Optymizm Józefa Mackiewicza
9 komentarzy Published 13 marca 2008    |
…przechodzi wielka choroba, zapada w nicość zaraza i śladu po niej nie ostaje.
Na pierwszy rzut oka, a może i znacznie głębiej, optymizm Józefa Mackiewicza, przenikający w licznych miejscach jego publicystyki i w powieściach, nie wydaje się racjonalny, jest trudny do zaakceptowania, zrozumienia. Bo, jakże to, on – apostoł antybolszewizmu, znający jak nikt inny realia, bolszewicką mentalność i to, co robi z ludźmi ogarniętymi jej wpływem, epatuje konsekwentnie nastrojem, który, choć ponury, przekonuje nieodmiennie, że sprawa nie jest beznadziejna? W jednej z powieści każe przyjacielowi głównego bohatera, Zybience, strzelać sobie w łeb na wieść o ryskim zawieszeniu broni, a w ostatnim rozdziale pisarskiej kariery tenże sam autor Lewej wolnej wykrzykuje wprost do ucha czytelnika: „Miejmy nadzieję…”! W jaki sposób powiązać konsekwentny realizm opisu beznadziejnej sytuacji, w jaką popadł świat u progu bolszewickiego przewrotu, z nieuchwytnymi niemal przebłyskami notorycznego optymizmu? Czy Mackiewicz-realista karmił się był jednocześnie pobożnymi życzeniami? Czy wreszcie, realista, nawet ten żyjący w wieku dwudziestym, musi być koniecznie pesymistą?
Na skróty leząc, pomijając w tej chwili wszelkie inne kwestie, pozwolę sobie zaryzykować taką oto tezę: rzecz wynika z jego wychowania, z dziewiętnastowieczności, którą przypisywał Studnickiemu, a która w rzeczy samej jest jądrem jego pisarstwa, jego myślenia, zadumania, filozofii. Wyrośnięcia z klimatu, obyczaju, etosu, z którymi wiek XX niewiele miał wspólnego.
Opisuje gdzieś kolegę szkolnego, który był się nieopatrznie zapisał do POW – pierwsze zadanie – ukraść lornetkę… niemieckiemu żołnierzowi. Ukraść! Ukraść wrogowi! Nie, tego zrobić nie może ktoś wychowany u schyłku tamtej epoki… bo, bo, tego się nie robi…:
Proszę sobie wyobrazić ten przełom w przejściu z wieku XIX do XX. Pawełek miał wtedy lat jedenaście. Naturalnie dla ojczyzny zdobywało się „Olszynkę Grochowską”, szarżowało w „Bitwie pod Raszynem”, ginęło z generałem Sowińskim w kościółku na Woli, wylatywało się w powietrze z „Redutą Ordona” i wiele innych rzeczy. Ale: ukraść? Przecież kto kradnie nazywa się złodziej. Pojęcie leżące gdzieś, het daleko, poza wszelkim nawiasem wychowania, przykazań, przyzwoitości już nie tylko uczciwego, ale po prostu normalnego człowieka. O takich rzeczach przy dzieciach mówiło się szeptem. I jedenastoletni Pawełek tego pierwszego rozkazu POW nie wykonał. – Bał się? – spytałem, gdy mi to opowiadał. – Nie, wstydziłem się.
Zatem Mackiewicz był anachroniczny. Racja jego wieku, wiązałaby go raczej ze stuleciem dwudziestym, ale cóż, urodził się bądź co bądź 1 kwietnia – trudno wyobrazić lepszy dowcip spłatany bolszewikom. Przywiązanie do zasad, staroświeckiego etosu, nawet wbrew doświadczeniu, które nabył w ciągu kolejnych lat swojego życia, nie pozwalały mu przestać wierzyć w człowieka, w jego przywiązanie do wartości, przyzwoitość. Rewizja tego poglądu oznaczałaby, pośrednio, przyznanie racji bolszewikom, którzy chcą widzieć w człowieku jedynie trybik kolektywu, negując jego indywidualną wartość. A na to Mackiewicz nigdy nie wyraziłby zgody.
Mackiewicz był anachroniczny, bo jego wiek to wiek demokracji, tak bliskiej bolszewizmowi, dziś już sklejonej z onym w jedną maziowatą substancję. Widział to i opisywał, być może lepiej niż ktokolwiek inny na świecie, choćby w tekście zatytułowanym „Szabla i pałka gumowa”:
Oczywiście, Rosja jest kulminacyjnym przykładem ujemnych przeobrażeń ustrojów powojennego czasu. Ale ten powszechny pęd w ograniczaniu, w totalizowaniu, prześladowaniu, zglajchszaltowaniu swobód obywatelskich, indywidualnego romantyzmu, przybrał w Europie znamiona piętna i zdecydowanego jarzma.
Na tym tle zagadkowo zarysowuje się sylwetka tłumu, którego ślepy pęd jest bardziej ślepy, niż się to wydaje na pozór. Dziś jeszcze „demokratom” spod różnych znaków nie wolno powiedzieć słowa „monarchista”. Słowo, które było czerwoną płachtą w okresie zmagań z kontrrewolucją, wydaje się dzisiaj przeciętnemu „przedstawicielowi społeczeństwa” rzeczą po prostu śmieszną, pogardliwą, po prostu dziecinną.
To był kwiecień 1939 roku. Później było gorzej, a krytyczna refleksja Mackiewicza mogła się już tylko pogłębiać. Przyszedł wrzesień, pierwsza ucieczka przed bolszewikami, samobójstwa współtowarzyszy drogi, obóz jeniecki, pierwsza osobista na niego nagonka „przedstawicieli społeczeństwa”. Nie było tu miejsca na optymizm. Zresztą, Mackiewicz na długo już przed wybuchem wojny przezywany bywał – „Józefem ponurym”. Lata dwóch okupacji potwierdzały ustalone przekonania Mackiewicza, choć i on przecież nie krył zaskoczenia tempem i rozmiarami procesu zbolszewizowania wileńskiego społeczeństwa, czy też spolegliwością wobec dyktatu zbiorowej narodowej dyscypliny z okresu okupacji hitlerowskiej.
