Onegdaj zabrałem się za ścięcie ponad kolana wyrosłej trawy. Niechętnie, z ociąganiem, w pełnej zgodzie z rutyną życia. Równie jak ja, nie cierpiący warkotu kosiarki Gamoń, kot, uciekł z wyciągniętym ogonem w nieznanym kierunku, moje osobiste myśli ochoczo podążyły jego tropem. Bóg z nimi. W głowie pozostała zaledwie jedna, uczepiwszy się dlaczegoś myślowego zwoju: „Dokładnie za tydzień, w środę, pojadę do Warszawy… pożegnać przyjaciela”. Przystanąłem na moment pod wykręconym bez miłosierdzia konarem jabłoni, z gałęziami oblepionymi niedojrzałym jeszcze owocem. Uniosłem dłoń, otarłem wierzchem spotniałe czoło. W tamtej dokładnie chwili, w promieniach wysoko nad horyzontem tkwiącego słońca, w bezgłośnym morzu nieporuszonej zieleni, zmroziła mnie refleksja – Andrzej Dajewski nie żyje.
Nieodzowny jest absolutny realizm, bezkompromisowość i niezachwiana wiara w prawdę, a więc siła ducha.
Tak napisał w swoim pierwszym komentarzu na witrynie Wydawnictwa Podziemnego „Pomorzanin”.
Komuś, kto nie zetknął się z Andrzejem osobiście, mogłoby przyjść do głowy, że to stek wyliniałych komunałów. Tym, którzy go znali, nawet adwersarzom, w istocie – szczególnie im – podobne nieporozumienie nie mogłoby się przytrafić. Andrzej nie miał zwyczaju marnować życia na owijanie rzeczywistości w banały. Słowo miało dla niego wagę prawdy. Gdy spostrzegł, że ideowa kładka, po której stąpa, zapada się w grząski grunt wishful thinking „pierestrojkowej suwerenności”, bez zwłoki postanowił porzucić tę drogę prowadzącą donikąd.
O swoich byłych ideowych przyjaciołach pisał bez ogródek:
Dawni antykomuniści biorą powszechnie czynny udział w tworzeniu peerelowskich struktur (sami nierzadko nazywając je „PRL-bis”!) i wzywają Polaków do udziału w „wyborach”. Firmują i wspierają fikcję, mówiąc przy tym, że chcą „naprawić Polskę”. Pomimo klęsk kolejnych prób owego „naprawiania systemu od wewnątrz” przeczą temu, że jest to niemożliwe; że jest to system stworzony przez bolszewików dla bolszewików i tak należy go traktować.
Osobiście poznaliśmy się dziewięć lat temu, przy okazji promocji powieści Jacka Szczyrby Punkt Lagrange’a – Andrzej zorganizował spotkanie w Gdyni. Wiedząc jak rzadkim okazem jest peerelowski antykomunista, negujący podmiotowość okrągłostołowego pokurcza dla niepoznaki zwanego iii rp, bardzo byłem ciekaw, kogóż ujrzę. A ściśle – jakiego niezwykłego formatu człowieka spotkam na swojej drodze. Wyrósł przede mną: żwawy, wysoki, pełen wigoru, z tajoną energią w spokojnych źrenicach, nad miarę wypełniony skromnością. Szczupłą twarz okalała z lekka spiczasta broda. Gdyby nie leninowski kaszkiet nasunięty na czoło, mógłby odgrywać trójmiejsko-helskiego don Kichota. Czas zagapił się wówczas na długie godziny dyskusji, wzajemnego poznawania. Gdyby nie skwapliwość nocy, gadalibyśmy bez końca. Spacerowaliśmy po helskich zakątkach, arenie perypatetycznych dociekań Andrzeja. Poznawałem oto człowieka pogrążonego w ideach, nieustępliwego poskromiciela politycznej fikcji we wszystkich przejawach. Gdyby żył w czasach powieści Józefa Mackiewicza, z łatwością znalazłby miejsce w jego utworach.
Z wiekiem człowiek lepiej poznaje gorycz życiowych nauk. Między innymi tę, że egzystencja przebiega nam zbyt chyżo. Sprawy odłożone na później, mszczą się niezałatwieniem. Siermiężna rzeczywistość codziennego dnia wypiera to co ważne. Widywaliśmy się z rzadka, a wina nie leżała wyłącznie po stronie za długiego, dzielącego nas, dystansu. Gdy dochodziło w końcu do spotkania, zawsze kończyło się tak samo – wzajemnym zagadywaniem bez umiaru. Przywiązany do platońskich idei, Andrzej nie błąkał się bynajmniej z chmury na chmurę, ale twardo stąpał po ziemi. Jeżeli jakaś myśl łączyła nas w sposób specjalny, była nią chęć wyplenienia zarazy bolszewizmu, choćby za sto lat, ale za to… raz i z dobrym skutkiem.
