Za lub przeciw kontrrewolucji część IV
11 komentarzy Published 29 maja 2023    | 
Integracja w „tupik”
Nie chodzi o telefonaty Sacharowa. Tylko ich treść – pisał Mackiewicz w liście do Janusza Kowalewskiego w sierpniu 1976. – Ostatnio zwołał w Moskwie „konferencję prasową” zagranicznych dziennikarzy, na której rugał KGB ostatnimi słowami. W Polsce sanacyjnej poszedłby do Berezy. Ale w innych państwach, jeżeli nie prokuratura, to sam urząd wytoczyłby mu normalny proces. A w Moskwie… „Ja drugoj strany takoj nie znaju, gdie tak wolno dyszit czełowiek…” – Mnie się zdaje, że jesteśmy na drodze do integracji w „tupik”. Chwalba komunistów idzie w polskiej prasie emigracyjnej na całego. Niech Pan przeczyta Dziennik na pierwszej stronie, bez podpisu, „deklaracja”, że: „Któż może wątpić” (!), że i polscy komuniści poszliby z kardynałem Wyszyńskim… […] Tymczasem rząd PRL oficjalnie poparł Wyszyńskiego wobec papieża. Słowem: „wspólny wódz narodu”. – Nic nie da się zrobić. Ja jestem przegrany na 1.000%. Koniec.
W połowie lat 70. Mackiewicz musiał się zmierzyć z trudnymi problemami interpretacyjnymi. Pewne wydarzenia i osoby, odgrywające w nich role, nie mieściły się w jego kanonie obrazu sowietów. Głęboko przekonany o niezmiennej istocie tego tworu, zetknął się z poważnym dylematem. Zdarzenia rozgrywające się na powierzchni, tyleż zaskakujące co hałaśliwe, wykraczały poza sferę jego doświadczeń, obserwacji, przekonań. Były tylko dwa rozwiązania. Albo mylił się gruntownie co do istoty komunizmu, albo obraz, który przesuwał się przed jego oczami nie był rzeczywistością, a iluzją.
Dysponujemy trzema źródłami do poznania jego ówczesnych przemyśleń, stawianych pytań i hipotez: artykuły publikowane w prasie emigracyjnej, broszury (Zagadek ciąg dalszy; „Trust” nr 2, Nowy plan zniszczenia antykomunizmu) oraz listy. Szczególnie te ostatnie pozwalają na prześledzenie, w jakim kierunku zmierzały Mackiewiczowskie rozważania na temat nowych tendencji ideowych i politycznych. Pisał o tym w liście do Kazimierza Okulicza z kwietnia 1974:
Jestem o wiele większym sceptykiem w odniesieniu do tego całego „kompleksu” niż bym to sobie pozwolił wydrukować. Pozwolić nie mogę, bo w istocie, nic nie wiemy. To jest naprawdę wielka zagadka dla tych, którzy znają sprawy sowieckie.
Mackiewicz mówił o analogii z hasłami buntu kronsztadzkiego, o zgodzie Sołżenicyna na cenzurę literatury politycznej, o tym, że wypowiada się przeciwko gwałtownej zmianie ustroju, czyli „przeciwko każdej kontrrewolucji”. Okulicz odpisał:
Mam pełne zaufanie do szczerości i nieskazitelności moralnej (integrity) Sołż. Obok wielkiego talentu pisarskiego, posiada wybitnie polityczny umysł, wizjoner a zarazem realista; reprezentuje filozofię, która, mimo pewnych przerostów i fantazji, jest najbliższa psyche tego zlepka ras i narodów, rządzonego w ciągu tysiąca lat autokratycznie, który dziś nazywa się Rosjaninem. S. słusznie powiada, że co innego jest potrzebne dla tego wschodniego zlepka, a co innego dla zachodniego. […] Istotne jest to, że odrzuca marksizm i permisywizm, te dwie strony materialistycznego medalu, wyrzeka się wszelkiego panowania i opieki nad satelitami; jak każdy patriota rosyjski pragnie, by Ukraina nie odrywała się całkowicie od Rosji. […] Jak dotąd, w ciągu 50 lat, nie widzę pośród Rosjan groźniejszego przeciwnika dla reżimu moskiewskiego, niż Sołż.
Pobrzmiewały w liście Okulicza koncepcje Feliksa Konecznego o wpływie cywilizacji turańskiej na dzieje Rosji. Sołżenicyn ze swoim podsowieckim mistycyzmem współgrał z wyobrażeniem wschodniej barbarii, roszczącej pretensję do Trzeciego Rzymu. Uwagi Okulicza przywodzą także na myśl idee Mariana Zdziechowskiego o „duszy rosyjskiej” z nieodłącznym maksymalizmem, okrucieństwem i negacją:
Przyjaciołom moim, Rosjanom, mówię, że dopóki nie przeklną pamięci Piotra i nie wyzwolą się z pod uroku siły, w okrucieństwie i bestjalizmie widząc ją i wielbiąc, nie zrzucą jarzma bolszewickiego.