Utarło się sądzić, co zresztą podkreślał także sam Mackiewicz, że w okresie wojennych okupacji zajmował się głównie pracą fizyczną. Ale Mackiewicz także pisał, i to wcale niemało: dwie książki, jedną broszurę, 3 numery podziemnej gazetki oraz kilka artykułów, nie licząc nader intensywnego okresu redagowania „Gazety Codziennej”. Nie wszystkie te teksty znamy, nie wszystkie są jeszcze dostępne, ale to co o nich wiemy, co wiemy o tym okresie twórczości Mackiewicza, pozwala na stwierdzenie, że ich nastrój nie miał nic wspólnego z optymizmem. Pisał z charakterystyczną dla tego okresu swojej twórczości bolesną emfazą:
Jeśli ktoś zarzuciłby mi, że piszę Paszkwil na Polskę, odpowiem mu, że piszę nie tylko z rozkrwawionego serca, ale i z głębokiego przekonania. Bo w moim głębokim przekonaniu, obowiązkiem dziś dziennikarza polskiego jest nie tylko podtrzymywanie ducha Narodu, ale i wskazać palcem na tych i ich metody, które doprowadziły do niebywałej w dziejach klęski. A to dlatego, aby w oczach świata hańbą za tą klęskę nie obarczono całego Narodu Polskiego, a tylko jej sprawców.
To fragment słynnego tekstu, My, wilnianie… I jeszcze jeden, z tekstu pisanego na zakończenie bolszewickiej okupacji:
Natomiast wobec Narodu Polskiego bluźnierstwem byłby zarzut, że nie pragnie on z całym światem cywilizowanym zniszczenia raz na zawsze, wypalenia ogniem i żelazem przeklętego systemu, by wreszcie przestał zagrażać ludzkości. W tej ostatniej wojnie wolałbym raczej nie być Polakiem, niż skalać się sojuszem z największym wrogiem świata – bolszewickim państwem.
Trudno tym frazom odmówić dramaturgii, ponurości, czarnowidztwa, ale… jednocześnie, nie bacząc na nastrój, ich autor pozostaje najwyraźniej w swojej tendencji… optymistą. Jest tu przecież nie tylko wezwanie do „podtrzymywania ducha Narodu”, co nie musi koniecznie oznaczać nastawienia optymistycznego, ale także wyraźna wiara w tenże Naród –„Natomiast wobec Narodu Polskiego bluźnierstwem byłby zarzut..”. A wszystko to niejako wbrew rozsądkowi, bezpośredniemu doświadczeniu, które w zaledwie kilka dni później podyktowało taką oto konstatację:
Jeden rok rządów bolszewickich u nas potrafił wytwarzać u poszczególnych ludzi takie psychiczne łamańce, jakich by po nich nikt ani przedtem, ani potem spodziewać się nie mógł, absolutnie nie mógł.
Leży przede mną wojenna broszura, w której przestrzega Mackiewicz przed optymizmem. Może tu spoczywa klucz do rozwiązania zagadki? „Optymizm nie zastąpi nam Polski” to poważny traktat polityczny. Pisany trochę z pozycji polityka, nie wyłącznie dziennikarza i publicysty. Mackiewicz sprowadza myślenie życzeniowe Polaków do parteru: nie mamy ściśle określonego celu prowadzenia wojny, w polityce nie wolno bawić się w sentymenty, nie wolno zamykać oczu na rzeczywistość. Stawia wreszcie zasadnicze pytanie: Czy chcemy iść w niewolę, czy nie chcemy? … jedyne kryterium, które nas obowiązywać powinno.
Owo jedyne kryterium to podstawowe pytanie, jakie formułuje Mackiewicz jesienią 1944 roku wobec polskiego czytelnika. Bez odpowiedzi na to zasadnicze pytanie nie ma mowy o formułowaniu dalszych, kolejnych celów. Na drodze wyrasta optymizm, irracjonalne przekonanie, że z bolszewikami nie trzeba walczyć:
Zbyt daleko posunięty pesymizm w ocenie sytuacji politycznej, albo gorzej jeszcze, wojennej, wywołać może w narodzie depresję, defetyzm, wytrącający mu broń z ręki pośrednio, i jest objawem ze wszech miar szkodliwym. Ale irracjonalny optymizm, nieuzasadnione zaufanie do okoliczności, które doprowadza do bezpośredniego już rozbrajania narodu wobec grożącego mu niebezpieczeństwa, jest – zbrodnią. Można jeszcze zrozumieć tych co mówią, że nie powinniśmy się bronić przed bolszewikami, dla uniknięcia daremnego przelewu krwi. Ale mówić, że z bolszewikami w ogóle nie należy walczyć, bez względu na to, czy opór zda się na co czy nie zda, bo to nie jest żaden przeciwnik, a „sojusznik naszych sojuszników” – jest zdradą.
Tego gatunku optymizm jest optymizmem pozornym, nie wynika z wewnętrznego przeczucia, a ma jedynie kamuflować bezsilność. Nie jest wynikiem realnej oceny rzeczywistości, ale raczej ucieczką przed tejże oceny konsekwencjami. Jest emocjonalnym efektem braku odwagi spojrzenia prawdzie w oczy, bierności wobec zagrożenia i usprawiedliwieniem na przyszłość. Tym właśnie, zdaniem Mackiewicza, zajmowali się wówczas domorośli optymiści, sfery intelektualne i czołowi reprezentanci „Narodu Polskiego” – „wyszukiwaniem usprawiedliwienia moralnego dla rezygnacji ze swej niepodległości na rzecz Sowietów”.
Kapitulować Mackiewicz nie ma zamiaru, tym bardziej szukać usprawiedliwienia dla rezygnacji z wolności. Zdaje sobie przy tym oczywiście sprawę z beznadziejności sytuacji. Wie, że sprawa jest przegrana, przynajmniej na dziś, być może na jutro. Ale poddać się nie można, ponieważ kapitulacja oznacza zaniechanie walki z bolszewizmem, walki, która powinna być pierwszym celem nie tylko dla polityka, żołnierza, pisarza, ale wprost dla każdego człowieka. Poza tym ma Mackiewicz absolutną pewność, że jest ona jedynym sposobem na przetrwanie.
