With a hippy, hippy shake…
48 komentarzy Published 3 grudnia 2017    | 
Kto to naprawdę byli hippiesi? Mówi się o „kontrkulturze”, o flower power, o „lecie miłości”. Joan Baez i Bob Dylan, The Doors i Grateful Dead. Ale czy chodziło tylko o długie włosy, rozszerzane spodnie, po amatorsku farbowane koszule i psychodeliczne wzory wymalowane na samochodach? Czy było w tym coś więcej niż tylko proto-sowiecki ruch młodzieżowy? Niektórzy wskazują na źródła ruchu tak wzniosłe i rozbieżne, jak Friedrich Nietzsche i Hermann Hesse, św. Franciszek z Asyżu i starożytny cynik Diogenes. Ale czy jest w tym jakikolwiek racjonalny rdzeń, czy tylko chęć podparcia się wielkimi nazwiskami?
Pytania te nasunęły mi się przy lekturze arcyciekawego artykułu Jacka Szczyrby. Autor rozważał ideową zawartość filmu pt. Hair, ale film ten nie jest naprawdę wyrazem ruchu hippiesowskiego, ukazał się bowiem dopiero w 1979 roku, i był już wówczas nostalgicznym spojrzeniem wstecz, wyrazem tęsknoty za czymś, co już minęło: za utraconą niewinnością. Odkąd Adam i Ewa wygnani zostali z Raju, ludzkość skazana jest na takie, z lekka zabarwione żalem, tęskne rozmyślania. Zostawmy więc ten aspekt Hair, a zajmijmy się politycznym wymiarem problemu.
W ciągu ostatnich 100 lat kultura stała się polem walki politycznej. Jasno postawionym celem bolszewików było przemienienie społeczeństwa i przekucie człowieka. By móc dokonać tak niezwykłego dzieła, musieli zaatakować kulturę i tradycyjne wartości, które legły u podstaw najwyższych osiągnięć ludzkiego ducha. Od tego czasu, o wiele bardziej niż w innych okresach walki z tradycją, np. w czasach Oświecenia czy Renesansu, i znacznie skuteczniej niż pod rządami pre-bolszewickich jakobinów, kultura jest polem politycznego natarcia. Wynika stąd także, że powinna być pierwszą linią obrony przed zalewem barbarzyństwa, ale niestety nie jest.
Zawężę teraz kwestię jeszcze bardziej i zostawię na boku problematykę sztuki awangardowej, poszukiwań formalnych (które wydają się być całkowicie w zgodzie z naczelnymi celami działalności kulturalnej i twórczej, ale niosą ze sobą kłopoty innej natury), a zajmę się tylko niektórymi aspektami kwestii poruszonych przez p. Jacka. Hair jest filmowym musicalem, ograniczę się zatem do filmu i muzyki, jako wyrazu tego co bardzo mgliście nazywane bywa „ruchem hippiesowskim”, oraz do źródeł samego ruchu.
Jacek Szczyrba pisze o zmianie pokoleń w Hollywood pod koniec lat 60. i o rzekomo odwiecznym konflikcie między generacjami. Zaproponowałbym wszakże inną tezę. Konflikt między pokoleniami był cechą tego właśnie czasu i nie jest wcale tak oczywisty w historii ludzkości. Przez tysiące lat młodzi ludzie wykonywali rozkazy ludzi starszych bez szemrania, ponieważ każdy wiedział, że wiek zawiera skarby doświadczenia, a tylko doświadczenie może prowadzić do mądrości. Ludzie żyli krócej, więc mądrych i doświadczonych starców było niewielu i otoczeni byli zazwyczaj szacunkiem. Dopiero mniej więcej w czasie Wielkiej Wojny, czyli 100 lat temu, wysunięto buntowniczą tezę, że skoro starcy posyłali młodych ludzi na śmierć w okopach, to gdyby tylko młodzież miała więcej władzy, na pewno nie doszłoby do takiej hekatomby ofiar. I tak zaczął się Niemiłościwie Nam Panujący Kult Młodzieży.
Znalazł on swój wyraz w literaturze i sztuce, i w kulturze w ogóle, a zwłaszcza w nieznanej wcześniejszym pokoleniom sztuce kina. XX wiek był stuleciem „zapisu” – nie zapisu cenzury, choć nigdy dotąd historia nie znała takich ekscesów cenzorskich – tylko techniki zapisu. Nagrania zrewolucjonizowały odbiór muzyki i zmieniły ją ze sztuki elitarnej na popularną i pierwszoplanową. Wystarczy wyobrazić sobie, jak trudno było wysłuchać Pasji Bacha czy koncertu Mozarta przed wynalazkiem fonografii, by pojąć naturę tej rewolucji. Kinematograf natomiast dokonał przewrotu we wszystkich sztukach widowiskowych. (Nic dziwnego, że Lenin uznał kino za „najważniejszą ze sztuk”, ale nie o bolszewikach mi mówić tym razem.)
Rewolucja w muzyce zaowocowała popularnością jazzu, potem bluesa, a wreszcie rock’n’roll i pop – wszystko muzyka młodzieżowa. Z kinem było inaczej. Będąc sztuką nową, kino było niezwykle prymitywne, zwłaszcza w swym hollywoodzkim wydaniu. Przez wiele lat przekazywało w miarę czarno-biały obraz świata, czego symbolem był „samotny szeryf, walczący ze złem”, jak to określa p. Jacek. Lata 60. zachwiały ten obraz. (Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że stało się to wcześniej. Kto np. jest pozytywnym bohaterem w Moście na rzece Kwai? Czy Obywatel Kane albo Dama z Szanghaju są moralnie jednoznaczne? Natomiast w sławnym Ice Cold in Alex, główny bohater jest alkoholikiem, a niemiecki szpieg okazuje się sympatyczny i pomocny.) I w takiej sytuacji pojawili się hippiesi: koncerty pod gołym niebem, „lato miłości” i rewolucja w Hollywood, zapoczątkowana przez niezależny film pt. Easy Rider. Nakręcony za grosze, film zarobił miliony i nagle wielkie studia zdecydowały robić podobne filmy i dać reżyserom wolność twórczą, jakiej nie mieli nigdy dotąd. W 10 lat później, uciekinier spod komunizmu, Milos Forman, nakręcił Hair, który jest zaiste dobrym podsumowaniem ruchu.
Pan Jacek widzi to tak, że Berger (jedna z najważniejszych postaci w musicalu), tańcząc w słynnej scenie na suto zastawionym stole, „wyraża w ten sposób brak szacunku, a wręcz pogardę dla fundamentu, na którym zostało zbudowane państwo amerykańskie”. I nazywa to dalej „aktem bezmyślnej destrukcji”. W innym miejscu padają kluczowe, jak mi się zdaje, słowa:
Długie włosy są symbolem wolności i nienawiści do tradycyjnego społeczeństwa.
Zastanowiły mnie te słowa w sposób zupełnie osobisty. Bo i ja nosiłem długie włosy, i ja uważałem się za hippiesa. Czyżbym rzeczywiście buntował się wówczas, będąc nastoletnim, długowłosym, prlowskim kontestatorem, wobec tradycyjnego społeczeństwa? Do podanych na wstępie prawzorów hippiesów, dodają niektórzy także Sokratesa i Jezusa (rzecz jasna, jako „proroka” a nie Syna Bożego). Cóż może łączyć postaci tak różne i skłócone jak Nietzsche i Sokrates? Hesse i św. Franciszek? Łączy ich zaiste kontestacja, a nawet bunt. Wszyscy oni występowali przeciw zastanemu porządkowi. Można do tej listy dodać każdego niemal starotestamentalnego proroka, każdego świętego katolickiego wyniesionego na ołtarze. Pan Jezus w Ewangelii, zachowuje najostrzejsze słowa krytyki dla „obłudników” i dla faryzeuszy, którzy reprezentują zastany porządek. A Nietzsche?… Mój Boże! Nietzsche występował przeciw każdemu przejawowi zwyczajności:
Jeszcze jedno stulecie czytelników – i duch nawet śmierdzieć zacznie. Że każdemu wolno nauczyć się czytać, to psuje z czasem nie tylko pisanie, lecz i myśli. Niegdyś duch był bogiem, potem przedzierzgnął się w człowieka, dziś staje się motłochem.
(To chyba o internecie… Ale czy duch jest motłochem? Chyba nie, bo być nie może, ale Nietzsche miał rację: to, co od ducha, co niegdyś było duchowe, zaśmiardło paskudnie, bo z motłochem się zadaje.) A przeciw czemu występował Diogenes, mieszkając w beczce i strofując Aleksandra, że zasłania mu słońce? O co chodzi „Wilkowi Stepowemu”, bohaterowi powieści Hessego pod tym samym tytułem? Wilk jest samotnikiem, patrzy z góry na innych i jest dumny, że nie jest jednym z nich. A przecież jego życie nie różni się tak bardzo od tego, jak żyją ludzie wokół. Życie petit bourgeois pociąga wilka porządkiem, wygodą – ba! swą konwencjonalnością. Kiedy patrzy na marginesy społeczeństwa, to pogardza nimi w sposób zupełnie mieszczański. I tak, jedną częścią swego jestestwa odpycha to, co afirmuje drugą. Zdaniem Hessego, owe rozliczne jednostki, żyjące na krawędziach, którym znane są i ból i rozkosz poszukiwań, utrzymują burżuazję przy życiu. Wilk stepowy jest najpełniejszym wcieleniem człowieczeństwa, ale czy tak to rozumieli młodzi amerykańscy czytelnicy na uniwersyteckich campusach?