O światopoglądzie Sołżenicyna pisał Miłosz w liście do Mackiewicza:
Otóż Aleksander Wat, który swoją chorobę uważał za karę ściągniętą przez swój ongiś komunizm, i który w sowieckich więzieniach nauczył się mówić sljedowatielom: „ja kontrik”, był zdania, że ludzie tam wychowani nigdy nie potrafią oswobodzić się wewnętrznie poprzez myśl polityczną przeciw czy za. Jego zdaniem – i zgadzam się – mogą to zrobić tylko wchodząc niejako w inny wymiar. Stąd dla Siniawskiego kluczowe są Mysli wraspłoch o inspiracji chrześcijańskiej, stąd też znaczenie chrześcijańskiej z ducha twórczości Sołżenicyna.
Samo-naprawianie się komunizmu jest mitem, zgoda. Ale dlaczego Pan tak mało kredytu zostawia istotom ludzkim, słabym, uwikłanym w swoje wewnętrzne sprzeczności i zmieniającym się ciągle? Skąd u Pana ta zaciekłość?
Łamigłówka była niezmiennie ta sama, związana z tajemnicą autora Oddziału chorych na raka. Sołżenicyn interesował Mackiewicza jako człowiek:
Bogiem a prawdą, ciągle jest dla mnie zagadką, czy współczuję mu, że został zmuszony do opuszczenia „raju”, w którym mieszkał, czy też „piekła”, które opisuje. W ostatnim przypadku współczucie nie zgadzałoby się z logiką miłości bliźniego.
Sołżenicyn, będąc jeszcze mieszkańcem Moskwy, skarżył się zachodniej opinii, na prześladowania ze strony kgb, które – być może – czyha nawet na jego życie (a w każdym razie pisuje anonimowe listy z pogróżkami). Jest to kolejne wyznanie Sołżenicyna, które wprowadzało Mackiewicza w zdumienie. Znając rezerwuar środków w dyspozycji czekistów, nie mógł ich sobie wyobrazić jako pisujących anonimowe listy. Nie prościej było sięgnąć po represje?
Wydalenie z granic związku sowieckiego także nie mieściło się w ramach obowiązujących obyczajów. Sołżenicyn został wyrzucony z daleko posuniętą rewerencją, przysługującą komuś o niezaprzeczalnych zasługach. Już po deportacji otrzymał z Moskwy: dwie skrzynie rękopisów, osobiste archiwum, meble, ogromne rzeźbione biurko, ulubioną lampę, ikony, auto „Moskwicz”.
Kolejną niezwykłość stanowiło otoczenie Sołżenicyna, osoby z którymi się kontaktował, środowiska, których unikał. Po przyjeździe na Zachód zaopiekował się nim nie tylko Böll, ale także Fritz Heeb, adwokat znany z powiązań ze szwajcarskimi komunistami. Zrezygnował natomiast z kontaktów zarówno ze starą białą emigracją rosyjską jak i młodszą, osiadłą na emigracji po drugiej wojnie. Unikał spotkania z towarzyszem łagiernym, Dymitrem Paninem. Mackiewicz odnotował dziwne zachowanie Sołżenicyna w trakcie jednego z nielicznych spotkań: „po zadanym pytaniu, wychodził do drugiego pokoju i wracał z odpowiedzią pisaną na kartce…”. Interesujące było stanowisko zachodnich partii komunistycznych. Partia hiszpańska wystąpiła z krytyką „zbiurokratyzowania” swojego moskiewskiego odpowiednika; sekretarz generalny partii angielskiej wyraził sprzeciw wobec „administracyjnej maniery”, z jaką potraktowano Sołżenicyna; podobnie reagowały inne partie europejskie. Jedynie francuska partia komunistyczna zachowała sztywne stanowisko. W obronie pisarza stanęła pozostała część francuskiej lewicy, włącznie do socjalistów o „notorycznie prosowieckim i prokomunistycznym obliczu”. Szef wspólnego bloku komuno-socjalistycznego, Mitterrand, zapewnił, że chętnie udzieli Sołżenicynowi pomocy.
Mackiewicz zastanawiał się nad przyczynami tej sympatii i poparcia dla antykomunistycznego pisarza ze strony komunistów. Wskazywał na dwa zasadnicze punkty: wyrzeczenie się walki z komunizmem, ze związkiem sowieckim oraz wezwanie do „moralnego przeobrażenia”. Być może to właśnie moralne przeobrażenie najbardziej podoba się zachodniej lewicy, jako pozostające w zgodzie z rosyjską „pogwarką”: „żdi u moria pogody…”.