Czy ta walka jest, czy była możliwa? Jeśli chodzi o walkę zbrojną, o stawienie czoła sowieckiej agresji odpowiedź Mackiewicza wypada negatywnie: jest wykluczona, nie do urzeczywistnienia w kraju. Ponieważ jednak zaniechanie walki oznaczałaby nieuchronną zagładę, nie pozostaje nic innego, jak przenieść ją na emigrację. Mackiewicz szczerze wierzył w skuteczność tych poczynań. Był przekonany, że stworzenie silnego ośrodka politycznego na emigracji będzie elementem, który pozwoli na podtrzymanie ducha oporu. Wierzył także wówczas w konflikt państw zachodnich z Sowietami. Czy był to przejaw politycznego optymizmu? Odpowiedź łatwo znaleźć w ostatnim akapicie wojennej broszury:
Chcemy tylko wyrazić nasze głębokie przekonanie, że gdy wielka i potężna Ojczyzna nasza przywrócona będzie do życia, w dawnym, albo piękniejszym jeszcze blasku, po zdeptaniu największej zarazy świata, jaką jest bolszewizm – będzie zasługą tych, którzy do zwalczania największego z naszych wrogów zbrojną przyłożyli rękę. Mieczem, słowem i drukiem.
Z perspektywy wiedzy jaką posiadamy o emigracyjnych doświadczeniach Mackiewicza wolno zaryzykować tezę, że nie podbudowały one optymizmu pisarza, a zatem mylił się gruntownie, także w odniesieniu do sytuacji w kraju. Mimo swojego realizmu nie spodziewał się, że bolszewizacja przebiegać będzie w tym tempie, w jakim przebiegała. W 1949 roku, w rozmowie z Mackiewiczem redaktor Wiadomości, Mieczysław Grydzewski, powiedział: Nie myślałem, że to tak prędko pójdzie. Mackiewicz przyznał mu rację. Emigracja mogła jedynie rozczarować. Nie tylko nie stworzono silnego ośrodka politycznego do walki z bolszewizmem, ale przeciwnie, nader rychło zaczęto z tymże bolszewizmem uprawiać dialog. Już na przełomie lat 40. i 50. do głosu zaczął dochodzić polrealizm, upatrujący w cichej kooperacji z rodzimymi bolszewikami wspólnych politycznych celów. W 1947 w artykule „Dlaczego nie mogę wziąć udziału w ankiecie”, opublikowanym w czasopiśmie „Lwów i Wilno” pisał Mackiewicz:
Stan wojny z najeźdźcą nie znaczy, jak go chcą niektórzy ośmieszyć, porywanie się „z kłonicą na bombę atomową”. Ale znaczy tego rodzaju postawę moralną, która by wpływała hamująco na spadek po równi pochyłej, po której toczy się w tej chwili cały naród. Tej właśnie równi pochyłej, spowodowanej przez pewne środowiska na emigracji i w kraju, której dziś, dla zatuszowania swej odpowiedzialności, nadają niewinne miano: „przemiany społeczno-polityczne”! – Nie wyobrażam sobie bowiem, jak można na dłuższą metę wychowywać naród politycznie, bez przeprowadzenia „kanciastej” granicy pomiędzy pojęciami tak prymitywnymi jak: „sojusznik” i „najeźdźca”, „wierny” i „zdrajca”, „swój” a obcy, czy wrogi „agent”. Tymczasem wiemy z praktyki, że granica tych pojęć się zaciera.
Z biegiem lat owa „kanciasta” granica zacierała się coraz bardziej. Mackiewicz z niepokojem obserwował postępujący flirt politycznej emigracji z bolszewickim krajem, cichą kooperację zmierzającą do „obrony” tzw. ziem odzyskanych, zafascynowanie „Polskim Październikiem” i Gomułką. Nadszedł wreszcie moment, gdy nie wszystkie jego poglądy znajdowały ujście w emigracyjnej prasie. „Zwycięstwo prowokacji”, książkę w której m.in. poddał ostrej krytyce stanowisko politycznej emigracji, zmuszony był wydać własnym nakładem. Ostatnim szańcem obrony była walka o suwerenność myśli. Mackiewicz krytykował polrealizm, wyśmiewał fenomen „gomułkizmu”, wytykał emigracji naiwność oraz brak cywilnej odwagi, czego efektem było kurczowe trzymanie się politycznych błędów oraz kultywowanie mitu „Polskiego Października”.
Emigracja, z którą wiązał tyle nadziei w roku 1944, nie była emigracją antykomunistyczną, ale emigracją w swojej istocie antyrosyjską. Polrealizm okazał się nie być wrogiem komunizmu, za to sojusznikiem „wszystkiego co polskie”. Wspierał inicjatywy komunistyczne we wszystkich tych obszarach, które wydawały się służyć sprawie narodowej. Za jeden z najcharakterystyczniejszych przejawów tego wsparcia uważał Mackiewicz tzw. kompleks niemiecki. Pisał na ten temat bez, jak sam stwierdził, należytej „ostrożności” i „taktu”, nie krył także szczerego zdumienia. W sytuacji gdy państwo znalazło się pod obcym panowaniem, „głównym postulatem narodowym staje się raptem nie wyzwolenie go spod obcego panowania, lecz sprawa pewnego odcinka granicznego”.
