Naukowe sesje w londyńskim Posku odbywają się z częstotliwością regulowaną przy pomocy algorytmu, którego sekrety przekraczają moje zdolności pojmowania. Już w rok po sesji mackiewiczowskiej, niestrudzona dr Dobrosława Platt, Dyrektor Biblioteki Polskiej, zorganizowała kolejne seminarium, tym razem poświęcone Gustawowi Herlingowi-Grudzińskiemu. W piękny dzień późnej wiosny pogrążyliśmy się w mrokach sali teatralnej, by wysłuchać referatów na temat życia, twórczości i recepcji Herlinga. Jego życie pozostało w cieniu gułagu, jego twórczość w cieniu Innego świata, jego odbiór przytłoczony rozmiarem tego dzieła, nie należy się więc dziwić, że o Innym świecie nie było prawie w ogóle mowy.
Pani Wejs-Milewska otworzyła sesję osobliwą deklaracją: otóż nazwała bohatera dnia „autorem dzieła skończonego”, ponieważ nic lepszego nie przyszło jej do głowy. Na wszelki wypadek – żeby nikomu nie zaświtała w mózgownicy idea nieskończoności – dodała, iż dzieło Herlinga jest „domknięte”, w tym przynajmniej sensie, że „opublikował wszystko, co chciał”. Jej zdaniem, Herling miał szczęście, bo „doczekał”; mógł bowiem powrócić do wolnego peerelu i tam „oświetlał nadal swoje dzieło”, gdyż „żyjący autor buduje swą mitologię”. Herling zbywał swą publicystykę, nie widział w niej wartości, uważał ją za czasowo uwarunkowaną. Byłbym skłonny się z nim zgodzić, gdyby nie to, że fałszywa nuta pobrzmiewa mi w tej autorskiej samoocenie, jednak pociesza mię myśl, że żaden autor nie może kontrolować recepcji swego dzieła i jego własne wskazówki w tym względzie są tylko elementem autokreacji.
Odczyt Pawła Panasa rzucił prawdziwie odkrywcze światło na problem nudy. Okazuje się, że Herling łatwo się nudził. Pewien, niegdyś młody, redaktor podziemnej witryny, opowiadał mi o przestrogach jego śp. Matki, że tylko głupie dzieci się nudzą. Jaka więc szkoda, że Gucio nie spotkał nigdy pani Bąkowskiej seniorki. Herlinga nudziła powtarzalność i przewidywalność sądów (w czym nie różnił się od przeważającej większości nas, śmiertelników), a więc nudne było w jego oczach to, co nie jest warte uwagi. Zdawałoby się, cóż w tym odkrywczego? Znudzenie było jednak dla niego czymś więcej, było stanem wyjałowienia, duchowej niemocy, stanem niepożądanym, w jaki autor popadał wbrew woli, i z którego pragnął się wydźwignąć. Panas kontrastował takie podejście ze zdaniem Brodskiego, że „nuda jest oknem na naszą znikomość”. Nuda zaiste wyostrza spojrzenie. Można tu dodać ciekawszą myśl Gombrowicza: „swobodnie błądząca myśl próżniaka jest tym, co najbardziej rozwija inteligencję”. Wedle Herlinga, powaga twórcy domaga się czegoś więcej niż drobiazgowej rejestracji, artysta musi „widzieć, a nie patrzeć”, ale czy widzieć lustro i patrzeć w lustro, to nie zupełnie inne rzeczy? Skupiona obserwacja i nuda wydają się antypodami, choć może są sobie bliższe w artystycznym postrzeganiu.
Słuchałem Panasa i rozmyślałem nad ironią sytuacji, w której inni prelegenci nie mogli ukryć znudzenia, wysłuchując arcyciekawych dywagacji o nudzie i skupieniu.