Sympatia Zachodu nie ograniczała się wyłącznie do Sołżenicyna czy Sacharowa, najbardziej eksponowanych dysydentów. Z całą pewnością można było mówić o prekursorskim trendzie. Wszystko, co chciało komunizm naprawiać otwierało się na nowe inicjatywy płynące z Moskwy, wywierając przy okazji przemożny wpływ także na mniej entuzjastyczne koła polityczne. Zdumienie Mackiewicza narastało z każdym miesiącem. W marcu 1974 przybył na Zachód wraz z małżonką pisarz sowiecki, Władimir Maksimow, autor kilku powieści „jeszcze nie czytanych, a już znanych” – komentował niezwykłe zainteresowanie jego przybyciem Mackiewicz. Maksimow powiedział, że zamierza wydawać na Zachodzie czasopismo. Robi się wokół niego wielki tłok, jakby „reklama pisma była przez kogoś przygotowana zawczasu”.
Komentarze Mackiewicza na temat tego jedynego w swoim rodzaju zjawiska w historii czasopiśmiennictwa, periodyku o zasięgu europejskim (Maksimow planował wydawanie czasopisma aż w pięciu językach równocześnie), powstającym z niczego, nie przeszły bez echa. W redakcji Kultury zagotowało się od złych emocji. Według informacji, które dotarły do Mackiewicza, naczelny nowej gazety, Maksimow, pisał do Belgii jakoby Józef Czapski, członek dwóch redakcji, i Kontynentu i paryskiej Kultury, przygotowywał „pogromowy” artykuł, mający Mackiewicza „zmiażdżyć”. Sołżenicyn miał oświadczyć, że „panowie z emigracji rosyjskiej”, którzy wysunęli Mackiewicza do nagrody Nobla, mieli oczekiwać z jego, Mackiewicza, strony korzyści materialnych. „To jest dopiero mentalność sowieckiego człowieka!” – komentował Mackiewicz w liście do Janusza Kowalewskiego z lutego 1975.
Pismo Kontynent prezentowało niezwykły program. Miało łączyć europejski Wschód w „Dialogu” z intelektualnym światem Zachodu. Nic wspólnego z „liberalizmem”; miało być antytotalitarne, ale nie antysowieckie; choć redaktor zapowiedział walkę z sowieckimi „praktykami”. Słowo komunizm nie padało wcale. Nie ma go – konkludował Mackiewicz, a zatem nie ma też mowy o antykomunizmie. Mowa była za to o „totalizmie” i „faszyzmie”, w 35 lat po ich rozgromieniu. Autor wywiadu z Maksimowem, Grudziński, zanegował stwierdzenie Mackiewicza. Słowo „komunizm” i owszem padło z ust nowego sowieckiego emigranta… w ostatnim zdaniu opublikowanego w Kulturze wywiadu:
…równanie proste dla mnie, pisarza rosyjskiego świeżo przybyłego z Moskwy: komunizm to faszyzm.
Powodzenie słowa „faszyzm” jest niebywałe. To wytrych otwierający drzwi propagandzie w każdych okolicznościach historycznych czy politycznych. Bez wstydu, w odniesieniu do Mackiewicza, posługiwał się nim Jerzy Giedroyc. Ale redaktor Kultury wspierał programowo światopogląd skrajnie lewicowy, więc działał w granicach historycznej normy. Kariera „faszyzmu” zaskakuje, gdy bywa używany do identyfikacji zachowań jednoznacznie bolszewickich czy sowieckich. W takim znaczeniu posługuje się nim popularny historyk, Snyder: przez niechęć do historycznej pamięci, z jej odniesieniami do współczesności. Przykładem nieco odmiennego zastosowania może być wypowiedź Stefana Korbońskiego, jednego z czołowych kolaborantów ludowej Polski w pierwszych latach powojennych, który w wyniku fiaska polityki współrządzenia z komunistami, postanowił zdradzić tysiące mordowanych i więzionych zwolenników. Zszedł na ląd w londyńskim porcie jesienią 1947. Podczas zorganizowanej specjalnie na jego cześć konferencji prasowej z udziałem brytyjskich dziennikarzy stwierdził:
…w społeczeństwie polskim istnieje niezachwiana wiara w wyzwolenie „spod czerwonego faszyzmu”.
Przy czym tu „faszyzm”? Miał sugerować odejście od wypracowanych słusznych zasad, zboczenie z właściwego kursu. Potrzebne to było Korbońskiemu dla wskazania, że nie on się pomylił, idąc na współpracę z komunistami, ale to druga strona zawiodła, łamiąc zawarte umowy.
Gdy pada słowo „faszyzm” wolno założyć, że mamy do czynienia z intelektualnym szalbierstwem. Można tę zasadę prześledzić na najnowszym przypadku wojny ukrainnej, podczas której epitetem „faszystowskim” obrzucają się wzajem spadkobiercy po „upadłym komunizmie”. Wszystkie strony konfliktu: „faszysta” Putin, „faszysta” Żełeński i „faszysta” Łukaszenko, „faszyści” spod znaku „wagnerowców” i brygady „azowskiej”, a nawet „faszystowska” (rzekomo istniejąca) partyzantka białoruska (lub białorusko-ukraińska) mentalnie pozostają wrośnięte w ideologiczno-propagandową osnowę sowieckiego sojuza – innej retoryki, celniejszej połajanki wymierzonej we wrogów postępu żadna z tych stron nie zna… i znać nie chce.