A jednak wiara w pokonanie bolszewików nie opuszczała Mackiewicza. I choć zdawał sobie sprawę, że jest to wciąż, a może – coraz bardziej, zadanie trudne, nie zamierzał przestać myśleć o walce z bolszewizmem jako o realnym programie politycznym, jedynym programie. W innym przypadku nie moglibyśmy dzisiaj przeczytać podobnych słów:
Musimy odrzucić zasadę prymatu interesu narodowego nad interesem idei wolności. Żadnymi względami partykularyzmu narodowego nie można dziś usprawiedliwiać działania na szkodę ludzkości. Nie ma takich racji ani geograficznych, ani terytorialnych, ani granicznych, ani w ogóle boskich czy ludzkich, którymi można by wymusić kapitulację z wolności. […] Przedmiotem naszych zainteresowań, przedmiotem naszej polityki, i przedmiotem naszej walki na śmierć i życie, może być – wobec aktualnego zagrożenia komunistycznego – tylko wolność, w tych granicach w jakich ludzkość dostąpić jej może na ziemi. O to idzie stawka.
Z biegiem lat sytuacja ulegała stopniowej przemianie, bynajmniej nie w kierunku pozytywnym, a emigracja z pozycji „antysowieckiej” czy, jak pisał o tym Mackiewicz, „antyrosyjskiej” zaczęła ewoluować w kierunku „opozycyjnym” a nawet wewnętrzno-rewizjonistycznym w odniesieniu do panującego komunizmu, a więc stawała się emigracją, której celem nie jest obalenie komunizmu-bolszewizmu, ale raczej przydania mu ludzkiej twarzy, zgodnie z postulatami wysuwanymi przez grupy dysydencko-rewizjonistyczne w peerelu. Mackiewicz nie krył poirytowania tą sytuacją:
Kiedyś nazwałem tę drogę „donikąd”. Dziś uznana została przez „instynkt narodu” za docelową. W tym zdaniu nie ma (złośliwej) ironii. Jest tylko stwierdzenie faktu. Nie ja wygrałem. Wygrali ci, którzy organizują „instynkt narodu”. Ja przegrałem z kretesem.
Był rok 1977. Rok, w którym Józef Mackiewicz ogłosił klęskę antykomunistycznej idei. Nie miał złudzeń, przegrał, przegrały stawiane przez niego tezy, wytaczane argumenty, formułowane przestrogi. W pojęciu bliźnich: polityków i zwykłych ludzi; emigrantów i mieszkańców Zachodu komunizm przestał być śmiertelnym zagrożeniem, a stał się ustrojem, który z trudem, ale jednak, można zreformować, ulepszyć, nadać ludzkie oblicze. Tym samym nie ma już dłużej mowy o próbach jego obalenia, bo przecież nie sposób obalać czegoś, co się chce jednocześnie reformować i ulepszać. „Nigdy dotąd – pisał – antykomunizm nie był jeszcze tak gruntownie wykończony”. Dzięki stawce na ewolucję, „komunizm z ludzką twarzą”, ruchy dysydenckie w Europie Wschodniej antykomunizm nie tylko przestawał być potrzebny, ale okazał się reliktem przeszłości, niechcianym i wstydliwym. Mackiewicz z nieskrywanym niesmakiem podpatrywał rzeczywistość: ruch dysydencki i jego anty-antykomunistyczne deklaracje, flirt owego z zachodnim, pozornie niesowieckim komunizmem, oraz to co bodaj najbardziej bulwersowało Mackiewicza – zapatrzenie się politycznej emigracji w ikony peerelowskiej „opozycji demokratycznej”. Najważniejsze ośrodki opiniotwórcze na emigracji, cała prasa bezwzględnie poparły peerelowską opozycję. Jedyny wyjątek stanowiła endecja, która w związku z pojawieniem się dysydentów dostrzegała zagrożenie wybuchu w przyszłości antykomunistycznej rebelii. Podobnie paradoksalna sytuacja musiała irytować Mackiewicza. Emigracja, z nazwy przynajmniej, polityczna, której celem powinno być dążenie do przywrócenia niepodległości i wolności, robiła wszystko aby nie dopuścić do otwartej walki z ustrojem komunistycznym. To nie było optymistyczne.
Mackiewicz pozostał osamotniony. Nie mógł przecież zaakceptować ześlizgu z pozycji walki z komunizmem na pozycję walki o poprawę bytu pod tymże komunizmem. To już nie była tylko kapitulacja przez obliczem wroga, ale wprost przejście do jego obozu. Wypada ten aspekt biografii pisarza przypominać do znudzenia wszystkim ludziom złej lub dobrej woli, którzy chcieliby w autorze „Zwycięstwa prowokacji” upatrywać nieomalże patrona „demokratycznych przemian” z roku 1989. Cała owa okrągłostołowa maskarada, w której po stronie „opozycyjnej” pierwsze skrzypce grali Mazowieccy, Michnikowie, Kuronie, ludzie, o których wypowiadał się wielokrotnie w tonie jednoznacznie wrogim, z całą pewnością nie spotkałaby się z uznaniem z jego, Mackiewicza, strony. Dla niego byłaby to jedynie realizacja kolejnej wielkiej komunistycznej prowokacji, nic ponadto. Przyjemnie jest czytać Mackiewicza, jednak w tym konkretnym przypadku czytanie ze zrozumieniem zmusza czytelnika nie tylko do zadania sobie odrobiny trudu, wymaga także niejakiej dozy wewnętrznej szczerości.
Wróćmy jednak do przerwanego wątku. Krytyka poczynań emigracji miała określone konsekwencje. Mackiewicz stał się szczególnie niewygodny. Nie chciano go drukować. W 1977 roku czytelnicy zaniepokojeni brakiem artykułów Mackiewicza w londyńskich „Wiadomościach” poczęli oskarżać redakcję o spowodowanie zerwania współpracy z pisarzem. Odpierając te zarzuty, ówczesna redaktorka „Wiadomości”, Stefania Kossowska, zapewniała czytelników, że redakcja wielokrotnie zwracała się do Józefa Mackiewicza z prośbą o kontynuowanie współpracy. Niestety, pisała Kossowska, Mackiewicz stawia warunek nie do przyjęcia, że będzie pisał co zechce. A przecież – dodawała – Mackiewicz potępia legalną opozycję w kraju; poczynania emigracji nazywa przejściem z walki o wolność na płaszczyznę „lojalnej opozycji”. Zdarzało się wcześniej, że chciano odebrać Mackiewiczowi prawo głosu w sposób nierównie bardziej skandaliczny i obcesowy, ale nigdy w tej mierze realny. Czy można było wymierzyć bardziej dotkliwy cios w Mackiewiczowski, wciąż hipotetyczny, optymizm. W 1944 roku pisał: mieczem, słowem, piórem. W tej sytuacji pozostawała już chyba tylko „złotousta” szabla, tyle że Mackiewicz miał lat 75. Kilka lat później jedno z emigracyjnych pisemek, decydując się na publikowanie jego artykułów, zgłosiło kolejne żenujące zastrzeżenie – aby nie atakował poczynań Jana Pawła II.