Rafał Habielski mówił o współpracy Herlinga z sekcją polską radia Wolna Europa. Herling czuł się źle w radiu, ale wcale nie ze względu na watażkę Nowaka. Nie umiał i nie lubił pisać na zamówienie, nie potrafił stosować się do terminów, był krytyczny wobec kierunku politycznego, a mimo to nigdy nie zerwał z Nowakiem. Nawet gdy doszło do sporu między Kulturą i RWE, kontynuował współpracę. Pyszne ptysie ze słabą kawą były mi pociechą podczas przerwy.
Napięcie wzrosło, bo oto Włodzimierz Bolecki miał mówić o Herlingu i Józefie Mackiewiczu. Różnica potencjałów tworzy napięcie, czemuż więc dziwić się ilości spięć między dwoma tak różnymi pisarzami. Herling obraził się na Mackiewicza za recenzję antologii opowiadań wojennych, w której większość wybranych tekstów dotyczyła niemieckiej okupacji: były fragmenty z Dąbrowskiej, witającej „wyzwolenie” z sierpem i młotem, a nie było nic o bolszewikach. Tak się złożyło, czego Herling jakoś nie zauważył, że Niemcy leżały w gruzach, a ojczyzna Gucia i Józia była pod bolszewicką okupacją. Mackiewicz zatytułował swoją recenzję: „W oczach pisarzy” czy w oczach propagandzisty?
Drugą przykrość zrobił Guciowi Mackiewicz, kiedy bez wskazania autora, nieśmiało uznał za przesadę opis ścisku w więziennych celach, gdzie ponoć czaszki współwięźniów pękały jak kawony pod butem przechodzących do ubikacji. Herling usunął ten fragment z późniejszych wydań, a Bolecki wziął go w obronę w książkach o Mackiewiczu. I wreszcie, jak się okazuje, bo nie byłem tego świadom, to Herling sformułował rozmyślnie obraźliwą laudatio pod adresem Mackiewicza, w której nazwał publicystykę laureata nagrody Kultury „popisem niepoczytalności, strojącej się w piórka niezłomnego antykomunizmu”.
Szykowałem się więc na wybuchowy referat, ale nie było śladu tych spięć u Boleckiego. porównał w zamian Inny świat ze Sprawą mordu katyńskiego (choć wydaje mi się, że używał tytułu „Zbrodnia w lesie katyńskim”, co, jeśli mój przytępiony słuch mię nie mylił, byłoby zajmująco kapryśnym fałszem). Obie odniosły niespodziewany sukces w wolnym świecie, obie próbowały wyjaśnić zbrodniczą odmienność sowietyzmu, ale, zdaniem Boleckiego, „Mackiewicz był precyzyjnym analitykiem, a Herlinga zajmowała hermeneutyka systemu”. Zadumałem się nad tym rozróżnieniem. Hermes, posłaniec bogów, był prawzorem interpretatora. Przekazanie wieści równa się jej objaśnieniu; hermeneia to przekład, a hermeneutyka to metodologia interpretacji. Nie ma hermeneutyki bez precyzyjnej analizy, której nie brak w Innym świecie, podobnie jak nie brakuje „wyjaśniania systemu” u Mackiewicza. W zamyśleniu przeoczyłem początek odczytu Urbanowskiego o korespondencji Herlinga. Sam Gucio uważał, że „nie posiadał żyłki epistolograficznej”, więc może na tym należało poprzestać?
Ponura sala teatralna pojaśniała, gdy głos zabrała Magdalena Śniedziewska. Mówiła wprawdzie o „cieniach Carravaggia” w twórczości Herlinga, ale docenić możemy światło tylko dzięki cieniom. Był to jeden z tych wykładów, których słucha się w skupieniu i cichym zachwycie nad samym poziomem, nawet wówczas, gdy trudno było się zgodzić z uroczą prelegentką. Czy da się Herlinga porównać do Giorgio Vasariego? Biografia jako punkt wyjścia analizy dzieła sztuki nie wydaje mi się ani odkrywcza, ani wiele mówiąca, ale z ust pani Śniedziewskiej przyjmuję te tezy z pokorą. Zarówno u Herlinga, jak i u Carravaggia, dostrzegła więcej scuro niż chiaro w światłocieniach. Człowiek wprawdzie rzuca cień, ale cień jest także wewnątrz nas, cień ma być jakoby esencją człowieczeństwa i Herling uchwytuje tę „noc duszy”. Wyznaję, że nie dostrzegłem śladów Św. Jana od Krzyża w pismach Gucia, ale z taką Beatrycze gotów jestem zawiesić sąd i szukać.