Co łączy te postaci i te myśli? Wszyscy występowali przeciw konwencjom, przeciw utartemu, bezmyślnemu porządkowi. Nie przeciw moralności, ale przeciw konwencjonalnej moralności. Apolityczny bunt hippiesów wpisywał się w ten właśnie nurt myśli ludzkiej, ale niestety przekręcał ją haniebnie. Jakże często powoływali się hippiesi na słynne zawołanie św. Augustyna: „Kochaj! I rób co chcesz!” Tylko że w ich ustach stało się to wezwaniem do wolnej miłości i usprawiedliwieniem każdego świństwa, gdy dla Augustyna było afirmacją potęgi miłości bliźniego, jako busoli ludzkiego sumienia.
Jak zwykle na ludzkich ścieżkach, droga do piekła jest wybrukowana najlepszymi intencjami. I nie inaczej było z hippiesowską kontestacją. Stała się ona symbolem buntu dla buntu. Rozpoczęta jako indywidualistyczny gest sprzeciwu wobec gorsetu konwencji, stała się z czasem kulturową bombą nuklearną, która zrównywała wszystko wokół, niwecząc każdy autorytet, podważając już nie konwencje, ale moralność samą. Dobrym przykładem degeneracji ruchu jest bardzo wczesny przypadek, zmarłego niedawno Charlesa Mansona, kryminalisty, który wykorzystał naiwność hippiesów dla stworzenia własnego, morderczego „kultu”.
Powróćmy jednak do historii kina. Otóż wydaje mi się, że najlepszej pointy dla rewolucji obyczajowej w powojennej Ameryce, dostarcza scena z filmu Dead Poets Society, Petera Weira. Film pozornie należy do tej samej kategorii, co Hair. Pod wpływem nowego nauczyciela literatury uczniowie w elitarnej prywatnej szkole zaczynają się buntować przeciw sztywnym zasadom, przeciw hasłom wypisanym na sztandarach: tradycja, honor, dyscyplina. Ale w mojej ulubionej scenie, jeden z bohaterów, zakochany w dziewczynie z innej szkoły, znajduje się na przyjęciu wśród jakichś piłkarzy-pałkarzy i tam widzimy, jak będzie wyglądać przyszłość, kiedy już się nie będzie przeciw czemu buntować, tylko łajno równomiernie rozpełznie się wszędzie. Akcja filmu toczy się w latach 50., wówczas była to jeszcze wizja przyszłości – dla nas od dawna jest to teraźniejszość.
Rzecz w tym, że rewolucja XX wieku, której nikłą częścią byli hippiesi, zastąpiła konwencjonalną, tradycyjną moralność, równie konwencjonalnym amoralizmem; zastąpiła szacunek dla innego człowieka indyferentyzmem, zastąpiła grzech tolerancją. Miłość zastąpiła seksem, a wolność chaosem, godną śmierć dogorywaniem w domach starców w swarliwej nadziei na wieczną wegetację. Sprowadzili człowieka do kłębka żądz powodowanych potężnymi mocami, np. sexem, któremu oprzeć się nie sposób, gdy racjonalność, wola i duchowość wyrzucone zostały przez okno jako podejrzane. Obecność Boga wśród nas, zredukowali do szkolnych jasełek.
Aż prosi się o wprowadzenie jakiegoś porządku do tych rozważań, ale niestety teoretyczne rozróżnienia na temat myślowej zawartości czegoś tak trudnego do określenia jak „ruch młodzieżowy”, bywają nudnawe i mogą tu być nie na miejscu. Pozwolę sobie zatem ograniczyć się tylko do podstawowych uściśleń. Otóż po pierwsze, nasz bunt w prlu miał zupełnie inny wymiar niż bunt długowłosych kontestatorów z Californii. Słuchaliśmy Yes i Pink Floyd, Genesis i Emerson, Lake & Palmer i poza oczywistym eskapizmem, muzyka ta miała tylko taki sens, że była całkowicie inna od tego wszystkiego, co nam podsuwano do słuchania. Nie miała żadnej ideowej zawartości, jak np. protesty Pete’a Seegera czy Joan Baez, którzy byli otwarcie komunistami. Co nie znaczy rzecz jasna, że Peter Gabriel czy Roger Waters nie byli komunistami. Owszem byli i są, ale to nie było tak oczywiste z kawałków takich jak Careful with that Axe Eugene czy I know what I like (in your wardrobe).
Po drugie, wyróżnikiem rewolucji hippiesowskiej, ale także łącznikiem z każdą wcześniejszą rewoltą, jest absolutyzowanie pojęcia wolności. Wolność jest podstawowym, być może najważniejszym pojęciem etycznym – ale nie jest wartością. Nie należy do porządku aksjologicznego. Jest w zamian warunkiem koniecznym wszelkiej moralności. Każdy akt ludzki, żeby mógł być czynem podlegającym ocenie moralnej, musi być wolny. Ale uczynienie z wolności wartości – czyli obrócenie formy czynu, w jego treść – niweczy wszelką wartość. Zbrodnie „rodziny” Mansona popełnione były w przekonaniu, że zabójstwo dokonane w sposób wolny – jest dobre. Cokolwiek robili hippiesi Bergera w Hair, było spontaniczne i autentyczne, a zatem dobre.
Z tej absolutyzacji wolności wynikły problemy Formana i nasze kłopoty z jego filmem. Jacek Szczyrba zapytuje retorycznie, w jaki sposób uciekinier z komunistycznej Pragi mógł nie widzieć, że wojna w Wietnamie miała na celu obronę Wietnamczyków przed losem Czechów? W moim przekonaniu, Forman widzi każdy bunt jako afirmację wolności, a więc coś z gruntu wartościowego. Co więcej, Forman był rewizjonistą i pragnął komunizmu z ludzką gębą, a nie obalenia komunizmu, więc w jego oczach żadnej sprzeczności chyba nie było.
Joseph Conrad pisał gdzieś, że moralna wizja wszechświata wikła nas w tak absurdalne sprzeczności, jak np. klęska dobra, że resztki wiary nadziei i miłości, a nawet rozum, zanikają, a zatem stworzenie nie może mieć etycznych celów. Może sensem istnienia jest czysty spektakl? – pytał wielki pisarz. Widowisko grozy i zachwytu, miłości, czci i nienawiści. Jedyną rolą człowieka jest śmiech i łzy widza, czułość bądź oburzenie, spokój twardego serca czy intelektualna ciekawość. Jedynym zadaniem, odbicie tych spektakularnych wydarzeń w naszej świadomości i w naszym sumieniu, a może także w dziełach sztuki, danie świadectwa cudom i przerażeniu, nieskończonym namiętnościom i niezachwianej pogodzie ducha.
Jako filozoficzne stanowisko, słowa Conrada nie dają się obronić, bo porażka tych, co trzymają się wartości w walce z obojętnym światem nie jest dowodem na to, że cel stworzenia nie jest etyczny. Wręcz odwrotnie, to właśnie w walce z przemożnymi siłami natury i ludzkiej nikczemności afirmujemy wartości, które są poza światem materialnym. My możemy być zniszczeni, ale wartości pozostaną. Pomimo to, konkluzja tego wywodu wydaje się trafiona: cecha widowiskowości nie jest bez znaczenia, właśnie z powodu tychże oderwanych wartości. Sam spektakl walki jest moralny per se. I tylko sumienie jest zaangażowane w to widowisko; sumienie obdarzone głosem i mocą dawania świadectwa – oto człowiek.
Claude Bukowski i Berger z Hair, są afirmacją człowieczeństwa, pomimo swych podejrzanych afiliacji politycznych.
Prześlij znajomemu
Panie Michale,
Zawsze mnie zastanawiało zjawisko polskich hipisów. Faktycznie, fascynującym paradoksem było to, że słuchaliście tych samych kapel, co Wasi odpowiednicy na Zachodzie, a tęskniliście za czymś dokładnie odwrotnym, niż oni. Wyobrażam sobie tłumy młodych ludzi nucących wtedy „another brick in the wall” w Warszawie i w Londynie i domyślam się, że jedni marzyli o wysłaniu Armii Czerwonej do wszystkich diabłów, podczas, gdy drudzy przebierali nogami, żeby bohaterscy czerwonoarmiści wyzwolili ich od złych jankesów. To pewnie tak, jak ja oglądając szarżę śmigłowców w „Czasie Apokalipsy” kibicowałem Robertowi Duvalowi, żeby zmiótł vietcong z powierzchni ziemi, co było wbrew oczywistym intencjom reżysera i oczekiwaniom publiczności na Zachodzie.
Próbuję przyjąć Pańską optykę dotycząca Formana. Naprawdę ciężko mi wyobrazić sobie, że mógł walczyć o komunizm z ludzką twarzą, przecież wiedział, z czym ma do czynienia. Mi się raczej wydawało, że zaważyła tu jego ignorancja w kwestiach politycznych i chęć skupienia się wyłącznie na formie swojego filmu. Ale cóż, być może teoria o błędach i wypaczeniach była skuteczniejsza, niż mogłoby się wydawać i on faktycznie w to uwierzył.
Chciałbym dodać jeszcze kilka słów na temat buntu jako takiego. Zapomnijmy na chwilę o kontekście politycznym i o hipisach, a skupmy się na odwiecznej (będę się upierał) tendencji młodzieży do kontestacji świata ich rodziców. Łysiak napisał kiedyś, że młodzież od wieków dzieli się na dwie kategorie: głupią i mniej głupią. Pewnie chodziło mu o tę właśnie właściwość młodych ludzi do bezmyślnego kwestionowania zastanej rzeczywistości. Ale czy taka cecha młodych umysłów nie jest czasem motorem postępu? Przyjmijmy tu „postęp” jako rzeczywisty rozwój intelektualny i cywilizacyjny, a nie rozumiany w wykrzywionym znaczeniu bolszewickim. Już wyjaśniam o co mi chodzi.