W wytworzonej aurze, w 1976 roku, Mackiewicz wydaje własnym nakładem broszurę „`TRUST` nr 2. Nowy plan zniszczenia antykomunizmu”. Na wiele lat przed opublikowaniem rewelacji Golicyna Mackiewicz dostrzega istnienie nowej sowieckiej strategii:
„Od kilku lat stoimy przed obliczem coraz bardziej skrystalizowanej manipulacji o charakterze polityczno-psychologicznym, która zdaje się wskazywać na zaistnienie Nowego Wielkiego Planu, zmierzającego do wyrugowania wszelkiego antykomunizmu w świecie przy pomocy – częściowo – antykomunistycznych haseł!… Nie znamy jeszcze szczegółów i tajnych sprężyn tego Wielkiego Planu, ale bliższa obserwacja wskazuje na jego powstanie.”
Mackiewicz odkrywa Wielki Plan, a w jego interpretacji pomocny, najbardziej kompetentny, okazuje się być Lenin. To przecież przywódca październikowej rewolucji zalecał użycie wszelkich dostępnych środków, które nie tylko okazałyby się skuteczne w obronie „Bazy Międzynarodowego Komunizmu”, ale byłyby także przydatne „w walce o spotęgowanie jego siły, wpływów i dążeń w opanowaniu świata”. Jednym z zasadniczych zadań postawionych przed bolszewikami było rozbicie „antykomunizmu ideowego – jako naturalnego wroga numer jeden”. W ocenie Mackiewicza Wielki Plan oznaczał całkowicie nowy etap w realizacji tego zadania, a środkiem prowadzącym do celu – demokratyczna opozycja w Związku Sowieckim i w pozostałych krajach bloku, której celem jest nie walka z ustrojem komunistycznym, ale jego „poprawianie”, „ulepszanie” etc. Analizując wystąpienia najgłośniejszych przedstawicieli nowego zjawiska, wskazując na łatwość z jaką głoszone przez nich poglądy przedostają się do opinii światowej, Mackiewicz zwracał uwagę na najważniejszy jego zdaniem element zawarty w ich wypowiedziach – wszyscy, bez wyjątku, byli zdecydowanymi przeciwnikami obalenia ustroju komunistycznego siłą, a na przypisywanie im podobnych intencji reagowali z oburzeniem. Mimo braku tajemnej wiedzy na temat ewentualnej agenturalności przedstawicieli „demokratycznej opozycji”, był przekonany, że wszystko odbywa się za sprawą, a przynajmniej z inspiracji komunistycznych władz. Jednoznacznie wykreowana intencja nieobalania ustroju komunistycznego siłą była dla Mackiewicza aż nadto czytelnym przekazem. I znowu był osamotniony. Zarówno emigracja rosyjska, jak i polska, jak i emigracje innych krajów bloku sowieckiego prześcigały się w poparciu dla „demokratycznych opozycji”, podejmowanych przez nie inicjatyw, etc. Do sytuacji szczególnie groteskowej doszło, gdy główne ośrodki polskiej emigracji politycznej postanowiły poprzeć list 59 przedstawicieli sztuki i nauki w Polsce, którzy występowali w obronie obowiązującej w peerelu konstytucji stalinowskiej.
Czy w tej sytuacji można było mieć jeszcze nadzieję, złudzenia, zachować gasnący optymizm? Czy nie wypadało po prostu zrezygnować? Mackiewicz nie brał nawet podobnej opcji pod uwagę. Zrezygnować znaczyłoby przystać na ostateczne już zwycięstwo bolszewików. Dlatego, zwracając się wprost do emigrantów politycznych z bloku komunistycznego, pisał:
Nie zapominajmy wszelako, iż – dziwnym zbiegiem rzeczy – dzieje się tak akurat w epoce, której cały obecny klimat polityczny, i wszystkie realia obciążające świat od lat sześćdziesięciu, stworzone zostały w roku 1917 przez, dosłownie, garstkę emigrantów politycznych!