W dyskusji Bolecki zadał prelegentom podchwytliwe pytania: „po co Herling pisał listy? po co pisał o sztuce?” Po czym sam na nie odpowiedział. Odparł jednak komunałami, których płytkość szła w zawody z pojemnością mej starczej pamięci. Demencja zwyciężyła i poszliśmy coś przekąsić.
Zaspokojenie potrzeb cielesnych przetrzebiło publiczność zebraną w teatrze Posku. Nie należy się temu dziwić. Był piękny dzień, jakimi rzadko nas raczy globalne ocipienie. Tymczasem dwaj badacze włoscy, Alessandro Ajres i Dario Prola, mówili swobodną i potoczystą polszczyzną, z uroczymi włoskimi końcówkami wyrazów, i wtrącanymi niekiedy westchnieniami rozpaczy nad kaprysami języka polskiego. Ajres rozprawiał o włoskich pismach Herlinga, wydanych pt. Scritti Italiani, pisanych po włosku dla włoskich pism. Rozpoczął od analizy lingwistycznej jednego z wczesnych tekstów włoskich autora. Otóż użył on w nim słowa „produkować”, które po włosku (podobnie jak po polsku) ma zdecydowanie „niższy” odcień znaczeniowy, gdy zastosowane jest do pisarstwa. Prelegent wyciągnął z tego wniosek, że w oczach Herlinga, jego włoska twórczość była drugorzędna, nie zamierzał pisać literatury po włosku. Nie zamierzał stać się homo duplex, jak Conrad. A mimo to, jego włoskie artykuły nie są podrzędne. Ajres nazwał je „dziennikiem pisanym w ciągu dnia”, dopełnieniem „Dziennika pisanego nocą” w języku polskim i na inne tematy. Najdziwniejsze, że w Scritti Italiani Herling występuje w roli eksperta od spraw sowieckich. To rzeczywiście inny świat…
Prola omówił historię włoskiego przekładu Innego świata. Jak często bywa z tłumaczeniami z polskiego, jest to przekład wtórny, dokonany z angielskiego przez Lidię Croce, późniejszą żonę pisarza, i jej przyjaciółkę. Prelegent wysoko ocenił językową wartość włoskiego przekładu, ale po porównaniu angielskiego tłumaczenia z oryginałem doszedł do przekonania, że wersja angielska zubożyła artyzm polskiego rękopisu. Inny świat miał kilka wydań we Włoszech, ale rozchodziły się bardzo słabo. W latach 90. Herling oskarżył swego wydawcę o komunizm, co rozpętało kampanię przeciw niemu, a nawet nawoływanie ze strony komunistów o wydalenie go z Włoch. Kto by pomyślał, że takie represje spotkać mogły ewolucjonistę po upadku komunizmu.
Andrzej Karcz mówił o Herlingu jako krytyku literackim. Herling-recenzent zarzucał pono powieściom Kisielewskiego „dziennikarskie wodolejstwo”, a Żukrowskiemu „repetycję erupcji sentymentalizmu”, co byłoby może komiczne, gdyby nie to, że miał się także doszukiwać w literaturze „niestosowności i błędów”, co z kolei wydaje się sugerować istnienie jednego, nienaruszalnego, stosownego i poprawnego modelu, od którego odbiec nie wolno. A ja myślałem, że towarzysz Żdanow nie miał wielu popleczników wśród polskiej emigracji.