Jeśli stałą ilość takich bezmyślnych, przypadkowych, napędzanych hormonami i adrenaliną buntów kolejnych pokoleń porównamy do mutacji jakiegoś gatunku biologicznego, to może się okazać, że będzie to mechanizm stymulujący na przykład postęp techniczny w przypadku cywilizacji człowieka i wytworzenie jakiegoś zbawiennego mechanizmu obronnego w przypadku gatunku biologicznego.
Jeśli zwykłe, szare króliki dobrze maskują się na tle ziemi, unikając większości drapieżników, to przypadkowa mutacja (genetyczny bunt przeciw ustalonemu kształtowi gatunku), biały królik musi zginąć, jako wybijający się z krajobrazu i dobrze widoczny cel. Przez tysiące lat, takie pojedyncze białe mutanty umierały w paszczach drapieżników, nie przekazując dalej swoich genów, mutacja była jałowa. Ale, nagle nadeszło zlodowacenie, śnieg pokrył ziemię i biały królik okazał się ewolucyjnym strzałem w dziesiątkę, chociaż to tylko przypadkowa wariacja genów.
Czy sukcesywne bunty młodych ludzi przeciwko nakazowi rachowania za pomocą tradycyjnego, sprawdzonego przez dziesiątki i setki lat liczydła, nie były inspiracją wynalezienia kalkulatora? A przecież liczydło spełniało dotąd swoją rolę całkiem dobrze.
Oczywiście każdy kij ma dwa końce. Odpowiednio sterowana, podsycana tendencja do buntowania się może się stać przyczyną tragedii, jak było w przypadku bolszewizmu.
Ale sam mechanizm nakłaniający człowieka do poszukiwania nowego, a wiec odrzucania starego, a więc w jakimś sensie buntu, wydaje mi się cenną właściwością.
Panie Michale,
nauczony już doświadczeniem przeczytałem trzykrotnie. Po pierwszym czytaniu dobrze, że nie nic nie napisałem. Ileż razy można popełniać błędy, nawet jeśli są wybaczalne.
Nie do końca jednak rozumiem:
„Po drugie, wyróżnikiem rewolucji hippiesowskiej, ale także łącznikiem z każdą wcześniejszą rewoltą, jest absolutyzowanie pojęcia wolności. Wolność jest podstawowym, być może najważniejszym pojęciem etycznym – ale nie jest wartością. Nie należy do porządku aksjologicznego. Jest w zamian warunkiem koniecznym wszelkiej moralności. Każdy akt ludzki, żeby mógł być czynem podlegającym ocenie moralnej, musi być wolny. Ale uczynienie z wolności wartości – czyli obrócenie formy czynu, w jego treść – niweczy wszelką wartość. Zbrodnie „rodziny” Mansona popełnione były w przekonaniu, że zabójstwo dokonane w sposób wolny – jest dobre. Cokolwiek robili hippiesi Bergera w Hair, było spontaniczne i autentyczne, a zatem dobre.”
Myślę o wolności, która według Pana nie jest wartością. Jeśli uzasadnieniem miała by być tylko „rodzina Mansona” to zapewne sam zna Pan wiele przykładów mówiących inaczej.
Jak zwykle podnosi mnie na duchu wyróżnianie jednostki (tu oczywiście możemy się spierać, o różnicy między jednostką a indywidualizmem) jako najwyższej wartości, nawet z jej (jednostki) ułomnościami. Cóż jednak znaczy jednoskta bez wolności.
Ostatnie zdanie Pana artykułu jest mi naprawdę bliskie. Nawet pomimo „pomimo”.
P.S.
Posłuchałem sobie dzisiaj „Have you ever seen the rain” Jakoś bardzo późno dotarłem do tej piosenki, Chyba przy sprawdzaniu gramofonu który kiedyś, dawno temu, próbowałem naprawić. Ale od tego czasu bardzo zapadła mi w pamięć,
Drogi Panie Jacku!
To zdecydowanie nie było tak. Nie było nigdy tłumów hippiesów w Warszawie, nie było tłumów śpiewających „Another Brick in the Wall”. Hippiesi nie tylko nie byli popularni, ale byli wręcz nielubiani. Kiedy mnie aresztowano i wszedłem do celi na Mostowie, to kilkunastu kryminalistów rozdarło się na mój widok: „Solidarność!”, bo miałem włosy do pasa (no, to przesada). Ale jeszcze parę lat wcześniej, nie było wcale bezpiecznie wejść do baru, albo pójść na piwo na Mazurach, ponieważ „miejscowi nie lubili długowłosych”. Coś tak jak w Easy Rider, tylko że ponad 10 lat później. A Pink Floyd rzadko kto znał i słuchał.
Dominującą cechą młodzieży (dziś, ale nas wówczas też – zawsze) jest ignorancja. Osobiście, myślałem, że żyję w wolnej Polsce – dalekiej od ideału, ale Polsce – potrzeba było dopiero lektury Mackiewicza, żeby mnie obudzić ze zsowietyzowanego letargu. Gdy wprowadzono stan wojenny, to akurat na ekranach była Apokalipsa Coppoli i stąd wziął się ten klasyczny obraz: Kino „Moskwa” „Czas Apokalipsy”, a przed kinem czołg i żołnierze przy koksownikach. Czy myśli Pan, że dostrzegałem w tym cokolwiek poza zgrabnym skrótem? Nie.
Gdyby Forman wiedział, z czym ma do czynienia, to nie nakręciłby Hair w taki sposób. Dałby temu inne zakończenie, np. Boat People. Nie, on był przeciwny wojnie w Wietnamie, jak ogromna większość lewaków na świecie. Widzieli tę wojnę wyłącznie jako „imperialną agresję” i nic się w tym względzie nie zmieniło. Mam taki zwyczaj, że kiedy rozmowa zejdzie na Wietnam w angielskim towarzystwie, to mówię głośno i wyraźnie: jedyna rzecz, jaką Amerykanie źle zrobili w Wietnami, to że przegrali. Za każdym razem, nieodmiennie, spotykam się z głuchym, zaambarasowanym milczeniem. Przypuszczam, że podobna byłaby reakcja, gdybym przyznał się do kazirodztwa.
Bardzo chciałbym Pana przekonać, że konflikt pokoleń i kult młodzieży, są chorobami zrodzonymi w ubiegłym wieku, ale ten komentarz rozrósłby się nieprzyzwoicie. Może powrócę do tego.
Nie sądzę jednak, żeby naturalny dobór ewolucji można porównać do technicznego postępu (można, ale w innym sensie). Kalkulator nie wziął się z buntu przeciw liczydłom, ani auto z buntu przeciw jeździe konnej. Rozwój techniczny, podobnie jak wszelki rozwój, wywodzi się z dwóch elementów: potrzeby i odwagi (w sensie: nielękania się błędu). W ciągu ostatnich 150 lat coraz częściej pierwszy element przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, tj. wynalazki coraz rzadziej odpowiadają potrzebom, a są wynikiem technicznych możliwości. Ludzie, którzy stworzyli technologię SMS nigdy nie przypuszczali, że będzie ona używana tak, jak jest używana. Na jaką niby potrzebę odpowiada iPhone? Ten gadżet stworzył potrzebę. Oni to postawili na głowie.
Mechanizm nakłaniający człowieka do odrzucania tego, co stare, a szukania nowości, jest sam nowością. Tak nie było w ciągu tysięcy lat rozwoju ludzkości. To co nowe, nie było nigdy samo przez się lepsze. A tak na pewno jest w naszych nieszczęsnych czasach.
Drogi Panie Przemku,
Byłoby oczywiście łatwiej, gdyby Pan powiedział czego dokładnie Pan nie rozumie, albo z czym się nie zgadza. Wtedy moglibyśmy się razem zastanowić nad tym; a tak, ja nie bardzo rozumiem, o co Pan pyta.
Załóżmy, że chodzi Panu o to, że wolność jest w powszechnym przekonaniu wartością. Jeżeli tak, to prosiłbym Pana, żeby się Pan zastanowił, co ma Pan na myśli, mówiąc „wartość”. To byłby dobry punkt wyjścia.
Proszę także zwrócić uwagę, że nigdzie nie powiedziałem, że „jednostka jest najwyższą wartością”, ani nawet wartością. Ale znowu to samo pytanie: co ma Pan na myśli? Coż znaczy jednostka bez wolności? – pyta Pan. A coż znaczy wolność jednostki? – zapytam ja. Może i znam przykłady mówiące inaczej niż Manson, ale niech mi ich Pan nie szczędzi i je poda.
Jak napisałem w artykule powyżej: czysto teoretyczne rozróżnienia są nie na miejscu w tekście o hippiesach, ale możemy do czegoś dojść tylko, jeżeli zdołamy uściślić pojęcia i poddać nasze myślenie pewnym teoretycznym rygorom.
Na koniec wyznaję, że nigdy nie miałem wiele szacunku dla większości amerykańskiej muzyki. CCR, Steppenwolf, Grateful Dead? Świat nie zatrzymałby się bez nich, jeżeli o mnie chodzi. Oczywiście są wyjątki. Należą do nich niestety tacy członkowie US kompartii, jak Seeger czy Baez…
Panie Michale,
Co wobec tego było Waszą inspiracją? Dlaczego przyjęliście tę stylistykę? Czy to była tylko i wyłącznie chęć naśladownictwa zachodnich ruchów młodzieżowych?
Wiem, że hipisi w PRL-u byli tępieni przez władzę i przez tzw git-ludzi, którzy stanowili chyba po prostu półświatek przestępczy. Czy wobec tego hipisi byli wtedy tutaj ruchem całkiem apolitycznym, czy jakoś odnosili się do komuny? I kto jeszcze oprócz milicji i gitowców zwalczał długowłosych?