W 1982 roku w „Gwieździe Polarnej” publikuje Mackiewicz swoją ostatnią większą pracę, która rok później ukazuje się w formie aneksu do drugiego wydania „Zwycięstwa prowokacji”, pod znamiennym tytułem „Miejmy nadzieję…”. Z pewną dozą ostrożności można zaryzykować stwierdzenie, że jest to próba podsumowania ogromnego dorobku publicystycznego pisarza. Mackiewicz przytacza dobrze znane tezy i argumenty, uszeregowując je niejako według hierarchii ważności. Skupia swoją uwagę na kardynalnych błędach popełnianych od dziesięcioleci w konfrontacji z bolszewickim fenomenem. Przekonuje po raz nie wiadomo już który, że na niekonsekwencji i pomieszaniu pojęć nie można budować nic trwałego. Skierowując uwagę na ruch peerelowskiej „Solidarności”, przekonuje, że nie można stworzyć komunizmu gwarantującego ludziom wolność osobistą, polityczną, ekonomiczną czy jakąkolwiek inną:
Niewątpliwie ruch „Solidarności” w PRL nie był nigdy dążącym do obalenia komunizmu, lecz do ulepszenia go. Poprawienia, zarówno warunków ekonomicznych, jak i społecznych. – „Więcej chleba i wolności!” Był w tym konsekwentny. Zgodził się na dominującą rolę partii komunistycznej, byle w jej polsko-katolickim wydaniu. Nie można zresztą dążyć do czegoś („obalenie ustroju”), gdy się samo takie dążenie (kontrrewolucja, użycie siły, etc. etc.) przezywa „oszczerstwem”, „prowokacją” etc. W tym swoim dążeniu do „Porozumienia Narodowego” znalazł też pełne poparcie ze strony Kościoła, od prymasa Wyszyńskiego począwszy, na papieżu Janie Pawle II skończywszy. I tu rozwarła się dziedzina niekonsekwencji, a częściowo zakłamania w słowach i hasłach, gestach i komentarzach, przymykanie oczu na rzeczywistość. Bo: „porozumienie narodowe” z kim?…
Po raz kolejny dochodzi do znanego już wniosku, że ani Zachód ani opozycja w bloku sowieckim nie chcą i nie walczą z samym komunizmem. Nie ma na świecie ani jednego znaczącego ośrodka politycznego, ani jednej instytucji, która chciałaby jego obalenia. Antykomunizm jako idea politycznej walki w praktyce przestał się liczyć. Czy w tej sytuacji można mieć jeszcze nadzieję? – Zdecydowanie, tak! Mackiewicz po raz kolejny zaskakuje – zwycięża optymizm:
… wszyscy jesteśmy ludźmi. Komuniści dążący do zapanowania nad światem też są tylko ludźmi. Ludzka rzecz to omyłki, przeliczenia się w rachubach. Wstrząsy wewnętrzne w Bloku Sowieckim, jeżeli się rozszerzą, jeżeli wyślizgną się z rąk planistów komunistycznych, mogą się przeistoczyć nagle z ilości w jakość… Przy sprzyjających okolicznościach zewnętrznych mogą, owszem mogą, doprowadzić do obalenia komunizmu. Imponderabilia grają wielką rolę w życiu ludzi, w życiu narodów, w zestawie różnorodnych okoliczności historycznych. „Opozycja” częściowo manipulowana przez Partię, opozycja przy jej wzroście ilościowym może się nagle przeistoczyć w wielki, zbiorowy okrzyk: „Dałoj sowietskuju włast!” Precz z sowiecką władzą! Dość tego bratania się z komunistami, tej zabawy we wzajemne porozumienia i partykularne solidarności narodowe w imię interesu „państwowego”! Okrzyk, który zerwie się jak wicher, przeskoczy granice, obejmie wszystkich, nie dla „pojednania narodowego”, „pojednania społecznego”, ale dla wyrzucenia ze społeczeństwa zarazy komunistycznej. Okrzyk, który przywróci rozsądek i uciemiężonym, i wolnym jeszcze ludziom na świecie.
Miejmy nadzieję, że tak się stać może.
Decydują dwa czynniki. Specyficzna, Mackiewiczowska filozofia dziejowa oraz wiara w człowieka, w jego wartość i w przywiązanie do wartości. Zresztą, Mackiewicz czerpał z własnego doświadczenia. W roku 1941 widział na własne oczy upadającego kolosa, odmienione radością twarze na wieść o wojnie ze Związkiem Sowieckim; opisywał zbolszewiczałą ćwierćwieczem zniewolenia ludność Moskwy, demonstrującą na ulicach znienawidzonego imperium; widział i opisywał tysięczne armie wszystkich narodów „socjalistycznej ojczyzny”, skazanych na zagładę w sojuszu z hitleryzmem, motywowane jednym dążeniem – walką z bolszewicką zarazą. Te obrazy pozwalały mu odbudowywać nieustannie traconą nadzieję.
Pomimo wszystkich rozczarowań, politycznych i życiowych, Mackiewicz był i pozostał optymistą. Ba, można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że Mackiewicz stworzył całkowicie nową odmianę, nową szkołę optymizmu. W wydaniu Mackiewiczowskim nie wynikał on przecież z kapryśnego nastroju, złudnych kalkulacji, życzeniowego myślenia. Wynikał z kategorycznego nakazu walki z bolszewickim złem i głębokiego przekonania, że „imponderabilia grają wielką rolę w życiu ludzi”. A walka, w odróżnieniu od nie walki, niesie ze sobą pierwiastek zwycięstwa.
Prześlij znajomemu
Darku,
Naprawdę świetny tekst, bardzo osobisty i szczery. Nawet przez chwilę myślałem, że to Fatalna Fikcja a nie Wydawnictwo Podziemne.
Myślę, że bardzo źle trafiliście w czasie z opublikowaniem tej witryny.
W chwili, moim zdaniem, fatalnej dla okazywania antykomunistycznych poglądów. Spójrzcie wokół, jak „niby to antykomuniści” rwą się do władzy nie bacząc na to, z kim, byle tylko osiągnąć swój cel. Pytanie tylko jaki?
Stąd moje wielkie zdziwienie listem otwartym.
Wiek XIX? Przy XX każdy byłby lepszy. Ale nie przeczę, iż wydaje się być wyjątkowy. Choć znany tylko z literatury był chyba doskonalszy od naszego. Swoją drogą XXI jest jak na razie chyba jedynym w Polsce bez wojen, i mam nadzieję, że takim pozostanie.
Piałeś o wolności, która nie może być częściowa. A jednak twój artykuł jest czytany tutaj, bez strachu, nawet zdarzy się ktoś, kto napisze komentarz. Wiem, to tylko mały krok, być może pozorny. Ale może jednak masz rację, bo czy całość można poskładać z połówek, ćwiartek, setek, pięćdziesiątek… Ale patrzę też na kampanię w USA, schronieniu i nadziei, tak uznawanego przez Ciebie Golicyna. Widzę też, niby to wojnę o wolność w Iraku, i gonienie króliczka terrorysty.
Ciągle mam nadzieję, że pokażecie jakąś formułę pozytywnego działania.
A może naprawdę pozostaje tylko Monarchia Własnego Rozumu. Oczywiście z podległym, lecz zupełnie nieprzewidywalnym Księstwem Uczuć.
Drogi Panie Przemku,
Zabieram głos z pewnymi wahaniami, ale wypowiedział Pan dwie opinie, które dotyczą mnie bezpośrednio, wobec czego proszę, by zechciał mi Pan wybaczyć niniejsze wtrącenie.
