonstrukcji, wywołując przy okazji tyleż powszechny w Europie i świecie, co uzasadniony, strach przed nemezis. Obie reakcje, i tamta, i obecna, mają różne korzenie: pierwszy podszyty był tchórzem przed nową, szowinistyczną odmianą totalitaryzmu, współczesny zdaje się bardziej klasyczny — wyrosły z bezbożnego lęku przed zdrowymi regułami oraz cieniem etycznych zasad.
W dziedzinie stosunków międzyludzkich dokonała się niejaka wolta, ściśle biorąc nawrót do mdłej, bez wyrazu, rozwodnionej normalności, typowej dla upadającej od stuleci cywilizacji. Jednym z przejawów, hura entuzjastycznie przyjętej (przez istotną część publiki) bezbarwności, jest deklaracja amerykańskiego departamentu zdrowia: dwie są płcie na świecie! Voilà! Jakże nisko upadł człowiek, skoro podobny przekaz skutkuje szczęściem w duszy. Nie ma tu cienia myśli konserwatywnej, a tylko pozór zwycięstwa wykluty ze zgniłego kompromisu. Taka deklaracja jest w swojej istocie niczym innym jak zaproszeniem do dyskusji, nonsensownego deliberowania w oparciu o świadomie destrukcyjną semantykę wroga. To nie kontra, reakcja, nie powrót do normalności. A łyk powietrza przed kolejnym nurem w breję degrengolady. Czy obiecujące to to? — Osobiście, nie uważam.
W obrębie forum światowej geopolityki jesteśmy widzami (i uczestnikami, niestety) chimery pomieszanej z komedią pomyłek. Nie wiem, czy ktokolwiek (za wyjątkiem włodarzy Kremla i Pekinu), zdaje sobie sprawę z istoty tego chaosu. Nasuwa się pytanie, nie tyle o to, co amerykański menedżer planuje lub zamierza, ale o jego poczytalność. Innymi słowy: czy w tym szaleństwie jest metoda? Pytania prześcigają się wzajemnie w zadyszanym wyścigu. Wszystkie sprowadzić można do jednego: czy za wariactwami amerykańskiej dyplomacji stoi prostacka perspektywa przyszłej prosperity, czy geopolityczna, na miarę dramatycznego czasu, wizja?
Aura Trumpa przeradza się w epidemię. Eurokołchoźnicze elity popadają w szaleństwo, ale także — nie zaprzestają stawania okoniem. Wyrazem tego ostatniego jest nienaturalna, z punktu strukturalnej mentalności tej organizacji, oszczędność, wyraźna niechęć przed wydawaniem nie swoich pieniędzy na własne bezpieczeństwo. Czyżby azjatycki cypel, zwany Europą, był aż takim bankrutem? A może to kwestia dumy, wstręt przed napastliwym dyktatem barbarzyńcy? Podrażnieni widmem porzucenia przez Amerykę, w drżących palcach miętolą skarpetę, w obawie aby nie wysypał się z niej grosz publiczny, przeznaczony na obronność. Pozostawiając na boku ideologiczne zawirowania, to wariactwo, sen somnambulika, samobójstwo. Z lewej zaprzyjaźniony wróg, z prawej od niedawna wraży partner, z którym jakże dobrze było… prowadzić biznesy; do tego chińscy komuniści i wyhodowany na własnej ideologicznej piersi kołchoz, oba podkopujące gospodarcze korzenie. To już nawet nie ekonomiczny skansen, a ruina: finansowa, moralna, kulturowa, jakakolwiek. Zastanawia uwiąd gracji. Zawodowi mistyfikatorzy i blagierzy tracą rezon. Pochlipują, wycierając łzy w kaftany przytulonych do się towarzyszy. Popadają w nonsensy, werbalizując, co im tylko do głowy strzeli. Jak niejaki Friedrich Merz, człek wyparty z chadeckiej polityki dwie dekady temu, przez kanciastą w ruchach i spojrzeniach komsomołkę z dedeeru, Angelę Merkel. Za ułamek dziejów Merz stanie się kolejnym Führerem berlińskiej racji stanu. To co mówi jest mętne, niespójne, wyzbyte szczerości. W jednym zdaniu potrafi napomknąć o europejskiej jakoby solidarności, w drugim o francusko-brytyjskim atomowym parasolu ochronnym nad… Niemcami? Powiadają, że głupota nie zna granic. Okazuje się — niezręczność тоже.