Panie Michale,
konkretnie czego nie rozumiem ” Ale uczynienie z wolności wartości – czyli obrócenie formy czynu, w jego treść – niweczy wszelką wartość”. To zapewne moja głupota, niemożność zrozumienia, jeśli może Pan to opisać prostszymi słowami.
Panie Michale,
nie używam iphone’a, nie mam konta na facebook (kiedyś miałem- konieczność pracy, ale zapomniałem hasła) – czyli chyba nie istnieję. Trochę poczytałem ostatnio o technokratyzmie. Jak dla mnie to tak jak komunizm, ale bez ideologii. Może to i dobra forma rządów na przyszłość, tylko „jaką metodą wybierzemy metodę głosowania”. No i skąd ci uczciwi technokraci mogą znaleźć się u szczytów władzy. Nie wątpię, że są. Są na pewno.
Panie Michale, Jacku,
Moje doświadczenia są inne. To chyba nie do końca było tak z Pink Floyd w latach 70 w peerelu. Kiedy wydali „The Dark Side of The Moon” miałem 16 lat i uczyłem się w „Elektroniku” (nie nosiłem długich włosów ale miałem paru kumpli, sympatyzowałem z hipisami). Z miejsca stała się bardzo popularna wśród praktycznie wszystkich moich znajomych ze szkoły. Mało kto nie miał tego nagranego na magnetofonie z radia (płyty mieli nieliczni, zwykle dzieci komunistycznych aparatczyków). Zbieraliśmy się po szkole i słuchaliśmy „do oporu”, także Echoes (Meddle), Atom Heart Mother i Ummagumma. Moi koledzy z którymi chodziłem wcześniej do podstawówki (sąsiedzi) też słuchali na okrągło.
Inna sprawa, że mało kto rozumiał (nawet jeśli znał angielski lub tłumaczenie) co oznaczają słowa:
And if the dam breaks open many years too soon
And if there is no room upon the hill
And if your head explodes with dark forebodings too
I’ll see you on the dark side of the moon.
Peerelowski hipis był zewnętrznie podobny do zachodniego. Lecz wewnętrznie był inny, raczej ciekawy świata, niż chcący go zmienić. Film „Skazany na Bluesa” zdaje mi się dobrze to przedstawiać.
Gitowcy byli widoczni i agresywni ale było ich niewielu. W mojej klasie 3-4 osoby na dwadzieścia kilka. Oni znęcali się na wszystkimi, to typowy sowiecki produkt – „kultura” urków. Dziś „jakość” przeszła w ilość.
Andrzej,
Ja słuchałem z kumplami Ciemnej Strony parę lat później. Też nikt z nas się nie zastanawiał, o czym on właściwie śpiewa. Liczyło się tylko, że to dźwięki spoza tego ponurego grajdołu. Refleksja przyszła dużo później. ]
Nie jestem pewien, czy git-ludzie to produkt typu sowieckiego. Oni się chyba buntowali przeciwko władzy. Tak to przynajmniej niektórzy z nich przedstawiają do dziś.
Jacku,
Ci z którymi miałem do czynienia mówili gwarą więzienną, tatuowali sobie „cyngwajsy”, golili się na łyso i okradali dzieciaki (starszych też) i stosowali „falę”. Jaki tam bunt przeciwko władzy. Milicja ich ganiała i to był ich wróg – zbrojne ramię peerelu. Ale nie dlatego, że peerelu. Dzisiejsi „ultrasi” też się tak „buntują przeciwko władzy”.
Panie Jacku,
Tyle ciekawych spraw, a czasu braknie.
Myślę, że była to głównie chęć naśladownictwa, a w drugim rzędzie dopiero ciekawość. Osobiście byłem zainteresowany – nie: byłem jako dziecko obsesjonatem – sportu (we wszelkich jego przejawach), kina i muzyki rockowej. W każdym wypadku było to chyba okno na inny świat.
Jeżeli była w tym jakakolwiek polityczna motywacja, to tylko taka, że to było „przeciw”, kontestacja, bunt dla buntu. Niewiele więc różniło się formalnie od pustki buntu na Zachodzie (oczywiście nie mówię ti o Jean-Luc Goddardzie, Sartrze, Seegerze i innych komunistach).
Hippiesów zwalczali (w sensie: nie lubili) po prostu wszyscy: „długie włosy – krótki rozum”. Co mnie się bardzo podobało.
Panie Przemku i Panie Andrzeju,
Proszę o wybaczenie, ale spróbuję odpowiedzieć jutro.
„Uczynienie z wolności wartości – czyli obrócenie formy czynu, w jego treść – niweczy wszelką wartość.”
Panie Przemku,
Rozumiem, że coś się Panu w powyższym zdaniu nie podoba. Oczywiście byłoby lepiej, gdyby Pan powiedział, co Pan uwaza za wartość, a co za wolność, bo ja nie chciałbym Panu narzucać mojego rozumienia, ale gdzieś trzeba zacząć. A zatem, zacznijmy od definicji.
Wartość to jest idealny wzorzec działania. Wartością jest zatem np. prawdomówność albo zachowanie sekretu. Stąd moje twierdzenie, że wartość ma coś wspólnego z treścią czynu. Rzecz jasna, można powiedzieć, że wolny czyn jest także idealnym wzorcem, ale to czy ludzkie działanie jest wolne czy nie, jest formalną stroną samego działania, a nie jego treścią. Można na przykład mówić prawdę z własnej nieprzymuszonej woli i kłamać w sposób wolny; można być także zniewolnym do kłamstwa, albo zniewolonym do wyjawienia sekretu. Treść obu czynów pozostaje ta sama: w obu wypadkach kłamię, ale w jednym robie to w sposób wolny, a w drugim z przymusu, więc forma jest inna. Konsekwentnie więc, nie należy czynić z wolności wartości. (Dla uproszczenia, pomijam ogromny problem, na ile jesteśmy odpowiedzialni, gdy działamy pod przymusem, bo że jesteśmy odpowiedzialni, to nie wydaje mi się ulegać wątpliwości.)
Tylko wolny akt podlega moralnej ocenie, tylko za wolny czyn można być odpowiedzialnym, tylko wolne działanie może być zasługą lub winą. Wolność jest więc niezwykle ważną, wręcz podstawową cechą czynów, ale nie jest ich treścią. Kiedy zaczyna się nazywać wolność wartością, to treść czynów schodzi na drugi plan. Ponieważ, jeżeli wolność jest wartością, to każdy wolny czyn z definicji jest wartościowy. W rezultacie więc, prawdziwe wartości zanikają, gdyż jest obojętne, czy kłamię, czy mówię prawdę, czy zachowam sekret, czy go wypaplam, bylebym tylko był autentyczny czyli wolny.
Takie byłoby moje wyjaśnienie, ale rzecz jasna, może się ono całkowicie mijać z prawdziwym problemem, bo nie bardzo rozumiem, gdzie trudność leży. Problematyka wolności i wartości jest zupełnie fundamentalna dla rozumienia współczesnego świata, który odrzuca obiektywność i absolutność wartości, a w zamian absolutyzuje wolność i niweczy wartość.
Panie Andrzeju,
Moje wrażenia były zupełnie inne. Były lata 70. i tak zwani „wszyscy” słuchali raczej disco, Boney M, czy jak to się tam nazywało. Owszem, zdarzało mi się przynosić płyty Pink Floyd czy King Crimson do znajomych, ale to głównie po to, żeby wywołać oburzenie. Najwyraźniej Pan obracał się w o wiele bardziej wyrafinowanym środowisku.
Natomiast wydaje mi się, że ma Pan całkowicie rację co do git-ludzi. Tak jest, sub-kultura urków. Te cyngwajsy i sznyty, uch! Ale bunt? Do pewnego stopnia, ale bardzo ograniczony i niczym się nie różnił od nienawiści każdego bandyty do „władzy”. Sam wyznawałem kiedyś opinię, że każdy przejaw samodzielności, poza komunistycznym systemem – na przykład pędzenie bimbru – ma już pewien aspekt „antykomunistyczny”, ponieważ łamie ich monopol. Ale to są mrzonki. Gity to byli zwykli bandyci.
Swoją drogą, co ci git-ludzie by zrobili, gdyby się dowiedzieli, że cała ta ich osławiona „grypsera” jest żywcem wzięta od przedwojennego żydowskiego kryminalnego półświatka. Już samo słowo „git” pochodzi z jidysz. Całkiem to komiczne.
Panie Michale,
Zgadzam się na kopromis. Nie wszyscy i nie większość. Faktycznie to były czasy disco (choć 1973 rok to jeszcze czasy „Samby Pa Ti” a 1975 to „Sailing” więc tzw. pop, disco to druga połowa lat 70) i tego większość młodych ludzi chciała słuchać. Led Zeppelin, Yes, Genesis, Tangerine Dream, Vangelisa czy King Crimson słuchało się raczej w niewielkich grupach. Dużo bardziej popularny był tzw. hard rock. A jednak „Time” „flydów” był znany i odtwarzany dość powszechnie na imprezach. Jak wspomniałem, nie byłem w środowisku hipisowskim ale blisko. Kolegowaliśmy się (fakt, że ich rzadko widywałem). Pytanie, jacy to byli hipisi, czy nie tacy tylko na zewnątrz. Chyba jednak nie do końca, bo dzięki tym znajomościom sporo ciekawych rzeczy się dowiedziałem (m.in. z historii), zacząłem czytać ciekawe (dla mnie wtedy) książki. Fakt, że była to zasadniczo literatura „postępowa”. Czy to w tym przejawiał się ten ich bunt? Czy może w tym, że niektórzy zaczynali już „ćpać”?