Mówi Pan, że to jest zły moment na „okazywanie antykomunistycznych poglądów”. Czy ja dobrze słyszę? A kiedy, w ciągu ubiegłych 90 lat, był Pańskim zdaniem dobry moment? Kiedy Lloyd George ściskał dłoń towarzysza Litwinowa w Genui? Czy może kiedy Churchill i Roosevelt ściskali się ze Stalinem? Józef Mackiewicz „okazywał swoje antykomunistyczne poglądy” przez całe życie, by w 77 roku napisać słowa, które Darek cytuje powyżej:
„Kiedyś nazwałem tę drogę „donikąd”. Dziś uznana została przez „instynkt narodu” za docelową. W tym zdaniu nie ma (złośliwej) ironii. Jest tylko stwierdzenie faktu. Nie ja wygrałem. Wygrali ci, którzy organizują „instynkt narodu”. Ja przegrałem z kretesem.”
W 12 lat później, i zaledwie 4 lata po jego śmierci, „organizatorzy instynktu narodu” ogłosili upadek komunizmu – czy to był Pańskim zdaniem lepszy moment?
Pomijam już ten drobiazg, że oczekiwanie na lepszą koniunkturę, nie powinno powstrzymywać uczciwych ludzi przed wypowiadaniem ich poglądów. Jeśli wolno mi sparafrazować tegoż Mackiewicza (zachowując rzecz jasna wszelkie proporcje), to ja osobiście „wypowiadam się wyłącznie w interesie prawdy obiektywnej”, a nie po to by wygrać plebiscyt popularności.
Moje drugie pytanie dotyczy Pańskiego „wielkiego zdziwienia listem otwartym”. Skąd dokładnie to zdziwienie? Z kontekstu wynikałoby, że z nieznanych celów „niby to antykomunistów”. Czy tak? A gdybyśmy znali ich cele, to czy wtedy nasz list byłby mniej dziwny? Droga niby to antykomunistów prowadzi donikąd, to wydaje mi się oczywiste. Jakie jest wobec tego źródło Pańskiego zdziwienia?
Proszę wybaczyć moją dociekliwość, ale o rzeczach ważnych trzeba mówić wprost.
Przemku,
Bardzo dziękuję za dobre słowo. To bardzo miłe.
Ponieważ Michał odpowiedział już po części na Twój komentarz, skupię się jedynie na jednej Twojej myśli. Piszesz: „Ciągle mam nadzieję, że pokażecie jakąś formułę pozytywnego działania.” Domyślam się, oczywiście, co chciałeś powiedzieć, ale zanim do tego przejdę, pozwól, że nie zgodzę się przede wszystkim z fundamentem, na którym budujesz swoje rozumowanie.
Stwierdzasz, choć nie wprost, że antybolszewizm nie jest ze swojej natury pozytywny. Nie mogę przyklasnąć. Dla mnie jest istotą trwania i działania, sposobem na wyrażenie sprzeciwu wobec absolutnego zła etc. etc. (nie chcę przynudzać). Pisząc jako antybolszewik, próbuję zwalczać owo zło jedynymi dostępnymi mi w tej chwili środkami. Nawiasem, nie bardzo rozumiem z tej perspektywy Twoje pacyfistyczne inklinacje. Czy rzeczywiście wojna, w Twoim rozumieniu, jest najgorszą rzeczą jaka nas może spotkać?
Co zaś do „pozytywnego działania”, a pomijając wątek oceny antybolszewizmu, muszę wyznać, że polityczne działanie w sensie pozytywistycznego budowania nigdy mnie nie interesowało, nie interesuje i nie będzie interesować. Interesuje mnie jedynie burzenie, a także szukanie, szukanie odpowiedzi na najbardziej palące pytania. Gdyby przyszło mi kiedyś żyć w świecie normalnym, bez bolszewizmu, pewnie zająłbym się zbieraniem starych książek, podróżami, albo też gotowaniem egzotycznych potraw. Z całą pewnością nie rościłbym pretensji do uprawiania pozytywnego politycznego działania. Z jednego tylko powodu – to nudne.
Darku,
Bardzo wiele mi wyjaśniłeś swoją ostatnią wypowiedzią. Nawet mi ulżyło. Chyba próbowałem znaleźć tutaj to, czego być tu nie mogło. Trochę późno to spostrzegłem.
„Westchnął cicho nasz koziołek
i znów poszedł biedaczysko
po szerokim szukać świecie
tego co jest bardzo blisko.”
P.S.
Panie Michale,
O dłuższą odpowiedź na Pana celne pytania postaram się w najbliższych dniach. Choć nie jestem pewien czy jest jeszcze potrzebna. Jedyny minus tejże (poza zwięzłością), jest taki, iż trudno się z Koziołkiem nie zgadzać.
„Coś dla ciebie koziołeczku ta zabawa nie jest zdrowa.”
Ale nawet jeśli miałoby mi to zaszkodzić, to bardzo proszę o dłuższą odpowiedź. Jest jak najbardziej potrzebna.
Artykuł przeczytałem z zainteresowaniem. Biorąc pod uwagę publicystykę, jak i beletrystykę Mackiewicza, stwierdzam, że rzeczywiście jest to autor nad wyraz optymistyczny. Źródła tego optymizmu zostały trafnie określone przez Pana Dariusza – „Specyficzna, Mackiewiczowska filozofia dziejowa oraz wiara w człowieka, w jego wartość i w przywiązanie do wartości.”
W związku z nadchodzącymi Świętami Wielkiej Nocy życzę Państwu właśnie mackiewiczowskiego optymizmu.
Alleluja!