Andrzej znalazł swój sposób walki. Przyjął na siebie żmudne brzemię czyściciela prawdy z brudu kłamstwa. To była jego krucjata, której sześć lat temu nadał formę internetowej witryny. Nosi nazwę Jesień Demoludów. Podstawową tezą ogromnej (o czym za chwilę) pracy Andrzeja nie był kres zsowietyzowanego świata, ale jego kontynuacja. Jesień nie oznacza zatem końca, ale fazę cyklu, zapowiadającą nadejście nowego. Po jesieni przychodzi zima… to w niej tkwimy od trzydziestu, z górą, lat. Zima to czas przyczajenia się natury, pozostawania w pozornej bezczynności. Rzecz w tym, że bolszewizm (podobnie jak sama natura) nawet w okresach iluzorycznej stagnacji, pozostaje w ciągłym ruchu. Gardzi gnuśną wilegiaturą. – Czy taka dokładnie była koncepcja tytułu, nie mogę mieć pewności. Dzisiaj już nie zapytam o to Andrzeja.
Przez kolejne lata powstawało monumentalne dzieło, trudnym do wyobrażenia nakładem pracy. Sekundowałem niemrawo temu herkulesowemu wysiłkowi, pytając co jakiś czas, jak postępują żmudne wysiłki nad kolejną częścią. Krok po kroku, miesiąc po miesiącu, Andrzej obnażał kłamstwo upadłego jakoby komunizmu. Z metodyczną skrupulatnością podchodził do najdrobniejszych faktów, sprawdzał i weryfikował. Kolejno, na podstawie gigantycznej masy źródeł, powstawały przerażające ogromem rozprawy, traktujące o kłamstwie pierestrojki i tego kłamstwa konsekwencjach. Wszystko zaczęło się od „ludowej Polski”, następnie przyszła pora na „ludowe” Węgry, „socjalistyczną” Czechosłowację… i dalej, w nieustającej badawczej podróży, poprzez Niemcy, Rumunię, Bułgarię, Jugosławię (której dogłębną wiwisekcję przeprowadził na podstawie własnych obserwacji). Republiki bałtyckie, Albania, Mołdawia, Ukraina, Białoruś, Gruzja – to kolejne odcinki w ogromnej mierze spełnionego dzieła. Kolejną ofiarą Andrzejowych dociekań paść miała Armenia i dalej, poprzez Azerbejdżan, planował demaskację wschodnich zakątków sowieckiego imperium. Zabrakło, bagatela, kilku lat. Piszę o tym z trudem…
Przyszła ciężka choroba, kolejna z licznych w za krótkim życiu Andrzeja. Wydawało się, że podobnie jak bywało wcześniej, i z tej zdrowotnej opresji wyjdzie z tarczą. Cierpienie oraz wizja przejścia do drugiego życia jeszcze silniej wyostrzyły jego zmysły. Spotkaliśmy się w urocze, majowe przedpołudnie. W rozmowie dzień wcześniej uprzedzał, że wygląda nie najlepiej. To nie było ścisłe. Wyszczuplony, nieco ponad miarę, wydostojniał. Nie bał się. Podczas długiej wędrówki nadspodziewanie spokojnymi ulicami Żoliborza rozmawialiśmy nie wyłącznie o śmierci. Po prawdzie – niemal wcale. Przetoczyła się przez nasze pomarszczone czoła i dyskretnie odeszła. Andrzej pokazywał mi dzielnicę, swoje miejsce na ziemi: architektoniczne ciekawostki i związane z tymi miejscami anegdoty, historyczne dramaty. Podrwiwał z obelżywych dla ludzkiego słownika imion, jakimi obarczane były szkoły, w których nauki pobierał. Zapamiętałem tylko jedno – Che Guevara. Nic, widać, nie kształtuje lepiej antykomunisty, aniżeli bliski kontakt z paskudztwem, które trzeba zwalczać. Andrzej uśmiechał się do tych wspomnień. Wyczuć było można, że dawały mu siłę.