W zamyśle sowiecko-emigracyjny Kontynent miał skupiać wokół siebie reprezentantów podsowieckich nacji. Okazało się, że założyciele nie przewidują w składzie redakcji przedstawicieli Bałtów oraz Ukrainy. Z emigracji rosyjskiej, w skład redakcji wchodzili niemal wyłącznie niedawni obywatele sowieccy. Poza tym wyselekcjonowano trzy osoby: arcybiskupa Joanna z San Francisco, jego siostrę ks. Szachowską (redaktorkę Russkoj Mysli w Paryżu) oraz Aleksandra Szmiemana. Byli wśród tej trójki, dwaj duchowni prawosławni osobiście zaangażowani w rozmowy z przedstawicielem agentury sowieckiej, metropolitą Nikodemem.
Zapowiadany nakład Kontynentu zdumiewał: szacowano, że ma ukazać się od 100 000 do 250 000 egzemplarzy. W przeciwieństwie – jak wskazywał Mackiewicz – do całej prasy rosyjskiej, redakcja Kontynentu podkreślała ciągłość historyczną Rosji sprzed rewolucji z Rosją o narzuconym ustroju bolszewickim. Może dlatego – ironizował – Kontynent przypadł do gustu tak dużej ilości Polaków. W kontekście pisma mówi się sporo o Wielkiej Nadziei, o duchowej odnowie, mającej nadejść z sowietów. Najlepszym dowodem ma być moc duchowa reprezentowana przez Sołżenicyna. Nie było cienia autentyczności w tych działaniach. Za wszystkim snuła się mgiełka prowokacji. Trzeba było być po uszy zanurzonym w niepobożnych życzeniach, aby nowe sowieckie inicjatywy pod przykrywką dysydencji przyjmować w dobrej wierze.
To co inni uważają za rzecz poważną, niech wolno mi będzie uważać za groteskę w tej szaradzie.
Najbardziej wyrazistą kwestią było konsekwentne wezwanie do niewalki z komunizmem. Sołżenicyn głosił: „Odrzucamy kategorycznie wszelkie przejawy gwałtu, wszelkie użycie siły, wszelką rewolucję fizyczną”. Swoje stanowisko budował Sołżenicyn, wróg komunizmu, konsekwentnie. Mackiewicz zwracał uwagę (powołując się na publikacje brukselskiego Czasowoj) na brak w książkach Sołżenicyna jakichkolwiek odniesień o „Wszechnarodowym Białym Ruchu” oraz kontrrewolucji 1917/20; ale także o powstaniu kronsztadzkim, o powstaniach chłopskich. U Sołżenicyna nie ma nic, co przedstawiałoby czynną walkę z sowietami. Żadnego: „Dałooooj!!!…. władzę komunistyczną!”
Od początku wydała mi się zagadkowa ta dziwna tolerancja ze strony władz sowieckich wobec Sołżenicyna i jego książek na Zachodzie. Nie mogłem jednak, przyznam, dostrzec możliwego dla Moskwy interesu w tym pobłażaniu (popustitielstwie). Dziś, po wystąpieniach Sołżenicyna, ten interes dostrzegam. Wystąpił najbardziej głośny dziś autor na świecie, nie książki prosowieckiej, lecz odwrotnie: Archipelagu GUŁag, i powiada: nie ruszajcie Związku Sowieckiego…
Czyżby podszepty, że to robota kgb – pytał Mackiewicz – nie były bezzasadne? A jeśli kgb, to dlaczego nie CIA, której program sprowadza się w gruncie do tego samego: nie ruszać, czekać na ewolucję. A może chodzi o cel nierównie większy… i dochodził do wizjonerskiej konkluzji:
To nie prowokacja w stylu „Trustu”; to w ogóle nie prowokacja – powiadają – to kolosalny eksperyment „molekularnego zbliżenia dwóch organizmów”, dla zatarcia granicy Wolnego Świata…
Cytowane tu obszernie dwa artykuły Mackiewicza „Zagadek ciąg dalszy” oraz „Przedziwne komplikacje szarady”, oba drukowane w styczniu 1975 roku w Wiadomościach, spotkały się z reakcją. Russkaja Mysl, która jeszcze w lutym 1975 (a więc już po opublikowaniu artykułów Mackiewicz) poparła zgłoszenie Pisarza do nagrody Nobla, 13 lutego zamieściła oświadczenie wyrażające ubolewanie, że „wprowadzono ją w tak nieprzyjemny błąd”. Z notatki wynikało, że Mackiewicz okazał się „rzekomym przyjacielem Rosji”, ułatwiającym „robotę KGB i zoilów z Litieraturnoj Gaziety”. Poza stekiem insynuacji tekst nie zawierał ani jednego zdania, które w merytoryczny sposób odnosiłoby się do rozważań Mackiewicza. Jeszcze dziwniej zachowała się paryska Kultura, która w marcowym numerze z 1975, w artykule „Józef Mackiewicz a nagroda Nobla” zamieściła dosłowne tłumaczenie odredakcyjnego tekstu z Russkoj Mysli, bez słowa komentarza. Nieprzypadkowo, bo w składzie redakcji Kontynentu byli: Giedroyc, Czapski, Grudziński. Artykuły Mackiewicza wywołały ogromne wrażenie. Nie obyło się bez prób poza merytorycznego zwalczania ich autora. W Londynie zorganizowano akcję zbierania podpisów pod stosownym protestem. Inicjatywa miała wymiar międzynarodowy: polsko-ukraińsko-rosyjski. Po raz nie wiadomo który próbowano walczyć z Mackiewiczem uchwałami. Jak we wszystkich innych przypadkach był to dowód merytorycznej bezradności. Bardzo przejęty był Jerzy Giedroyc. W liście do Grudzińskiego opowiadał o swoich lękach:
Znów piszę, bo dzieją się rzeczy groźne… załączam fotokopię dwóch art. Mackiewicza. To może rozpętać niebywałą burzę. Jestem tym b. zaniepokojony. Heller jest na dłuższym weekendzie, a ja muszę we wtorek w nocy wyjechać na dwa dni, więc go zamawiam na sobotę na zasadniczą rozmowę.