Witam,
Panie Dariuszu przyznam, że postanowiłem „odpocząć” od Mackiewicza. Lektura „Watykanu w cieniu czerwonej gwiazdy” przytłacza mnie niebywale. W szkole, przez radio, telewizję, gazety nakładziono mi (bezboleśnie) do łba bolszewickiego gówna. Spojrzenie na to co mi wtłoczono przez pryzmat twórczości Mackiewiczów jest dołująca. Co i raz, w trakcie lektury, przypominają się strzępy informacji. Swego czasu uznane za nieistotne. W zestawieniu z Mackiewiczem układają się w zupełnie nowy, tym razem logiczny ciąg. Do tej pory zdawało mi się, że jedynie Polacy przez swoje narodowe, genetyczne wady nie byli w stanie przeciwstawić się zarazie. Teraz dociera do mnie jak szeroko to ścierwo się rozlazło i nadal rozłazi.
Dotarłem do Pana artykułu. Wydawał się być jak znalazł na poprawę nastroju i pewnie dalej bym przeglądał artykuły i komentarze na WydPod tyle, że optymizm budowany na cytatach z Mackiewicza uważam za bezzasadny.
Pisze Pan: „Mackiewicz czerpał z własnego doświadczenia. W roku 1941 widział na własne oczy upadającego kolosa, odmienione radością twarze na wieść o wojnie ze Związkiem Sowieckim; opisywał zbolszewiczałą ćwierćwieczem zniewolenia ludność Moskwy, demonstrującą na ulicach znienawidzonego imperium; widział i opisywał tysięczne armie wszystkich narodów ‘socjalistycznej ojczyzny’, skazanych na zagładę w sojuszu z hitleryzmem, motywowane jednym dążeniem – walką z bolszewicką zarazą. Te obrazy pozwalały mu odbudowywać nieustannie traconą nadzieję.”
Mamy rok 2011 a więc, siedemdziesiąt lat później. W sumie trzecie pokolenie, które nie wie co to jest WOLNOŚĆ. Kaganiec wrósł tak głęboko, że próba jego zdjęcia będzie powodowała ból i agresję.
Cytuje Pan Mackiewicza: „Okrzyk, który zerwie się jak wicher, przeskoczy granice, obejmie wszystkich, nie dla „pojednania narodowego”, „pojednania społecznego”, ale dla wyrzucenia ze społeczeństwa zarazy komunistycznej. Okrzyk, który przywróci rozsądek i uciemiężonym, i wolnym jeszcze ludziom na świecie.”
Mamy za sobą mistyfikację lat 1989-91. Mackiewicz jej nie dożył. Komunizm jest a jakoby go nie było (albo odwrotnie, jak kto woli). Przeciw czemu ma się zerwać ten okrzyk?
Kiedy komunizm miałby zostać pokonany? Teraz? Przecież większość jest przekonana, że komunizm został tak naprawiony, że aż upadł! Jak można podzielać optymizm, jeżeli znakomita większość wierzy, że żyje w kraju nie do końca wolnym ale wolnym (sic)?
Potrzeba CUDU.
Liczyć na Kościół katolicki? No chyba, że cudownie pojawi się papież Pius XIII. Tyle, że kto dziś/jutro będzie wiedział „co do nich ten papież rozmawia”?
Liczyć na wolny świat? Gdzie on jest? Różnica między „wolnymi” społeczeństwami a mieszkańcami terenów, na których zaprowadzono „raj na ziemi” jest taka, że tam jeszcze nie wyrżnięto klasy posiadaczy, burżuazji. Tu i tam obowiązuje kolektywne myślenie. Osiągnięto jednocześnie: i cel i podstawę funkcjonowania bolszewizmu.
Powtórzę: potrzeba CUDU. Jeżeli nie cud to może trzeba przeżyć to do końca? Może potrzeba dotknąć i odbić się od dna tego bagna? Tyle, że dno jeszcze głęboko pod naszymi nogami, chyba.
pozdrawiam,
Panie Gniewoju,
Dajmy pokój cudom. Cud może się zawsze przytrafić, jeśli kto w nie wierzy, ale trudno jest przecie na cudzie opierać plany walki z komunizmem.
Podjąłem temat Mackiewiczowskiego optymizmu, ponieważ wydał mi się niezmiernie istotny z punktu widzenia antykomunistycznej walki właśnie. Powiada Pan, wychodząc najwyraźniej z całkiem innego założenia: jaki optymizm, przecież po roku 1989 nie może być już żadnej nadziei na odmianę stanu świadomości?
Dobrze… To, przyznam, jest jakiś punkt widzenia. Proszę jednak teraz prześledzić jeszcze raz wojenne i emigracyjne losy Józefa Mackiewicza, ze wszystkimi porażkami, rozczarowaniami, ba – nawet z deklaracją przegranej („nie ja wygrałem, wygrali ci, którzy organizują instynkt narodu”) i zestawić te jego losy z tym, co napisał nieco później w rozdziale „Miejmy nadzieję…”.
Czy myśli Pan, że Mackiewicz był aż tak naiwny, aby w 1982 roku nie dostrzegać rozmiarów zbolszewiczenia peerelowskiego społeczeństwa, społeczeństwa Związku Sowieckiego, innych krajów bloku etc.? Trzeba by bardzo powątpiewać w jego umiejętności racjonalnego myślenia.
Widział to, dostrzegał, a jednocześnie – zabrzmi to nieco górnolotnie – wierzył w człowieka, wierzył że „imponderabilia grają wielką rolę”, i że prędzej czy później dojdą do głosu. Tak się nie mogło stać w roku 1989, ale przecież nie sposób wykluczyć takiej ewentualności w przyszłości.
Mackiewicz był człowiekiem walki, antykomunistą przekonanym o tym, że o walce nigdy nie wolno przestać myśleć. Jeśli jednak jest walka, w parze z nią musi iść także nadzieja wygranej. Bez nadziei, bez skromnego choćby przejawu optymizmu, walka przestaje być walką, a staje się jedynie rodzajem bohaterskiej ofiary, samobójstwem…
Niezwykle trafnie ten antykomunistyczny stosunek do walki wyraziła Barbara Toporska w liście do Mieczysława Grydzewskiego: „Moim zdaniem, walka jest niemożliwa, więc tym bardziej należy do niej dążyć.” Czy taki punkt widzenia nie wydaje się Panu uzasadnienie optymistyczny?