W środę pojadę do Warszawy. Zwykle, w drodze, układałem problemy najbardziej godne wspólnego rozważenia. Tym razem będzie inaczej. Z każdym kilometrem pokonywać będę smutek, bezgłośnie wymawiając słowa modlitwy:
Sancta Maria, mater Dei, ora pro nobis peccatoribus
nunc et in hora mortis nostrae.
Amen.
Prześlij znajomemu
Siła ducha – te słowa doskonale charakteryzują Andrzeja. Swoją wewnętrzną siłą, determinacją, konsekwencją poglądów, motywował mnie wielokrotnie do pisania. Potrafił kilkoma celnymi słowami uporządkować postrzeganie politycznej rzeczywistości i posegregować historyczne fakty, układając z nich łańcuch przyczynowo-skutkowy, prowadzący do opisu obecnego stanu świata. Tworzenie witryny „Jesień demoludów”, to kwintesencja andrzejowej postawy, to wyważony i uporządkowany zapis procesu, który powinien być analizowany i opisywany w podręcznikach historii. Póki co, jednak, praca Andrzeja pozostaje unikalnym świadectwem na polu dociekań o istocie zjawiska, zwanego komunizmem.
Andrzej, przez ostatnie miesiące, toczył nierówną walkę nie tylko z chorobą. Walczył również z bezdusznym, bezosobowym, obojętnym na ludzki los systemem, zwanym mylnie służbą zdrowia. Na tym polu też wykazywał niezwykłą siłę ducha, pokonując kolejne przeszkody, które ów system rzucał mu pod nogi. Do końca się nie poddawał i szedł z podniesioną głową.
Był wyjątkowym człowiekiem, mało jest ludzi takich, jak on.
Żegnaj, Andrzeju, szkoda wielka, że już Cię z nami nie ma.
Andrzeja poznałem dzięki witrynie Wydawnictwa Podziemnego, czyli jak to się teraz mówi wirtualnie (niestety nigdy nie spotkamy się już tu na tym lichym świecie) ale szybko poczułem z Nim silne powinowactwo duchowe; zaś Jego „Jesień demoludów” ostatecznie upewniła mnie w tym , że mówimy tym samym językiem. I choć śmierć swoją ciężką ręką uderza w najlepszych spośród naszego i tak skąpego grona, to my i tak wytrwamy, aby przekazywać prawdę o tej wszech rozprzestrzeniającej się czerwonej zarazie.
Oprócz duchowego , niestety posiadam również z Adamem pewne powinowactwo fizyczne , kolejny rok współwegetuję (bo trudno to nazwać walką ) z nowotworem złośliwym i wiem jaką drogę cierniową musiał przejść nim odszedł do wieczności.
Żegnaj Drogi Towarzyszu ,że też bolszewicy musieli tak spaskudzić takie piękne słowo ( copr. Józef Piłsudski ) ale oni przecież zamieniają w gówno wszystko czego się tkną; spotkamy się w życiu wiecznym.
Podobnie jak p. Amalryk, znałem Pana Andrzeja tylko poprzez witrynę Wydawnictwa Podziemnego. Podobnie jak p. Jacek, doceniałem jasność i konsekwencję jego myślenia. Podobnie jak Darek, ceniłem siłę jego ducha. Ale nade wszystko lubiłem jego spokojną i cichą wiarę.
Korespondowałem z nim tylko sporadycznie, a w ostatnich czasach byłem pod wrażeniem, jak sobie radził sobie z tym, co p. Jacek nazywa eufemistycznie „bezdusznym, bezosobowym, obojętnym na ludzki los systemem”. Pan Andrzej pisał z pogodą ducha:
„Dzięki wierze, opiece Boskiej oraz mojej żony nie popadam w tragizm, choć sytuacja nie jest dobra.”
Zatem po raz ostatni, Panie Andrzeju, Z ANIOŁAMI!
PANIE ŚWIEĆ NA JEGO DUSZĄ.
Znam Pana Andrzeja wyłącznie z witryny wp. Celowo piszę znam, bo przecież jego artykuły nadal tu są i zapewne będziemy do nich wracać. Często się różniliśmy w poglądach, ale myślę że pozostawaliśmy w szacunku. Też jestem pod wrażeniem wielkiej pracy jaką dokonał.
Jeśli jest coś po drugiej stronie, to z pewnością będzie tam dalej pracował, pisał i szukał.
Pozostań w spokoju.