Zdzisław Kudelski miał wygłosić „Kilka uwag o recepcji Herlinga-Grudzińskiego po 1996 roku”, ale w rzeczywistości skupił się na relacjach autora z Herbertem, a ściślej na wywiadzie z Gazetą Wyborczą i jego konsekwencjach. Kudelski, który znał Herlinga osobiście, twierdził, że pisarz „nie umiał przekroczyć granicy milczenia”, był wręcz „rozdarty nihilizmem, ale opierał się jego wpływom”. W 2000 roku udzielił paniom Szczęsnej i Bikont wywiadu, który ukazał się w Gazecie Wyborczej, 29 kwietnia. Podziemna Redakcja udostępniła mi fragmenty wywiadu, który zaczyna się tak:
Po marcu 68 pewien poeta krajowy pisał w liście do poety na emigracji: „Nie spodziewałem się, że dosięgnie mnie ręka panów w czarnych garniturach. Zatelefonowali do mnie drugi dzień po przyjeździe, kiedy siedziałem przy chorej matce. Potem były rozmowy codzienne i wielogodzinne. Nie w urzędzie, broń Boże, tylko w hotelu Metropol na wysokim piętrze z oknem otwartym na podwórze. Wypytywali także o Ciebie, czy byś nie wrócił.” Poetę przesłuchiwali ludzie Moczara. Poeta się wił, plątał, pytany o literatów wygłaszał sądy o literaturze, ale nie odmówił spotkań. Czy może Pan sobie wyobrazić siebie w takiej sytuacji?
Herling: Mogę, świetnie, między innymi dlatego nie wróciłem do Polski.
Paniusie: Pytamy, bo w tekstach o powojennej literaturze wysoko stawia Pan poprzeczkę pisarzom w kraju.
Herling: Ale jestem na tyle uczciwy, że odpowiadam – nie wiem, jakbym się sam zachował. Niewykluczone, że ugiąłbym się przed pewnymi rzeczami, ale też byłbym bardziej wyrozumiały dla innych. […] Moja rzekoma twardość bierze się stąd, że żyłem w takich a nie innych okolicznościach.
Paniusie: Z pańskiej publicystyki można wnioskować, że pisarz, który spotyka się z ubekami, pozbywa się tym samym prawa do występowania w roli autorytetu moralnego. Czy tak?
Herling: Muszą mi panie podać nazwisko.
Paniusie: Zbigniew Herbert. Adresatem cytowanego listu jest Czesław Miłosz, korespondencja ukazała się w Zeszytach Literackich.
Herling: Nic o tym nie wiedziałem. Zawsze uważałem Herberta za przyzwoitego człowieka.
Paniusie: No, właśnie. Może zatem to raczej dowód na niszczycielską siłę systemu, skoro nawet tak przyzwoity człowiek jak Herbert mógł chadzać na spotkania z ubekami? Dopiero w latach 70-tych dzięki KOR-owi, powstały środowiskowe normy, według których naganne było chodzenie na nieformalne przesłuchania.
Herling: Herbert, nim Panie mi to powiedziały, przedstawiał się w moich oczach jako wzór człowieka, który nigdy się nie poddał, z wyjątkiem dwóch, trzech wierszyków o pokoju, które mu potem zresztą wytykano.
Paniusie: Taki obraz Herberta dobrze służy czarno-białej wizji dziejów.
Herling: To dla mnie prawdziwe zaskoczenie. Zawsze wiedziałem, że Herbert głodował i żył w biedzie, bo nie chciał się poddać.
Paniusie na to: Tak w latach 50, a to był koniec 60. […] Czuje się Pan lepszy od tych, którzy zostali w kraju i ulegli?
Herling: Nie, choć cieszę się, że sam nie uległem. Ale w każdym razie jeśli postąpiłbym tak, jak Herbert, na pewno nie stawiałbym potem wysokich poprzeczek innym.