Grudziński nie podzielał niepokoju redaktora. Artykuły były co najwyżej dowodem „nieuleczalnej fiksacji Mackiewicza”.
Stosowny komentarz pojawił się w artykule „Program – Obszar ULB – ‚Kontynent’”, wydrukowanym w dziale Obserwatorium, w tekście nie podpisanym, o co zabiegał autor, Grudziński („jeżeli Obserwatorium nada się Panu do numeru, powinno iść bez podpisu”). Anonim z Neapolu nie szczędził na ironii, co mu pozwoliło uniknąć merytorycznej dyskusji.
W pierwszych miesiącach 1976 Mackiewicz napisał broszurę „Trust” nr 2, Nowy plan zniszczenia antykomunizmu. Wspominał o niej w liście do Janusza Kowalewskiego z 27 kwietnia, że… nie ma pieniędzy na jej wydrukowanie. Broszurę otwiera rozdział Wielki Plan. Nie ma w nim wiele na temat nowych zjawisk, które nawiedzą związek sowiecki i świat od połowy lat 80. poczynając. Nie ma słowa o głasnosti i pierestrojce. Są dwa punkty, dające do myślenia:
Centrala Międzynarodowego Komunizmu w Moskwie – zgodnie z nakazem Lenina („zawiety Lenina”) – dąży niezmiennie od sześćdziesięciu lat do opanowania całej kuli ziemskiej. Co zresztą potwierdził po raz dwudziesty piąty Zjazd Partii w Moskwie w lutym 1976.
Warunkiem wstępnym do realizacji tego dążenia jest zachowanie (za wszelką cenę!) ustroju komunistycznego Związku Sowieckiego, gdyż jedynie ten ustrój może gwarantować trwanie Centrali w Moskwie, a tym samym utrzymanie bazy wypadowej Międzynarodowego Komunizmu.
„Nowy Wielki Plan” miał prowadzić do wyrugowania wszelkiego antykomunizmu w świecie. Z perspektywy kolejnych niemal 50 lat (od napisania broszury) można potwierdzić jedno: plan powiódł się nadzwyczajnie. Antykomunizmu, poza nielicznymi na świecie niedobitkami, nie ma. I nie będzie, przynajmniej tak długo, jak długo obowiązywać będzie fałszywa teza o upadku komunizmu.
Mackiewicz pisał o „ustroju komunistycznym” jako gwarancie trwania Centrali. Czy coś z owego ustroju pozostało? Niewiele, albo nic. Reżym dzisiejszej Moskwy w niczym nie przypomina monolitycznego porządku czasów Breżniewa czy Lenina. Współczesna Moskwa ustroju żadnego nie posiada. Jest konstrukcją, w której nie obowiązują żadne reguły, poza strukturalnym bezprawiem. Moskwa, łącznie z jej komunistyczną centralą, tkwi w podziemiu, jak nie przymierzając – piszący te słowa. Ukrywa przed światem zewnętrznym swoje cele, działania, plany, istnienie. A robi to z niemal stu procentową skutecznością: bo świat jest ślepy, bo nie chce dostrzec niewygodnej prawdy, która z pozoru mogłaby zagrozić jego interesom.
Także „Ukraina”, ani żadna inna „strona”, wspierająca jej wojenne poczynania, nie jest zainteresowana sięganiem historyczną niepamięcią do fikcyjnych zdarzeń ostatnich 30 lat: teatralnego puczu w Moskwie, kabaretowego rozpadu sowieckiego związku, powstania „wolnej” Ukrainy z jej „prezydentami”: Krawczukiem, Kuczmą, Juszczenką, Janukowyczem, Poroszenką i… ostatnim „sługą ludu” Żełeńskim. Z wyjątkiem dwóch ostatnich (skorumpowanych przez komunistyczne podziemie niedorostków) wszyscy byli wiernymi synami partii. Słowo „komunizm” stanowi tabu, a z braku adekwatnego terminu stosuje się najbardziej obelżywe w ustach bolszewika (i wszelkiego lewactwa) przezwisko, o którym była już wcześniej mowa.