Putin i towarzysze zacierają ręce, ale trudno — doprawdy — wyciągać z tej reakcji konstruktywne wnioski. W ogólnym fermencie wykluczyć nie można, że i ta strona pogubiła azymuty. Choć, przyznam, zdaje mi się ten ostatni koncept dyskusyjny. Nie dostrzegam przesłanek, które mogłyby wskazywać, że stracili kontrolę nad jakimkolwiek aspektem uprawianej polityki. O ile sama inicjacja ukrainnej wojny wciąż pozostaje niewyjaśniona, wrogi, zasadniczo — wręcz chamski — stosunek Trumpa do Zełenskiego, zdaje się podpowiadać, że zagadka ta nie była od początku zagwozdką nie do rozstrzygnięcia. Bo wojna, agresja, napad to tylko część uprawianego od tysiącleci występku, dla kamuflażu nazywanego polityką, i doprawdy, nie ma tu nowej karty do odkrycia. Świadoma, wyłuszczona przez Trumpa, reinterpretacja genezy ukrainnego konfliktu, jest w tej materii przekonującą poszlaką. Mówiąc odrobinę kolokwialnie, nie ma takiego ekskrementu, którego człowiek publiczny nie spałaszowałby ze smakiem, o czym wiele lat temu, z niejaką znajomością rzeczy, przekonywał Gombrowicz. Przełykanie krwawych poczynań agresora nie destabilizuje trawienia politykowi demokratycznemu.
Szachiści, nawet wybitni, przyrównują swoje rzemiosło do wojennej sztuki. Nie mają w tym względzie absolutnie racji. Takie zestawienie to jak porównywanie opalanych nad ogniem podpłomyków z warzeniem królewskiej czerniny. Nawet najbardziej misternie rzeźbione piony ze słoniowej kości nie zrównoważą sołdata na wojennej linii, z jego odwagą, ostrzelaniem, determinacją, morale… lub wyzbytego podobnych atrybutów. Szachy i wojna to dwie rzeczywistości odgrywane na odmiennych planszach. Od trzech lat zmuszeni jesteśmy obserwować, mniej lub bardziej, ale jednak realny konflikt, starcie ogromnych armii, których żołnierze nie tylko zdobywają bitewne doświadczenie, poznają również najnowsze, jakże odmienne od dotychczasowych, aspekty pola bitwy. To, bodaj, jedyny element złożonej rzeczywistości, który daje się skonstatować z absolutną pewnością i z którym należy się bezwzględnie liczyć. Cóż będzie z Europą i pozostałymi resztkami świata, gdy obie strony zwiążą losy sojuszem?
„Pesymiści” z Mackiewiczowskiego fragmentu, który przytoczyłem na wstępie, obawiali się pogromu wolnego świata przez (najpewniej) Rosjan, zorganizowanych w ustroju sowieckim. Przekonani byli o przewadze raju krat, o potędze militarnej, ideowej tego pokurcza historii. Zachód zdawał się im miałki, ustępliwy, skażony. Mackiewicz podchodził do problemu metodycznie. Z najwyższą uwagą przyglądał się sowieckiemu tworowi, opierając swoje konkluzje nie tylko na osobistych doświadczeniach, ale także na niezwykle dokładnej obserwacji typowego dla sowietów bezhołowia. Zachód dominował kulturowo, ekonomicznie, militarnie. Jedynym słabym jego punktem była „propaganda”, do której Mackiewicz nie przywiązywał nadmiernej wagi.
Europejski zachód lat 50. w najmniejszym stopniu nie przypominał obecnego brukselskiego kołchozu. Amerykanie tamtej epoki, zasadniczo nieskłonni do zwalczania komunizmu, byli zdeterminowani do obrony wolnego świata. Bolszewicy — jak to oni — mieli identyczne jak współcześnie, wilcze apetyty. Warto jednak odnotować istotną odmienność: w wymiarze propagandy, reprezentowali lewacki postęp w jego najszczytniejszych ideałach, dziś — niemodny konserwatyzm. Moce wojenne obu stron, choć zapewne trudne do wyliczenia, nie dawały pewności zwycięstwa sowietom. Druga strona z całą pewnością nie miała zamiaru podejmować działań aktywnych. Gdyby doszło wówczas do wybuchu, bardzo możliwe, że front ustabilizowałby się na linii Łaby czy Renu, co prowadziłoby w stosunkowo krótkiej perspektywie do znaczącego osłabienia raju krat wraz z akolitami. Mackiewicz miał zapewne rację, „przepowiadając straszną klęskę Sowietów…”. A dziś?