Ci, których znałem i z którymi się kumplowałem nosili długie włosy i szerokie z dołu spodnie (to było akurat wtedy powszechne), kolorowe swetry lub torby z „pacyfą” ale nie wywoływali wrogości reszty (poza gitowcami). Ale ta szkoła była dość dziwna. Po pierwsze była bardzo duża. Z jednej strony, oczko w głowie komunistów (nosiła imię ppr) wiec niby wzorcowa kuźnia przyszłych komunistycznych techników – „budowniczych prl”, nowocześnie wyposażona (basen, sala kinowa, nauka języków w „kabinach”, pracownie i własne warsztaty) a z drugiej strony był tam spory luz bo i nauczyciele w większości, już z komunistycznego wychowu. Na przerwach otwarcie paliło się papierosy (był fragment szkoły dla „policealnych” i tam się chodziło). Więc może to ta specyfika. Mój przyjaciel z lat późniejszych chodził do Władysława IV i do Zamojskiego i opowiadał mi niedawno, że tam był raczej osamotniony w swoich poglądach na świat (w tamtym czasie był bliski hipisom). W Zamojskim uczyły się wtedy przede wszystkim dzieci peerelowskich dyplomatów a on tam trafił, bo go wywalili z Władysława IV i był już „spalony” na Pradze. Był bardzo zdolny i zdał egzamin do Zamojskiego choć nie miał nic wspólnego z komunistami. Czuł się tam jednak nad wyraz obco, czemu się wcale nie dziwię.
Panowie,
Dla mnie ta dyskusja jest coraz bardziej fascynująca. Lata 70-te pamiętam raczej mgliście, Zeppelinów, Yes, Genesis, Vangelisa odkryłem dobrą dekadę później. Kino z tamtej epoki też poznawałem za Reagana, więc czytam wątek z zainteresowaniem.
Zaintrygował mnie temat gitowców. Ok, przyjmuję optykę, że to była zwykła żulia. Zastanawiam się jednak, na ile było to środowisko zbliżone socjalnie do tzw bikiniarzy. Czy jedni i drudzy wywodzili się z tych samych warstw społecznych? Czy w obu przypadkach był to tylko bunt przeciwko aktualnej władzy, czy bikiniarze buntowaliby się też przeciwko, powiedzmy sanacji, gdyby nie przytrafiła się II wojna światowa?
Jak zwykle, Panie Andrzeju, ma Pan rację. W 1973 roku – a to jest rok, w którym wyszły m.in. The Dark Side of the Moon, Brain Salad Surgery, Larks’ Tongues in Aspic, Selling England by the Pound, Houses of the Holy, Tales from Topographic Oceans, Wishbone Four – najsławniejsi byli: Osmonds, David Cassidy, Gary Glitter, Sweet i Slade (akurat te dwie ostatnie kapele niesprawiedliwie niedocenione), nie mówiąc już o tym, że świetnie się sprzedawali nieznani mi Perry Como i Peters & Lee.
Myślę, że w tym słuchaniu w małych grupach, które Pan przypomina, było wiele snobizmu: my znaliśmy coś, czego inni nie znali. Na tym chyba polegała atrakcja przyniesienia płyty, której nikt nie znał i która nikomu się nie podobała. W końcu, Ummagamma albo Red, to nie jest muzyka lekka, łatwa i przyjemna.
W prlu w takich środowiskach rzeczywiście czytało się więcej i czytało się dziwne książki, np. Witkacego, który „wybuchł” nagle w prlu na początku lat 70. Pod wieloma względami, Witkacy bardziej pasował na patrona hippiesów niż np. popularny na amerykańskich campusach, Hermann Hesse. Ze swoją mieszanką szaleństwa i geniuszu, seksu i narkotyków był doprawdy jak prorok. Ale z jakiegoś powodu wielu moich znajomych (choć nie ja!) czytało Grochowiaka i Różewicza, co do dziś wydaje mi się trudne do zrozumienia, a także Głowackiego i Redlińskiego, co jest o tyle więcej zrozumiałe, że oni byli komicznie śmieszni (o ile mnie pamięć nie myli!).
Ma Pan zatem słuszność, że była w tym pożyteczna ciekawość świata, ale także klasyczne młodzieżowe zagubienie i szukanie po omacku w ciemnościach.
Panie Jacku,
Gity, to byli zwykli bandyci. O bikiniarzach pisze interesująco Tyrmand, o ile pamiętam, w swoim Dzienniku, ale musiałbym do tego zajrzeć, a teraz niestety nie mogę. Bikiniarze wydawali mi się zawsze być czymś na kształt prlowskich, odwilżowych odpowiedników amerykańskich bitników.
Powiedzieć na gitów „żulia”, to ciut ich upupić, bo to niewiele się różniło od urków sowieckich. Pyje, paly, używa, szłowiekiem sie nazywa. Nie pyje, nie paly, nie używa – kurwom sie nazywa. Tak mówił mój przyjaciel Jasiu, w podstawowej szkole. Musieliśmy mieć po 12 lat…
Jacku,
Bikiniarze byli pokoleniem lat 50. Ich następcami w latach 60 byli, według mnie, tzw. bigbitowcy. Na nich raczej „wyrośli” pierwsi polscy hipisi (na Niemenie itd.) i poprzez nich przejęli wzory zachodnie (zewnętrznie).
Zatem gitowcy nie mieli nic a nic wspólnego z bikiniarzami, bardziej hipisi. Bikiniarze byli otwarci na świat poza peerelem (o czym na pewno wiesz z „Dziennika 1954″ Tyrmanda) a git-ludzie byli zamkniętą kastą w peerelu i tak chcieli być postrzegani, jako kryminalny zakon. Ja tak ich pamiętam z lat 70. Nie wiem czy i jacy oni byli w latach 80.
Wydaje mi się, że Sanacja po kilku jeszcze latach rządów, stałaby się jeszcze większą dyktaturą (kult Drugiego Marszałka, zwielokrotniona propaganda) i sadzę, że wywołałoby to wielki opór, z czego skorzystaliby najwięcej bolszewicy. Ich władza na początku opierała się właśnie na propagandzie antysanacyjnej. Byli pewni, że to chwyci. Jeśliby więc pojawili się jacyś „bikiniarze” sanacyjni to byliby raczej komunistami, niż graliby jazz i nosili kolorowe skarpetki. Tak sądzę.
Panie Michale,
Ja też wolałbym restaurację.
Witkacy tak. Tylko, że nic z niego nie rozumiałem, więc mało przeczytałem. Tylko obrazy i rysunki robiły na mnie jakieś wrażenie. Jednak byłem bardzo głupi, wolałem formę zamiast treści. A poza tym takie rzeczy jak Marquez, Vargas Llosa, Vonnegut Jr. Wszyscy mniej czy bardziej komuniści, bo jakże inaczej w peerelu (peerel to przecież wydawał). Więc chyba jakiś prąd przepływał. Ale w ten sposób trafiłem też na Orwella – „Animal Farm”, chyba w 1978 roku (kupiłem na Wolumenie „z przemytu”). To była pierwsza jaskółka jaką zobaczyłem.
Jeszcze jedno. Moim zdaniem, nie powinno się gitowców zestawiać z przedwojennymi kryminalistami (chociaż od nich wywodzili swoją nazwę jak zauważył Pan Michał. Nie wiedziałem o tym). Kodeks przedwojennych bandytów zabraniał im terroryzować swoich sąsiadów i własne rodziny (bez wątpienia zdarzali się i tacy ale to byli degeneraci, jednostki a nie grupy zorganizowane). Git-ludzie byli czysto sowieckim wychowem.
Drogi Panie Andrzeju!
Ależ ja ich nie wywodzę od przedwojennych kryminalistów. To był klasycznie podsowiecki, czysto prlowski fenomen. Jest jednak zupełnie genialnie komiczne, że ich swoisty żargon, tak zwana grypsera, rządząca się perwersyjnymi regułami przekleństw itp., zawierała mnóstwo słów wziętych prosto już nie od przedwojennych bandziorów, ale dokładnie od żydowskich kryminalistów. Słowa takie jak git, cyngwajs czy sznyt, pochodzą wprost z jidysz. Było ich na pewno więcej, ale nic mi w tej chwili do głowy nie przychodzi.
Byłoby akurat niezwykle ciekawie przebadać, jak to się stało. Jak mogło dojść do tego, że młodzi, prlowscy bandyci, którzy byli prawdopodobnie w dużej mierze antysemitami (jest to tylko i wyłącznie domniemanie z mojej strony, więc być może niesprawiedliwe), używali żargonu przejętego z jidysz? Być może nawet takie badania istnieją, ale ja oczywiście o żadnych nie słyszałem.
Natomiast co do Witkaca i innych, to oczywiście nikt niczego nie rozumiał, bo młodzież rzadko cokolwiek rozumie. Sam brałem udział w pierwszym wydaniu „Kontry” Mackiewicza, na przełomie wprowadzenia stanu wojennego (tzn. wydrukowane zostało przed 13 grudnia, a wydane po 13 grudnia w trzech tomach, bo nie mieliśmy wystarczająco dużych zszywek…) – powieść wydawała mi się bardzo słaba, a nie byłem już wówczas nastolatkiem. Nie ma się czemu dziwić, że nikt nie rozumiał Bunga. Zresztą Witkacy chyba też nie rozumiał sowich własnych 622 upadków.
Czy Vargas był komunistą?! Naprawdę?
Panie Michale,
Vargas Llosa? Moim zdaniem był wtedy wyraźnie lewicowy, a w Ameryce Łacińskiej pachnie to boliwarianizmem. „Rozmowa w »Katedrze«”, według mnie bardzo dobra powieść, raczej jednoznacznie określała jego optykę. Napisałem „mniej czy bardziej komuniści”, bowiem w jego właśnie przypadku miałem wątpliwości i to jemu przypisałbym „mniej”. Chodziło mi też nie tyle o ostatnie dziesięciolecia, co lata 60-70. W latach 60 był, zdaje mi się, marksistą, popierał kubańską rewolucję.