Kudelski referował następnie spotkanie z autorem w warszawskim Czytelniku. Okazuje się, że Podziemie miało już wówczas szeroko rozbudowaną sieć wywiadu i ów wywiad w kraju ustalił, co następuje, cytuję:
Spotkanie w Czytelniku rozpoczął od oświadczenia, że żałuje, że udzielił wywiadu tej gazecie; że cytaty z Zeszytów Literackich wyrwane były z kontekstu; że wcześniej miał zatargi z Gazetą, ale uległ namowom; że Herbert był jego jedynym przyjacielem i na temat Miłosza mieli podobne zdanie, dlatego był zdziwiony, że Herbert na powiernika wybrał właśnie jego.
Na koniec wykrzyknął: „Odpieprzcie się od Herberta!” Ktoś z sali pytał, czy wywiad był autoryzowany. Odparł, że powycinał, co się dało.
Relacja Kudelskiego była w zasadzie identyczna. Prelegent zadał następnie pytania, które musi sobie zadać każdy: dlaczego Herling udzielił wywiadu paniusiom? Dlaczego go autoryzował? I najważniejsze: czy postawa Herberta da się obronić? Kudelski przyznał z uczciwością prawdziwego intelektualisty, że nie potrafi na te pytania odpowiedzieć. Znaczenie Zbigniewa Herberta dla pewnego pokolenia Polaków było tak ogromne, że stał się postacią na poły mityczną. O ile jednak wielki talent może niekiedy usprawiedliwić pijackie ekscesy, to trudniej znaleźć wytłumaczenie dla 90 spotkań z ubecją, w celu otrzymania paszportu.
Wyznaję, że podczas następnego referatu, Grzegorza Przebindy, medytowałem nad postawą Herberta i dylematem Herlinga, ale wyrwały mnie z rozmyślań słowa prelegenta, że Herling nie był polemistą, miał niechęć do dyskusji, brał każdą polemikę za osobisty atak na niego. Zadałem sobie wonczas pytanie, czy nie jest to charakterystyczne dla pewnego typu umysłowości? Biedny Gucio, snułem dalej moje smutne refleksje, bo przecież michnikowe agentki okazały się o wiele sprawniejsze w wyciąganiu dokładnie tego, co pragnęły usłyszeć, w zastawianiu pułapek i sprowadzaniu na manowce, niż ubecja była kiedykolwiek, ale też ubole to byli chłopcy o twarzach ziemniaczanych, a te paniusie, to nie były bardzo brzydkie dziewczyny o czerwonych rękach, one już lepiej i piękniej kusiły.
Gucio był jak rozdarta sosna, bo kusicielki miały rację, a nie on. Nie trzeba stawiać wymagań innym, tylko sobie. Mniejsza jednak o Gucia, ciekawsze są inkwizytorki. Te wiodące pytania: „Czuje się Pan lepszy od tych, którzy zostali w kraju i ulegli?” A kiedy przestał Pan bić żonę? „Z pańskiej publicystyki można wnioskować, że pisarz, który spotyka się z ubekami, pozbywa się tym samym prawa do występowania w roli autorytetu moralnego. Czy tak?” A pisarz który rozmawia z byle kim, po czym autoryzuje wywiad? W swej starczej naiwności sądziłem, że pisarz musi pisać pięknie i prawdziwie. Tylko tyle i aż tyle. Jest to sprawa smaku, tak smaku, w którym są włókna duszy i chrząstki sumienia. A tu proszę: pisarz-instytucja z łaski panamichnikowej. Poza zasięgiem parcianej retoryki, nikt nie ma prawa do występowania w roli autorytetu moralnego, nie może się więc tego prawa pozbyć. Kto się wynosi, będzie poniżony.