Czy w krótkotrwałej, bo ledwie czteroletniej, erze Trumpa, można pokusić się o antycypowanie roli Ameryki, jaką zechce lub nie, odegrać w konflikcie? O samowystarczalności zachodniej Europy z punktu obronnego, wolno dzisiaj układać ponure dowcipy, wierzyć w taką ewentualność — nie sposób. Jaką rolę można by przypisać demoludnym krajom, z peerelem na czele, jeśli nie misję kornego wasala, za wszelką cenę skłonnego udobruchać (dawnego?) sowieckiego pana? O niemierzalnym (ludzką miarą) apetycie tego ostatniego, nie trzeba się rozwodzić.
Upadła gospodarczo, rozbrojona Europa, nie stanowi równie co dawniej, smakowitego kąska. Z kremlowskiego punktu widzenia byłoby jednak marnotrawstwem nie połykać okruchów, które niejako same pakują się do gardła. 2% z naszego budżetu to zdecydowanie zbyt wysoka cena za naszą parszywą egzystencję — perorują zachodnioeuropejscy mężowie i żony stanu.
Może i jest w tym źdźbło racji, no bo istotnie — czegóż tu bronić?
Czy od wrażego Amerykanina nie lepszy kacap Putin?
Szczęśliwie, wciąż niejaką zagadkę stanowią Amerykanie, z ich — kabotyńską — dyplomacją napuszonego merkantylizmu o charakterze quasi mafijnym: sprzedaj nam pan kasyno, a może nie każemy ci zjeść własnego… kolana! Czasem, gdy czytam banialuki w identycznym guście, trudno wyzbyć mi się wrażenia, że nawet bolszewik z eurokomsomolcem pod rękę mogliby przejść obojętnie wobec podobnej zaczepki, uchylić się od negocjacji. W konkretnym przypadku ukraińskich kopalin, rzecz jest o tyle ciekawa, że dotyczy trybutu deklaratywnie złożonego zawczasu, bo jesienią ubiegłego roku. Transakcyjne podejście Trumpa okazało się mordercze — jesienna propozycja dobicia targu została przez kijowską stronę wstrzymana. Czyżby pierwszy w dziejach wypadek utrącenia bolszewickiej prowokacji za sprawą prostactwa?
Józef Mackiewicz pokładał, tak przynajmniej wynika z treści jego artykułu, niejaką nadzieję w Amerykanach, ale miał na myśli przedstawicieli Białego Domu o zdecydowanie odmiennych predyspozycjach niż obecni pensjonariusze tego adresu. Tym zdaje się, że zdołają osiągnąć światową dominację przy negocjacyjnym stole.
Nie wróżę sukcesu!
Przed wielu laty pisał Józef Mackiewicz:
Wszystko zależy tylko od — polityki, jaką zechcą stosować Amerykanie. Więcej zależeć będzie od tej polityki, niż od bomb atomowych!
Nie jestem dziś przekonany, czy na pewno „wszystko”, ale bez niej — racjonalnej, świadomej, zorientowanej w dziejowych meandrach — nie ma co marzyć o pokonaniu bolszewików.
Prześlij znajomemu
Darek,
W nawiązaniu do amerykańskiej polityki, tej sprzed siedemdziesięciu kilku lat i tej współczesnej, trzeba by chyba zadać pytanie o strategiczne cele tej drugiej strony. Co chcieli osiągnąć sowieci w roku, powiedzmy, 1952 i co planują dziś Putin z Xi? Rzucenie na kolana Zachodu u progu lat 50-tych, mógł Stalin planować metodami militarnymi. I chociaż broń atomowa ten wariant w pewnym stopniu stawiała pod znakiem zapytania, to gotowość do poświecenia milionów istnień ludzi sowieckich, stanowiła realne zagrożenie dla (co najmniej) Europy. Więc wtedy powtórka z roku 1920 chyba jeszcze wchodziła w grę.