Drogi Panie Andrzeju,
Ja po prosstu nie wiem. Wcale by mnie nie zdziwiło, jeżeli był komunistą. Cortazar, Marquez, Borges i Vargas mnie zachwycali w owych czasach, ale ci dwaj ostatni nie wydawali mi się lewicowi. To nie byłby pierwszy raz, że się pomyliłem.
Panie Michale,
dziękuję za szczegółowe wyjaśnienie. Teraz już zrozumiałem (tak mi się wydaje). Oczywiście można się zgodzić lub nie. Choć w tym przypadku jest Pan bardzo przekonujący.
Przy okazji jeszcze jedno pytanie. Stojąc w korku wysłuchałem w jednej ze stacji radiowych recenzji książki. Autor Roger Scruton tytuł polski „Pożytki z pesymizmu i niebezpieczeństwa fałszywej nadziei”, tytułu angielskiego nie znam. Zaciekawiło mnie, iż autor jako cechy ważne dla rozwoju społeczeństw pokazuje właśnie pesymizm i ironię (czy może bardziej zdolność do autoironii). Jak sprawdziłem to już kolejna książka jego autorstwa. Czy zetknął się Pan może z jego twórczością.
Panie Przemku,
Roger Scruton, to w moim mniemaniu najwybitniejszy żyjący filozof. Leży przede mną jego „The Uses of Pesimism”, choć jej jeszcze nie czytałem.
Pesymizm jest od wieków motorem napędowym myśli ludzkiej. Leżał na przykład w samym sercu filozofii Henryka Elzenberga. Chrześcijaństwo jest w tym względzie niezwykle ciekawe, bo z jednej strony, przyjście Pana Jezusa jest Dobrą Nowiną, Zmartwychwstanie jest naszą nadzieją na Zbawienie. Ale chrześcijaństwo jest optymistyczne tylko w planie eschatologicznym. Chrześcijaństwo nie ma nigdy złudzeń co do ludzkiej natury, a „zatwardziałość serc ludzkich” jest wspominana w Pismie Świętym wielokrotnie. To diabeł obiecuje raj na ziemi.
Najlepsi politycy w historii byli pesymistami i ograniczali swą działalność polityczną do uniknięcia większego zła. Najgorsi wychwalali wielkie optymistyczne wizje. Dlatego mówi się niekiedy o bezbożnym optymizmie.
„Oczywiście można się zgodzić lub nie.” – pisze Pan. To prawda. Uznanie jest subiektywne, ale uzasadnienie jest obiektywne, a zatem racjonalni ludzie powinni się zgadzać lub nie zgadzać z jasno określonych powodów. Innymi słowy, „nie zgadzam się, ponieważ” – jest racjonalne. „Może tak, może nie, kto to wie?” – nie wydaje mi się racjonalne.
Co do popularności Pink Floyd w prlu:
1) W 1979 „Another Brick In The Wall” znalazło się na pierwszym miejscu w liście przebojów audycji „Radiokurier” (Pierwszy Program Polskiego Radia).
2) Wiosną 1980 roku cała płyta „The Wall” była odtwarzana w Trójce w odcinkach. Byli tacy, którzy nie szli do szkoły, tylko nagrywali. (to nie ja, ale znałem)
3) Film „The Wall”(1982) już w 1983 krążył na kasetach VHS.
4) Cała dyskografia Pink Floyd była odtworzona w stereo w Programie Czwartym Polskiego Radia na początku lat 80-ych.
Aha, był jeszcze serial dokumentalny „All You Need Is Love”, pokazywany w TVP jako „Historia muzyki rozrywkowej”. Było tam kilkusekundowe ujęcie Pink Floyd w studiu; zamarłem.
Gdy pojawiła się Lista Przebojów Programu Trzeciego (1982) to oczywiście Pink Floyd tam się pojawiał, ale Marek Niedźwiecki określał ich (powtarzając chyba za niektórymi młodszymi słuchaczami), że zespół ten to „nudziarze”! (wtedy młodszych bardziej kręcił Dire Straits i U2).
Co do treści politycznych Pink Floyd, to od razu mi się nasuwa fakt, iż Waters powiązał płytę „The Wall” ze zburzeniem muru berlińskiego. Ale nadal pozostaje problem murów między ludźmi, także w jednej rodzinie.
Czy lewicowość Rogera Watersa widać w jego tekstach?
Podobno rock stracił swoją siłę. Co nas teraz czeka? Rock dodekafoniczny!?
1
Panie Pawle,
Czy jest Pan zupełnie pewien tych raczej apodyktycznie przedstawionych danych?
Płyta pt. „The Wall” wyszła 30 listopada 1979 roku, a tzw. singiel z „Another Brick in the Wall” na kilka dni wcześniej. Wśród wielbicieli Pink Floyd w prlu panowało w związku z tym wielkie podniecenie i kiedyś na wiosnę roku 1980, o ile pamiętam, Piotr Kaczkowski puścił całą płytę w kilku ratach w Trójce. Oczywiście, że nagrywaliśmy to z radia, ale wcale nie trzeba było wagarować, bo to było wieczorami. Program nazywał się chyba Minimax i jako sygnał miał fragment z „Whole Lotta Love”.
O żadnej liście przebojów radiokuriera ani o czwartym programie nic mi nie wiadomo, ale wydaje mi się zupełnie wykluczone, żeby „Brick” było na liście przebojów w prlu w 1979 roku. Kiedy w końcu dostałem tę płytę po raz pierwszy do rąk, gdzieś w kwietniu-maju 1980, to naprawdę nikt w ogóle nie wiedział, czym ja się tak ekscytuję. Co to wszystko ma wspólnego z POPULARNOŚCIĄ?
Film Parkera krążył na kasatech video, to prawdam, ale co z tego? Na kasetach krążył też film Pasoliniego „Salo czyli 120 dni Sodomy” – czy to też byłby, Pańskim zdaniem, dowód popularności?
Floyd jest klasycznym przykładem zespołu, który przeszedł drogę od eksperymentu i ambicji do czystej komercji, ale nawet w swych najbardziej komercyjnych przejawach, jak „Another Brick” – które było popularne tylko z jednego powodu: można to było wyć głośno po pijanemu – nie mogli konkurować z pop, disco czy jak się ten chłam nazywa.
Waters bezwstydnie podpiął swą płytę (w przeciwieństwie do wszystkich wcześniejszych płyt Floyda, ta jest prawie wyłącznie jego autorstwa) do muru berlińskiego, pomimo że treść nie ma nic wspólnego z Berlinem ani z murem między komunizmem a Wolnym Światem. Nic, to była tylko decyzja odgrzania starej płyty na serii koncertów i zarobienia pieniędzy.
Nie wiem, czy Pan żartuje, pytając o przejawy lewicowości w tekstach Watersa?
We don’t need no education
We don’t need no thought control
Albo:
Bleating and babbling we fell on his neck with a scream
Wave upon wave of demented avengers
March cheerfully out of obscurity into the dream
Waters jest piewcą rewolucji. Ale to nie ma wielkiego znaczenia, bo proszę mi pokazać chcoćby jednego autora tekstów w muzyce rockowej, który nie jest lewakiem.
Panie Michale, pamiętam jak dzisiaj. Sam Pan przyznał, że singiel „Another Brick…” ukazał się w listopadzie 1979 roku. Otóż właśnie bardzo szybko został zaprezentowany w „Radiokurierze” (PR program 1) i prawie „rzutem na taśmę” doszedł do pierwszego miejsca na liście przebojów tej audycji. Pamiętam, że nagrałem ten utwór właśnie wtedy i pamiętam, że był to koniec 1979 roku. Wszystko się zgadza, byłem wtedy w liceum i potem rozmawiałem z kolegą, który też to nagrał (ponieważ ten utwór, jako miejsce pierwsze nadany był na końcu, więc i ja i kolega niechcący nagraliśmy też sygnał godziny 19 po zakończeniu audycji. Na pewno był to koniec roku i nie mógł to być koniec 1980, gdyż wtedy już nie byłem w liceum.
A jeśli chodzi o Trójkę to chciałbym przypomnieć, że „Minimax” miał pewne ograniczenia czasowe i nie zawsze całe płyty tam się mieściły. Natomiast więcej czasu było w audycji „W tonacji Trójki” nadawanej o godz. 12.05, która kończyła się o godz. 13. Otóż tam właśnie, chyba przez cztery środy, Piotr Kaczkowski nadawał po połowie płyty „The Wall” i w ten sposób odtworzył całość.
Czwarty Program Polskiego Radia właśnie tym się wtedy wyróżniał, że nadawał w stereo. Odtworzyli tam całą dyskografię The Beatles (dwa razy), Pink Floyd i częściowo Led Zeppelin (przerwana została przez stan wojenny, co pamiętam do dzisiaj, było dwadzieścia minut po północy 12/13 grudnia 1981). Oczywiście, tylko nieliczni domyślili się dlaczego cały UKF zamilkł.
Uważam, że „Another Brick…” to poważny utwór, zwłaszcza w wersji video:
https://www.youtube.com/watch?v=YR5ApYxkU-U
A muzyka rockowa ma różne oblicza:
http://muzyka.onet.pl/rock/bog-honor-rock-and-roll-czy-rock-patriotyczny-wejdzie-na-salony/sf2y0n
Panie Pawle,
Mogę tylko powtórzyć moją hipotezę. Wydaje mi się – podkreślam: wydaje mi się – niemożliwe, żeby płyta, która wyszła 30 listopada w Anglii (a gdzie indziej nawet później) znalazła się na pierwszym miejscu na liście przebojów w prlu przed końcem roku. Wówczas się tym interesowałem i wydaje mi się to niemożliwe. Ale dziś? Jeżeli Pan się upiera, to ja chętnie dam się przekonać.