Mackiewicz nie wyobrażał sobie, że monolityczny gmach komunistycznej światowej centrali może działać z podziemia. Tak przynajmniej należałoby sądzić na podstawie cytowanego wyżej fragmentu „Trustu” nr 2. Nie można równocześnie powiedzieć, aby odrzucał tego rodzaju scenariusz. Nie mógłby tego uczynić, znając podstawowe wskazania Lenina, który zalecał użycie „wszelkich środków działania będących w ludzkiej mocy – politycznych, militarnych, gospodarczych, ale też psychologicznych, emocjonalnych i każdych innych z dziedziny strategii i taktyki (kamuflażu, oszustwa, dezinformacji, prowokacji etc.)”. Można więc przyjąć, że i strategia „upadłego komunizmu” mieściła się w Mackiewiczowskiej percepcji wroga.
W broszurze skupił się na zagadnieniu walki z antykomunizmem, nad działaniami zmierzającymi do wyeliminowania tego pojęcia z przestrzeni semantycznej. To w tym celu organizowany miał być ogromny ruch dysydencki, jako dający „w postaci namiastki, możliwość ‚opozycji’ mniej lub więcej legalnej, tolerowanej czy wręcz inspirowanej”. Celem tego nowego zjawiska nie miało być „obalanie”, a „poprawianie” komunizmu. Mackiewicz podkreślał gigantyczną skalę operacji, masowy eksport dysydentów sowieckich, idącą za tym zjawiskiem chęć opanowania starych kontrrewolucyjnych ośrodków emigracyjnych, ale także wpływanie i infiltrowanie sfer tzw. lewicy intelektualnej na Zachodzie. Wymieniał inicjatywę Maksimowa (i jego Kontynentu), ale przede wszystkim wskazywał na ogromną rolę dwóch słynnych panów S. (Sołżenicyna, używanego skutecznie jeszcze przez Chruszczowa oraz Sacharowa). Podkreślał nie tylko ogromny sukces operacji, ale i to, że potrafiono zjednać sobie nie tylko lewicę, ale i prawicę.
Wysuwał na pierwszy plan najważniejsze osiągnięcie: rozpropagowanie sloganu – żadnej kontrrewolucji! „Nie życzymy rewolucji ani kontrrewolucji nawet wrogom!… Nie pomogą i niepotrzebne są sprzysiężenia; nie wolno wzywać do rewolucji…”
Czy taki, istotnie, był cel ruchu dysydenckiego, tzw. demokratycznej opozycji? Czy do tego sprowadzała się „integracja w ‚tupik’”? Czy chodziło o gwarancję, że nikt na całym świecie nie podniesie ręki na ojczyznę klasy robotniczej, a każde wezwanie do kontrrewolucji uznane będzie, jeśli nie za czyste wariactwo, prowokację, to w każdym razie za zbrodnię?
Prześlij znajomemu
Darku,
Niejako na marginesie swojego bardzo interesującego tekstu, wspominasz o Poroszence i Zełenskim jako o skorumpowanych niedorostkach. Co do tego pierwszego, to miał on pewne doświadczenie. Jego późna młodość (rocznik 1965) wyglądała następująco:
W 1989 roku ukończył wydział stosunków międzynarodowych na Kijowskim Uniwersytecie Państwowym (KIMO – czy aby nie była to filia MGIMO, lub wydział pod czekistowskim nadzorem? wydaje mi się, że powinno tak być i aby dostać się tam należało mieć stosowną rekomendację), a następnie studia podyplomowe tamże. Swoją karierę „biznesową” rozpoczął w 1990 roku jako zastępca szefa „stowarzyszenia małych przedsiębiorstw i przedsiębiorców «Республіка»” (do „upadku komunizmu” i „rozpadu ZSRS” zostało jeszcze trochę czasu), następnie zostając szefem „Domu maklerskiego «Ukrainа»” („Біржовий дім «Україна»”). Po nabyciu niezbędnego „know-how”, od 1993 roku rozwinął skrzydła, zostając na początek dyrektorem generalnym ukraińskiego koncernu przemysłowo-inwestycyjnego.
W 1998 roku rozpoczął karierę polityczną, stając się „deputowanym”, a dwa lata później liderem własnej frakcji-partii politycznej „Solidarność”.
Czy nie jest to aby nie typowa kariera wiernego komsomolca?
ps. drugie „nie” w ostatnim zdaniu-pytaniu należy zignorować
Andrzej,
Sam piszesz, komsomolec, a więc zgadzasz się, że niedorostek. Bardzo Ci rzecz jasna dziękuję za interesujące rozwinięcie nieciekawego tematu, jakim są biografie tych towarzyszy.