Mróz przenikał mię do kości, gdy czytałem w wywiadzie słowa: „Może zatem to raczej dowód na niszczycielską siłę systemu, skoro nawet tak przyzwoity człowiek jak Herbert mógł chadzać na spotkania z ubekami? Dopiero w latach 70-tych dzięki KOR-owi, powstały środowiskowe normy, według których naganne było chodzenie na nieformalne przesłuchania”. Czy to nie jest samo serce sowietyzacji? Tego, co moi przyjaciele z Podziemia nazywają „prlem bis”? Potrzeba „środowiskowych norm” – brr! – nagany, „nacisku uświadomionej części społeczeństwa”, bez tego ani rusz. Bez środowiskowych norm nie ma powinności ani wartości. Chodzenie na nieformalne przesłuchania jest naganne, bo tak uznał KOR. Nominalizm panamichnikowy, zaiste.
Sesja naukowa eksplodowała dopiero wówczas, gdy głos zabrał Bolecki. A dlaczegóż to – zapytał redaktor Dzieł Zebranych Herlinga, poprzedniego redaktora Dzieł Herlinga (czyli Kudelskiego) – czekał 23 lata z atakiem na Gucia? Jakim prawem oskarża Herberta o spotkania z ubecją, skoro wie doskonale, że nie ma nawet śladu tych rozmów w twórczości poety? Atmosfera się zagęszczała, a Bolecki brnął dalej. Jest wiele znaków zapytania w biografiach pisarzy XX wieku i należy je wypełniać dociekaniami, a nie atakami na wielkich pisarzy.
Kudelski odparł ze zdumiewającym spokojem: „biję się w piersi, że czekałem 23 lata”, ale, jak wiadomo Boleckiemu, został odsunięty od redakcji Dzieł i Herling przestał z nim rozmawiać. A Herbert? Zbigniew Herbert jest postacią tak ważną, że nie można zbywać jego rozmów z ubekami supozycją, że ich treść nie zaważyła na jego pisarstwie. Dodałbym do tego pytanie, skąd właściwie wiadomo, że nie było takiego wpływu? Jak możemy mieć pewność, że Herbert nie przemilczał czegoś? Przemilczał na przykład swoje rozmowy z ubolami.
Prowadzi mię to zgrabnie do Józefa Mackiewicza, który z tego właśnie powodu, odrzucał CAŁĄ literaturę „krajową” jako bolszewicką. Sam fakt publikowania TAM był już oczywistym kompromisem. To nie zmienia stanu rzeczy, że mogły tam powstać poważne dzieła sztuki – Pan Cogito albo Barbarzyńca w ogrodzie, dla przykładu – nadal były jednak stworzone pod komunistyczną kontrolą i jako takie służyć mogły (i służyły) celom innym niż cele twórcy. Służyły między innymi wytworzeniu obrazu normalnego państwa, w którym normalni poeci piszą normalne wiersze. Główny bohater Drogi donikąd zastanawia się, jak długo wytrzyma nie pisząc, zamiatając ulice, i dochodzi do wniosku, że nie można się NIE złamać pod sowietami. Nie ma takiej możliwości. Nawet Pan Cogito okazał się etiudą w hipokryzji. Dlatego właśnie ci, co zostali na wolności, powinni byli być trochę twardsi. Nie potępiać tamtych, ale i nie usprawiedliwiać ich. Tymczasem emigracja z miejsca padła na kolana, bo „Kraj walczy”, ale trzeba „zrozumieć”, kiedy wygląda, jakby właził bolszewikom w dupsko. W kilka lat później, Michnik, Kuroń et al., uznali, że tylko to, co się dzieje pod komunizmem ma wagę rzeczywistości, podczas gdy wolni ludzie, żyją naprawdę w kłamstwie. Po kolejnej dekadzie, komunizm upadł, a piewca ewolucjonizmu, Gustaw Herling-Grudziński, wykrzyknął w wolnej Warszawie, „odpieprzcie się od Herberta!”
I tak wygląda prawdziwa ewolucja.
Prześlij znajomemu
0 Komentarz(e/y) do “Gucio w gabinecie luster”
Prosze czekac
Komentuj