Natomiast nie dam się przekonać, że „Another Brick” to jest poważny utwór. Poważny utwór, który sugeruje, że dzieci nie potrzebują wykształcenia? Naprawdę? Poważny utwór, który porównuje nauczycieli do faszystów, a proces edukacji do tyranii? Osobiście nazwałbym to raczej niepoważnym utworem.
Oczywiście znam wszsytkie wersje video, a chyba jest ich kilka. W moim przekonaniu nie dodają wagi ani powagi treści piosenki, a wyłącznie ilustrują to, co jest eksplicytnie powiedziane przez Watersa. To jest pseudo-freudyzm najgorszej klasy, w której wszelkie życiowe problemy Pinka, ale jak wiadomo także samego Rogera Watersa, próbuje się wytłumaczyć przy pomocy strasznych przeżyć, wojny, rzekomej brutalności szkolnictwa itd. Ale Waters nie miał racji. Pan Bóg obdarzył nas wolnością. Straszną wolnością, bo możemy się nawet sprzeciwić Bożej Łasce, ale z całą pewnością możemy także wyswobodzić się z ograniczeń naszego wychowania. Chociaż jest to na pewno trudniejsze, kiedy wyrzuciło się w dzieciństwie nauczycieli przez okno i zdemolowało szkołę, jak to czynią dzieci w teledysku.
Hey, teacher! Leave them kids alone? – i potem mówią takim koszmarnym angielskim, jak to zdanie…
Znalazłem potwierdzenie faktu, iż „Another Brick In The Wall” zajęło pierwsze miejsce na liście przebojów „Radiokuriera” pierwszego programu Polskiego Radia w roku 1979. Podana jest data emisji – 31 grudnia 1979. Informacja jest tutaj:
https://forum.lp3.pl/viewtopic.php?f=24&t=5045&p=475532#p475532
Ciekawe jest też to, że TONPRESS wydał singla z tym utworem:
http://images.45cat.com/pink-floyd-another-brick-in-the-wall-part-ii-tonpress.jpg
Co do przesłania utworu, to uważam, że chodzi przede wszystkim o wyrażenie niechęci wobec szkoły brytyjskiej z lat 50-ych. Wygląda na to, że reprezentowała ona poziom moralny o sto lat za Januszem Korczakiem.
Panie Pawle,
Ale co to naprawdę znaczy, „przeboje roku 1979″? Większość list przebojów na świecie jest (była?) ustalana tygodniowo. Program 3 ustalał roczną listę po prostu sumując głosy oddane w ciągu roku (o ile pamiętam). A skąd jest ta lista? Jakie są źródła marcinaparysa11?
Ale nawet wziąwszy poprawkę na moje wątpliwości, wygląda na to, że ma Pan rację.
A jednak nadal podtrzymywałbym moją tezę, że gdyby zapytać kogokolwiek, kto głosował wówczas na Pink Floyd (bo to chyba było głosowanie?), to nie potrafiłby nazwać wielu kawałków z innych ich płyt, poza The Wall. Na listach podanych obok (z innych lat) występują czasami Genesis albo ELP, ale tylko ze swoimi komercyjnymi „przebojami”, a nie z tym co stanowiło o ich twórczości. Stąd moje twierdzenie, że ELP np. nie było nigdy popularne, popularne mogło być C’est la vie albo I believe in Father Christmas.
Ale to wszystko furda. O wiele ważniejsze jest to, co nazywa Pan „przesłaniem” „Another Brick in the Wall, part 2″.
Więc mówi Pan, że szkoła brytyjska z lat 50. nie reprezentowała wysokiego poziomu? A pozwoli Pan zapytać, skąd Pan to wie? Czy aby nie z The Wall? Albo z dziesiątków filmów brytyjskich, które krytykowały to szkolnictwo? To jest z pewnością dowód na propagandową potęgę popkultury, ale czy mówi rzeczywiście wiele o tych szkołach?
Jak Pan sądzi, dlaczego do dziś prywatne szkoły w Wielkiej Brytanii (które perwersyjnie nazywają się „public schools”) są wzorem, jak należy wychowywać dzieci? Dlaczego przetrwały setki lat, pomimo ataków Rogera Watersa i Lindsaya Andersona, i wielu, wielu innych?
To coś tak, jak by Pan utrzymywał, że w carskiej Rosji panował wyzysk człowieka przez człowieka, że krwiopijcy i obszarnicy……….
Panie Michale, „Radiokurier” była to audycja nadawana codziennie w pierwszym programie PR od 17.30 do 18.00. Prezentowali tam różne utwory muzyczne i pod koniec roku zapraszali słuchaczy do głosowania. Stąd te listy.
Oczywiście, wtedy muzycznie liczyła się przede wszystkim Trójka (ale w 1979 jeszcze nie miała listy przebojów). Bardziej wyrafinowane gusty mieli właśnie słuchacze Trójki. Jedynka była uważana za program dla raczej starszych słuchaczy; ja jednak miałem sentyment do „Radiokuriera” gdyż słuchałem go już wcześniej, gdy nie miałem radia z UKF-em. Program prowadził Andrzej Turski, który w Jedynce wyróżniał się znakomitym głosem.
Przyznaję, że z ELP znam tylko „C’est la vie” (przy okazji: gdy Trójka wróciła na antenę w stanie wojennym, luty-marzec 1982, to na początek dali ten właśnie utwór; rzecz do interpretacji).
W każdym razie, w moim środowisku (uczniowie LO), w pierwszej połowie 1980 roku zespół Pink Floyd to był szczyt.
Przyznaję, że mam śladowe informacje o szkolnictwie brytyjskim w latach 50-ych. Ale znam trochę historię The Beatles i wiem, że nazwa ich wczesnej formacji „The Quarrymen” nie była przypadkowa tzn. nie chodziło tylko o nawiązanie do nazwy szkoły (Quarry Bank High School), ale muzycy uważali, że poprzez naukę tamże, są jak ludzie zmuszani do pracy w kamieniołomach.
Jeśli chodzi o Pink Floyd to impulsem do „Another Brick…” była przykrość której doznał w szkole perkusista Nick Mason. Nauczyciel rzucił w niego gąbką, która była wzmocniona kawałkiem deski.
Wracając do lewicowości muzyków rockowych – niedawno pewien polityk chciał zlustrować w Polsce Johna Lennona. Chodzi o to, że w Warszawie jest mała uliczka nazwana jego imieniem. Polityk dokonał analizy „Imagine” i stwierdził, że utwór ten świadczy o poglądach komunistycznych Lennona.
Ja myślę, że to raczej anarchizm.
Jeśli chodzi o Rosję carską, sądzę, że i Mackiewicz i Sołżenicyn nieco idealizują czasy Mikołaja II.
Panie Pawle,
Mackiewicz z całą pewnością nie idealizował Rosji! Cóż za pomysł! Niechże Pan przeczyta jeszcze raz Miasojedowa i setkę jego artykułów na temat caratu. O żadnej idealizacji nie mogło być mowy. Sołżenicyna na ten temat nie znam, więc się nie wypowiadam. Ale czy Pańskim zdaniem Dostojewski i Czechow, Turgieniew i Gonczarow, Gogol i Puszkin, Lermontow i Leskow – idealizowali Rosję?? Ależ skąd. Dlatego właśnie tak prawdziwy obraz Rosji wychodzi spod ich piór, że byli niezwkle krytyczni. Najlepszym przykładem jest może Bunin, który patrzył wstecz na Rosję bezpowrotnie straconą, porównywał ją z koszmarem XX wieku, nie tylko z sowietyzmem, ale także z potwornościami Francji i Niemiec w latach 30. i podczas wojny. A nawet u niego nie ma śladu idealizacji Rosji.
„Imagine” nie jest na pewno anarchizujące. Stanowi raczej credo płaskiego, naturalistycznego świata, w którym nie ma miejsca na jakąkolwiek duchowość. Świata, mnie osobiście, obrzydliwego. To jest pean na cześć dzisiejszego świata. Z mojego punktu widzenia, Lennon był bolszewikiem.
Wiele jest historii na temat powstania różnych piosenek. W życiu nie słyszałem o przeżyciach Masona, ale Waters opowiadał o tym, jak nienawidził nauczycieli w szkole, jak był wyśmiewany za pisanie wierszy itd. Proszę zwrócić uwagę, że piosenka jest generalnie w stylu Pink Floyd, melodia, aranżacja I i III części, wszystko jest ok. Ale druga część została Watersowi narzucona przez producenta, który wpadł na pomysł, że z tego można zrobić przebój. Waters ponoć go wyśmiał, ale pozwolił znaleźć chór (z pobliskiej szkoły), nagrać to, zaaranżować inaczej itd. Liderem kapeli był teoretycznie nadal Gilmour, ale w praktyce o wszystkim decydował Waters. Nowa wersja mu się spodobała, ale nadal nie wierzył, żeby to mógł być przebój…
To co Pan przytacza o szkołach tutaj, to jest lewicowa propaganda na temat tradycyjnego systemu edukacyjnego. Dla przykładu, wszyscy pierwotni członkowie Genesis (tj. poza Collinsem i Hackettem) chodzili do tej samej prywatnej szkoły, gdzie założyli zespół. Wszyscy sobie bardzo chwalili Charterhouse School i szkoła jest do dziś z nich dumna, ale jeżeli Pan posłucha Gabriela na ten temat, to on będzie opowiadał o „przedawnionym systemie”, który trzeba zastapić „bardziej demokratycznym nauczaniem” i temu podobny bełkot.
Wracając do listy przebojów, to wnioskuję, że głosowano na to, co było popularne na Sylwestra 1979, więc nowa piosenka wygrała, ale Tragedy, Don’t Stop Me Now czy nawet Sultans of Swing, były na pewno większymi przebojami w tamtym roku.