Podane przez Ciebie informacje podbijają przekonanie, że ewentualna przynależność partyjna (lub jej brak) to w przypadku tego zacnego bolszewickiego grona jedynie kwestia metryki.
Rodowody kolejnych „prezydentów” podpowiadają, że przez minione 30 lat Ukraina nic nie straciła ze swojej sowieckości, a wszelkie gestykulacje pro demokratyczne to manewry dyktowane taktyką lub chęcią oszukania światowej publiki.
W moim przekonaniu to samo dotyczy ukraińskiej reakcji na przeprowadzony z teatralnym, wielomiesięcznym rozmachem wybuch wojny. Reakcja wzbraniająca się przed ścisłym określeniem wroga nie jest ani poważna, ani zasługująca na zaufanie.
Ktoś zauważył anegdotycznie, że taka antykomunistyczna wstrzemięźliwość w reakcji, może być spowodowana obawą przed urażeniem potencjalnego sojusznika z Zachodu, unii europejskiej czy innego bolszewickiego licha.
Żart tymfa wart, a przy okazji jakże tragiczny w opisie naszego położenia. Tkwimy w peerelu, a wokół bolszewickie hordy, wschodnie i zachodnie, niby zwaśnione, choć zawsze gotowe do współdziałania.
Pomyśleć, że niegdyś tęgie głowy zamartwiały się naszym niewygodnym historycznie położeniem, pomiędzy Rosją a Niemcami.
„Gdy pada słowo „faszyzm” wolno założyć, że mamy do czynienia z intelektualnym szalbierstwem”
Najwyzszy czas by odebrac to „szalbierskie” znaczenie slowa „faszyzm” i oddac mu swe nalezne znaczenie. I przestac wreszcie rozdzierac sobie szaty gdy slowo to jest uzywane. Jak sufit jest rzeczywiscie czarny (albo brunatny) to trzeba zgodzic sie ze taki kolor rzeczywiscie istnieje, a jednoczesnie zaznaczyc ze te kolory maja takie same prawa istnienia jak wszystkie inne kolory. W przeciwnym razie rzeczywiscie poddajemy sie bolszewikom i mowimy ze sufit ma taki kolor jaki oni kaza nam widziec.
Darku,
Bardziej chodziło mi o „skorumpowanych przez komunistyczne podziemie”. Właściciel m.in. cukierkowej marki „Roshen”, choć jeszcze młody, był już na tyle doświadczony, że mógł zostać jednym z beneficjentów ukrainnych „przemian gospodarczych”. Czy to aby nie jego korumpowano, ale on korumpował?
Soniu,
Twoja uwaga chyba nie dotyczy wszystkich.
Wydaje mi się, że nikt z podziemnego towarzystwa nie rozdziera szat nad „faszyzmem” tylko wszyscy aktywni w tej dyskusji wskazują na fałszerstwo. Jeśli chodzi o użycie go przez bolszewików to ja sam zwykle zaznaczam to używając cudzysłowu. Robię to z tak wieloma terminami (a jest ich tyle co drzew w lesie), że to co piszę na o komunizmie jest nimi usiane do stopnia, który mnie przeraża. Ale co mam robić, skoro bolszewicy od zarania dziejów komunizmu zawłaszczają słowa i zmieniają semantykę – to przecież jedna z ich podstawowych cech. Przykładowo, słowo, które oznacza piękne zjawisko na niebie i jest symbolem chrześcijańskim, bolszewicy używają dziś za synonim wynaturzenia. Ja także sądzę, że nie wolno tego akceptować i należy zaznaczać, że w kontekscie użycia go przez bolszewików jest to zakłamanie. Sądzę też, że to właśnie wynika z akapitu, z którego pochodzi cytat. Według mnie, jest tam zawarta jeszcze jedna myśl – przekaz, że fałszywe użycie słowa „faszyzm” to także dezinformacja, której celem jest oszukanie przeciwnika.
Pani Soniu,
Faszyzm został „rozgromiony” jak słusznie pisał JM wiele dziesiątków lat temu. Słowo to można stosować wyłącznie do opisywania zjawiska historycznego (ideologii i ruchu), z którym słusznie był i jest kojarzony.
Reszta zastosowań to w zasadzie wyłącznie lewacka propaganda. Chęć etykietowania wrogów terminem możliwie szkaradnym. A że faszyzm sprawdza się w tej roli na przestrzeni ostatnich stu lat, więc się go z upodobaniem stosuje, nie bacząc ani na jego ahistoryczność, ani merytoryczną nieprzystawalność.
To typowe dla bolszewików semantyczne zawłaszczenie, z którym nie sposób się godzić.
Andrzej,
Zastanawia mnie słowo „korumpować”, stosowane w odniesieniu do bolszewików. Czy nie mamy tu do czynienia z kolejnym problemem semantycznym. Korumpować można chyba wyłącznie kogoś obarczonego regułami dobrego zachowania. Może i postępuje niegodnie, ale wie jednocześnie, że tak postępować nie należy.