A jaką wizję mają dziś sowieci i chińscy komuniści? Konfrontację militarną w skali globalnej? Chyba nie. Więc jaki strategiczny cel sobie wyznaczyli? Wydawało by się, że stopniowe niszczenie społeczeństw od środka, przejmowanie krajów trzeciego świata, przede wszystkim Afryki, destabilizacja systemów politycznych i uzależnianie Europy od ruskiej ropy i gazu, to najpewniejsza droga do zwycięstwa. Tak się to toczyło przez ostanie trzy dekady i trudno powiedzieć, żeby te metody były nieskuteczne. Ale wojna na Ukrainie te osiągnięcia jednak trochę zneutralizowała. Tak mi się przynajmniej wydaje. Czym w takim razie jest ta wojna? Prowokacją, pułapką? Próbą ostatecznego skompromitowania NATO? A jeśli tak, to może z punktu widzenia Waszyngtonu, najlepszym wyjściem jest wygaszenie tego konfliktu i zignorowanie zastawionej pułapki? Jeśli rzeczywiście Moskwa i Kijów grają w tej samej drużynie, to może wycofanie się USA z tej awantury będzie, paradoksalnie, pokrzyżowaniem sowieckich planów?
Z góry przepraszam, jeśli nie będę mógł regularnie brać udziału w dyskusji.
Jacek,
Jeśli idzie o bolszewików, cel pozostaje niezmienny, strategia może się zmieniać dowolnie, zależnie od koniunktury, potencjału etc. Przekonany jestem, że Stalin nie mógł myśleć poważnie o zbrojnym ataku na Zachód. Wojnę wygrał, ale ze względu na okoliczności tego zwycięstwa, musiał zdawać sobie sprawę z własnej gigantycznej słabości. A przy tym czuł się spełniony: osiągnął cel, o którym Lenin z Trockim zaledwie śnili — Berlin. Atom miał wciąż jeszcze głównie znaczenie psychologiczne (w 1952 roku). Dopiero pierwszy sputnik dopełnił tę psychologię o realne zagrożenie. Ale to było bodaj w 57. Wydaje mi się znamienne, że mniej więcej w tym samym czasie sięgnęli po metodę Sun Tzu — brania Zachodu gołymi rękami. Może to dowodzić, że rozwiązanie siłowe zawsze traktowali jako ostateczność.
Kolejne 70 lat (mniej więcej) starali się, jak piszesz, „niszczyć od środka”, przejmować wpływy etc. Niewątpliwie te procesy nabrały wigoru po 1991 roku. Pojawił czynnik dodatkowy: poczucie stuprocentowego bezpieczeństwa na Zachodzie, a to w związku z upadkiem komunizmu i demontażem związku sowieckiego. Kosztowne zbrojenia zarzucono. Bo po co się zbroić, kiedy wroga już nie ma?
Ten ostatni element układanki może być kluczem do rozwiązania zagadki, po co jest wojna. Może, choć, rzecz jasna, nie musi.
Zachód Europy jest ruiną z każdego możliwego punktu widzenia. Brakuje mu morale, pieniędzy, armii. Mógłby odbudować armię, porzucając na łapu capu idiotyczne ideologie, ale… jest też bankrutem. W dodatku jest zarządzany przez zideologizowanych idiotów (pożytecznych). Nie wiem czy wojna mocno osłabiła gospodarkę Moskwy, gospodarkę zachodu z całą pewnością. Dla Niemiec brak dostępu do taniego gazu to ostatni gwóźdź do trumny. Bardzo możliwe, że pociągną za sobą resztę kontynentu.
Zadać wypada pytanie: czy taki efekt agresji, rzeczywistej bądź iluzorycznej (zakładając jakąś formę współpracy moskiewsko-kijowską), był do przewidzenia przez sowieckich planistów?
Druga sprawa: wysiłek wojenny skutkuje w wieloraki sposób. Jednym z nich jest ponad normatywne wyszkolenie, przygotowanie żołnierza i całej armii. Mówiąc najprościej – żołnierz oswojony ze śmiercią (potencjalną — swoją własną, przyjaciół, no i wroga) jest wielokrotnie wydajniejszy od rekruta, który prochu nie wąchał. Jest lepszy także od najlepiej wyszkolonego komandosa, który nigdy nie miał okazji brać udziału w prawdziwej walce. Rosja i Ukraina mają takich żołnierzy masę. Zachodnia Europa takich praktycznie nie ma. Amerykanie? Od ostatniego zwycięstwa (na poważną skalę) upłynęła dekada z kawałkiem… to jedno pokolenie wstecz. Z pewnością o wiele o wiele lepiej pamiętają Afganistan, skąd wycofywali się w niebywałym zamieszaniu.
Odrębna kwestia to sytuacja globalna: zarówno polityczna, ideologiczna jak i militarna. Tę zostawmy może sobie na razie na boku…