Panie Michale,
Ponieważ ciekawie się Pan wypowiedział na temat popularności piosenek w latach 70-ych (i słusznie!), to chciałbym zapytać, co Pan sądzi na temat najnowszego Topu Wszechczasów nadanego w Trójce 1 stycznia 2018 roku:
https://www.polskieradio.pl/9/29/Artykul/1973207,24-Top-Wszech-Czasow-Na-szczycie-Led-Zeppelin-czy-Dire-Straits-a-moze%E2%80%A6
Drogi Panie Pawle,
To ciut tak, jakby Pan pytał emeryta na temat nastolatek w szkole…
Ale przejrzałem tę listę z ciekawością. Wielu piosenek po prostu nie znam. Kilka musiałem sobie przypomnieć (np. Perfect Strangers, Deep Purple, zresztą słabiutkie). Wybór, jak każdy wybór, jest bardzo dziwny i wydaje się dość przypadkowy (co zrozumiałe, bo to wynik głosowania). Tylko po jednym kawałku Stones i Hendrixa, Dylana i Gabriela, nic Morrisona, obu Buckleyów, Kate Bush, a nagle osiem (jeśli dobrze liczę) kawałków Floyd?
Wybór polskich kapel jest pod wieloma względami jeszcze dziwniejszy. Niemen, ale nie Breakout? Perfect, ale nie iChing? Dżem, ale nie Manaam? I tylko jedna piosenka Republiki?
Ale co ja mogę mieć do powiedzenia o popularności? Popularne jest zazwyczaj tylko to, co trafia do najniższego gustu, do najniższego wspólnego mianownika. Ta lista ma z pewnością o wiele więcej rocka niż na podobnych zachodnich listach, które dominuje pop. Dire Straits, Pink Floyd czy Led Zeppelin to na pewno świetne zespoły, więc to raczej dobrze świadczy o słuchaczach Trójki.
A co Pan myśli o tej liście?
Drogi Panie Michale,
Mój prywatny top:
Queen – Bohemian Rhapsody
Led Zeppelin – Stairway To Heaven
King Crimson – Epitaph
Pink Floyd – Shine On You Crazy Diamond
The Beatles – Strawberry Fields Forever
(prawdę mówiąc, w zależności od nastroju, mógłbym stworzyć inną piątkę)
Dominują utwory określane jako „ballady rockowe”, co świadczy o takich oto potrzebach słuchaczy: wyciszyć się, zamyśleć, oczyścić, sięgnąć do sedna swojej duszy, odbierać utwór słuchowo i intelektualnie – bez aktywności somatycznej, spoważnieć, przybrać nostalgiczną minę świadczącą o dystansie intelektualnym, wsłuchać się w solówki gitarowe.
Z tym wiąże się też wybór wykonania unplugged utworu „Layla” Claptona. Dla mnie lepsza jest wersja „Derek and the Dominos”, ale na liście znalazła ta spokojniejsza.
W pierwszej dziesiątce nie ma utworu polskiego. Przypuszczam, że świadczy to o pewnej słabości w aranżacji, konstrukcji, architekturze utworów.
Poza tym, kiedyś pewien polski muzyk zauważył, że w latach 80-ych Trójka niechcący ustawiła słuchaczy prezentując masę najlepszej muzyki brytyjskiej i amerykańskiej, co skutkowało pewnym dystansem wobec polskiego rocka (wśród pewnej grupy odbiorców określenie „polski rock” było sformułowaniem deprecjonującym).
Jeśli chodzi o brak Maanam i Breakout to sądzę, że wynika to z bardzo ciekawej kwestii odnośnie całej muzyki rockowej. Dominują utwory niestandardowe, zaskakujące, przełamujące konwencje, wykraczające niejako poza muzykę (Dziwny jest ten świat). Utwory, w których muzycy wznieśli się ponad samych siebie. Wymienione dwa polskie zespoły reprezentowały wysoki, wyrównany poziom, ale nie miały przebojów epokowych (co nie przeszkadza temu, że Maanam to mój ulubiony polski zespół lat 80-ych).
Trochę podobna jest sprawa z The Beatles (mój zespół nr 1). Nie mają jednego, monumentalnego utworu porównywalnego do „Stairway To Heaven” (najbliżej są, jak sądzę, w „A Day In The Live”).
Wzruszyłem się tym, że Pan przywołał Kate Bush. Wysoki poziom, lubię, ale jest to pop – najwyższej próby, ale jednak ( ale jest w duecie na miejscu 81). W ogóle mało pań na tej liście – gdzie Suzie Quatro, Joan Jett, Janis Joplin, Cher.
Niezależnie od moich zastrzeżeń, wysłuchanie tej listy wyzwala we mnie pozytywne pokłady ukryte czasem zbyt głęboko.
Panie Pawle,
Ma Pan rację, że to są w większości tzw. ballady rockowe (co za idiotyczne określenie). Nie pomyślalem o tym. Ale właściwie, dlaczego? Dlaczego to musi być zawsze Stairway to Heaven, a nie Black Dog? Dlaczego Kashmir, a nie Achilles’ Last Stand?
Nie wydaje mi się słuszne, przypisywanie Trójce „winy” za to, że tak niewiele polskiej muzyki na tej liście. Słuchałem Trójki na przełomie lat 70-80 i tylko dzięki nim zacząłem słuchać Republiki itp. Wcześniej naprawdę nikt nie słuchał polskiej muzyki, bo to było strasznie słabe. Zawsze są jakieś wyjątki, Grechuta czy Breakout, ale generalnie, to było okropne.
Czy Kate Bush to jest pop? Może. Może rzeczywiście. Ale ważniejsza jest zawsze jakość. Metallica to chyba rock, ale dajcie mi Kate Bush każdego dnia. Ja bym zaliczył Bitelsiaków raczej do muzyki pop, ale ja ich mało poważam.
Na szczęście jest jeszcze inna muzyka i na szczęście nie musimy się w naszych wyborach ograniczać do tego, co jest popularne. Wielka sztuka rzadko kiedy była popularna. Herbert chyba pisał ciekawie na ten temat. Ale bywają oczywiście wyjątki.
Panie Michale,
Kate Bush? Proszę bardzo: http://fm.tuba.pl/play/36648/3/radio-artystakate-bush
Popularność „ballad rockowych” wynika chyba z polskiego charakteru narodowego. Taki mamy temperament.
Pogląd o dużej ilości znakomitej anglosaskiej muzyki rockowej powtórzyłem za polskim muzykiem, który ma bardzo osobisty pogląd na tę sprawę. Ale faktycznie, trudno traktować to jako zarzut.
Kiedyś na forum była dyskusja na temat: rock w muzyce The Beatles:
http://beatles.kielce.com.pl/phpbb2/viewtopic.php?f=1&t=3472&hilit=uzna%C4%87+za+rockowe
Moja rockowa lista The Beatles:
Tomorrow Never Knows
Strawberry Fields Forever
A Day In The Life
I Am the Walrus
While My Guitar Gently Weeps
Yer Blues
Helter Skelter
Revolution 1
Hey Bulldog
Something
Bardzo dziękuję, Panie Pawle.
Narodowy charakter? Temperament narodowy? Hmm, chyba nie.
O Bosze! A Monteverdiego ktoś by przypadkiem nie posłuchał? Nie? Fajniej jest słuchać Village People… O, sorry! Queen (jakby to była różnica.)
Fajnie Panowie walczycie o te tradycyjne wartości
Pzdrwm
Tak jest. Tak właśnie walczymy o tradycyjne wartości. Osobiście potrafię dyskutować rzeczy, których nie lubię i nie cenię. Przedmiotem dyskusji była popkultura, trudno więc debatować w tym kontekście Monteverdiego. Ale proszę bardzo. Jeżeli Pan sobie życzy:
L’Incoronazione di Poppea jako przykład XVII wiecznego feminizmu?
Sorry. ale w tych jakże głębokich analizach różnych Another Brick in the Wall ja widzę czystą miłość, bo inaczej kto by to zniosł wiecej, niż 3 razy i skwapliwie zapomniał?
Mogę zrozumieć Ry Cooder, wcześni Stones, Amalię czy Charlie Parkera, ale Queen czy Pink Floyd to chała dla zlewaczałych i otępiałych od ćpania prawiczków. A tu dorośli faceci, „reakcjoniści”, niczym o najważniejszej kwestii w całej filozofii.
Pzdrwm
Jestem pełen podziwu, że może Pan to wszystko zrozumieć.
Dzięki, nie Pan jeden, ale tamci mnie czytają…
Dzięki za interesujący ętelektualny fermęt i znikam.
Pzdrwm czule!
Nie ma Pan racji. Ja Pana czytuję.
Mógłby Pan mi łaskawie przybliżyć ten feminizm w Poppei? Dla mnie tam jest, co zresztą wyrażono na samym początku, wszechwładza Miłości, potęga Losu i wątłość Cnoty. Wymowa jest faktycznie mocno A-moralna, ale feminizm?!
Uszy mi płoną, czekam.. Bo dla mnie ta sztuka, nawet pomijając już genialną muzykę, to arcydzieło. Idiota’m?
Pzdrwm
Ottavia i Poppea są dla nieszczęśnie współczesnych nam feministek wzorami feminizmu, osobami o swoich własnych celach, pełnymi wcieleniami człowieczeństwa: bezwzględna ambicja Poppei, groźna godność i poczucie słuszności Ottavii.
Rzecz jasna, był to z mojej strony wyłącznie żart. Idiotyzm feminizmu nie zna granic, więc w swym zaślepieniu postrzegają coś, co jest zupełnie oczywiste, jako wielkie odkrycie. Niech ich szlag trafi, i niech nie mącą doskonałości Monteverdiego, czy na przykład cudownego, a mało znanego Gesualdo.