W przypadku bolszewików taki problem nie istnieje. Zło jest immanentnie wpisane w „ideę”, którą wyznaje.
Zgadzam się Darku. Może słuszniej byłoby w tym kontekście użyć sformułowań „wyszkolić”, „wdrożyć” lub „wprowadzić”?
Panie Dariuszu,
Tom Wolfe napisal kiedys ze „dark night of fascism is always descending in the United States and yet lands only in Europe”. I nie tylko w Europie. Zgadzam sie ze oskarzanie Trumpa (albo takich politykow jak Marine Le Pen we Francji lub Meloni we Wloszech) to zwykla polajanka. Niemniej jednak, moim zdaniem, faszystowscy przywodcy naprawde istnieja w takich krajach jak Indie, Egipt, Filipiny i Wegry. A dlugo po II Wojnie Swiatowej, faszystowska byla Indonezja za rzadow Suharto, oraz Hiszpania, Poludniowa Korea, Chile, Argentyna i Taiwan do lat 80-tych. I wiele innych. Co oczywiscie nie znaczy ze w tych krajach zylo sie zle. Mozna i powinno sie bronic tych rzadow, zwlaszcza w porownaniu z lewicowymi rzadami w innych, sasiednich krajach. Ale twierdzenie ze zaden kraj nie byl faszystowski po II Wojnie Swiatowej wydaje mi sie mylne.
Pani Soniu,
Tom Wolfe, obawiam się, że błądził. Jedynym historycznym desygnatem dla faszyzmu są Włochy Mussoliniego. W międzywojniu podejmowano próby naśladowcze, także w II RP (nie chodzi mi rzecz jasna o Piłsudskiego i jego polityczne zaplecze), ale to akurat nie ma wiele wspólnego z zamieszaniem semantycznym, z którym wypadło nam się mierzyć.
Istotą faszyzmu nie była dyktatura, terror (umiarkowany), wewnętrznie sprzeczne pomysły gospodarcze, ale przemożna chęć radykalnego zerwania z tradycją, przemodelowania człowieka w człowieka masowego, zorganizowanego na podobieństwo roju pszczół lub mrowiska. Gdyby pominąć kwestie nacjonalizm kontra internacjonalizm, to ideologicznie faszyzm jest uplasowany bardzo, bardzo blisko spreparowanej przez bolszewików koncepcji markowsko-leninowskiej, z jej dyktaturą proletariatu, kultem wodza, przebudową człowieka.
Faszyzm to, podobnie jak komunizm, nowatorski, modernistyczny taran do niszczenia starego porządku.
Stąd niebywała konsekwencja z jaką faszyzm (pokrewna ideologia) został zaatakowany przez Stalina i jego zwolenników na całym świecie w połowie lat 30., działających pod postacią „frontów ludowych”.
Ponieważ zdało się koniecznością ukrycie ewidentnych podobieństw, poczęto przypisywać faszyzmowi cechy, których ten nie reprezentował, jak prawicowość czy antylewicowość. Owszem, bywał deklaratywnie antykomunistyczny, ale wyłącznie z tych samych pobudek, dla których komunizm deklarował antyfaszyzm – przez rywalizację o palmę pierwszeństwa w wyścigu do miana wielkiego burzyciela i wielkiego budowniczego zarazem.
Dzięki żelaznej dyscyplinie i konsekwencji bolszewicy odnieśli w tych swoich nieczystych manewrach nadspodziewanie (zapewne także dla siebie) ogromny
sukces. Zdołali mianowicie przekonać świat, a ściślej jego kręgi intelektualne i polityczne, że faszyzm jest ucieleśnieniem wszelkiego zła: faszyzm to zło, a zło to faszyzm.
Stąd szalbierstwo semantyczne, o którym tu rozmawiamy, a które sprowadzić można do kilku popularnych punktów:
Wszystko co nie jest komunizmem, albo co do komunizmu nie dąży jest faszyzmem.
Wszystko co tradycyjne, oparte na moralności chrześcijańskiej jest faszyzmem.
Każda próba podważenia pozycji komunizmu, albo jego zwalczenia jest… a jakże… faszyzmem.
Obecnie „faszyzm” jest też używany jako woalka dla komunizmu i bolszewizmu. To bardzo ciekawe, ale może na inną okazję.
Nazywanie generała Franco, który twardo stanął w obronie wiary i tradycji, faszystą jest moim zdaniem poważnym błędem. Dotyczy to także długiej listy przywódców, których wymienia Pani w swoim komentarzu. Można tym ludziom zarzucać tendencje dyktatorskie czy militarystyczne, ale z całą pewnością nie faszystowskie. Nie da się walczyć z komunizmem wyłącznie dobrocią serca, na pewno to Pani rozumie.
Przypadek Węgier jest godzien uwagi. Nie mam dobrego zdania o Orbanie (zdaje mi się szczególnie niebezpiecznym rozgrywającym bolszewików), ale ten sympatyk Kremla i populista z gębą wypełnioną prawicowymi frazesami z całą pewnością faszystą nie jest.