Historycyzm Morawieckiego
38 komentarzy Published 7 grudnia 2018    |
I tak dalej… i tak dalej…
Coraz śmielsze wnioski przędzie,
I nicując dawne sądy
Nie powstrzyma się w zapędzie,
Aż dowiedzie, że król Herod,
Dobroczyńcą był dla sierot.
Adam Asnyk
Studiując sobie historię na jednym z komunistycznych uniwersytetów lat bardzo wiele temu pociłem się niemiłosierne pod nawałem nakładanych na ówczesne żakostwo zadań. Nie było łatwo czytać tysięcy stron podręczników, dziesiątek, a może setek mniej lub bardziej opasłych lektur. Dbano, a przynajmniej starano się, o przyzwoity poziom wiedzy przyszłych magistrów. Gdy dziś docierają do mnie informacje z pierwszej ręki o najbardziej niezwykłych wyczynach kadry profesorskiej (rekordzista miał jakoby zasnąć w trakcie własnego wykładu; inny raczył słuchaczy tekstem czytanym wprost ze źródła naukowego nazywanego „wikipedia‟) – nie chce się wierzyć, jak gigantyczne sukcesy odnosi trend zrównywania poziomu intelektualnego w dół.
To, co zanadto nie rzucało się w oczy, to próby pro-marksistowskiego ideologizowania młodzieży. Marksistowscy profesorowie, adiunkci, asystenci starali się możliwie omijać mądrości sławnego komunistycznego „filozofa‟ i jego licznych naśladowców. Ponieważ zjawisko (ucieczki od ideologii na komunistycznym uniwersytecie) zdawało mi się nie tylko zabawne, także frapujące, spróbowałem kiedyś niewinnej prowokacji. Gdy podczas zajęć, poświęconych dziejom bolszewickiego przewrotu, prelegentka usilnie starała się wyminąć wstydliwe kwestie ideowe (przy pełnej aprobacie i zrozumieniu sali) pozwoliłem sobie napomknąć, że nie sposób mówić o tych wydarzeniach, nie wspominając choćby tylko o leninowskim wynalazku proletariackiej dyktatury. W jakiś ekwilibrystyczny sposób wątek nie został podjęty. Zacząłem sobie uświadamiać, że tzw. komunistyczna ideologia nie odgrywa w tym ustroju pierwszych skrzypiec, a może i zgoła żadnej roli.
Moje indywidualne doświadczenie o niczym nie świadczy. Tak zdaje się sugerować przypadek innego historyka, kształconego nieco później, w dobie „ustrojowej transformacji‟, „premiera‟ Mateusza Morawieckiego. Obserwując jego zachowanie można by dojść do wniosku, że nauki pobierał w szkole, w której z o wiele większą powagą traktowano jej marksistowski profil, a pilny Mateusz ufnie wchłaniał zadawane treści, tyle że nie chce mi się w to wierzyć. Wierzyć nie tyle w pilność premiera, co w ideologiczną determinację bakałarzy. A jednak, jedna z wielu dziwacznych wypowiedzi Morawieckiego, zdaje się sugerować coś przeciwnego:
Tak jak z mąki może powstać tort, ale z powrotem nie da się już tego procesu odwrócić, tak nasz proces przemiany gospodarczo-społecznej jest nieodwracalny.
Tak o „przebudowie Polski‟ w „duchu solidarności społecznej‟ raczył się wyrazić obecny premier peerelu, z wykształcenia historyk. Czy wolno na tej podstawie domniemywać, że zapewne nigdy nie zetknął się ze zjawiskiem notorycznej zmienności i przemijania: konceptów politycznych, państw, kultur, cywilizacji? Nie słyszał nigdy o upadku Rzymu, Babilonu, Sumeru, Asyrii; o klęsce „wyborczej‟ niedawnych swoich kolegów z obywatelskiej platformy, którym się pewnie także zdawało, że nierządzić będą przynajmniej tuzin kolejnych kadencji? Zastanawiające.
Cóż takiego chciał wyrazić Morawiecki jako reprezentant myśli mocno podszytej marksizmem? Potwierdził werbalnie przynajmniej dwa charakterystyczne dla tej pseudo-ideowej formacji mity. Mit pierwszy, mówiący o „nieodwracalnym‟ procesie postępu, wiodącym do pełnej i powszechnej szczęśliwości, gdy wszystkiego będzie w bród, a życie szarego człowieka popłynie w niemąconym dostatku. Mit drugi: celem nierządników nie jest bezwzględna władza nad ludem, ale wprost przeciwnie – ludu dobro.
Stosując retorykę „społecznej solidarności‟ wpisał się jednoznacznie i celnie w fasadowe założenia realnego socjalizmu. Czy jest choćby trochę oryginalny? Zdaje się, że nie jest i to w dwójnasób. Po pierwsze, serwuje przecież tę samą wyborczą kiełbasę, która od peerelowskich pradziejów wabiła gawiedź, głodną „społecznej sprawiedliwości‟. Po drugie, całe to quasi-marksistowskie bajdurzenie ma ścisły związek z polityczno-społecznym programem, za którym stoi ojciec premiera, Kornel Morawiecki.
W programie, którego pierwociny powstawały rzekomo już w roku 1982, możemy przeczytać między innymi:
Demokratycznie rządzony kraj będzie stać na minimum dla każdego – na jedzenie i odzież – niezależnie od tego czy ten ktoś umie czy nie umie, chce czy nie chce pracować [podkreślenie DR]. Zapewnienie każdemu takiego minimum przez państwo lub przez władze samorządowe byłoby praktyczną realizacją prawa do życia, wyrazem bezwarunkowej solidarności ogółu z jednostką.
Zastanawia ilu członków Solidarności Walczącej czytało program własnej organizacji. Czy byli świadomi jak przedstawia się ideologiczna „nadbudowa‟ ich ówczesnych poczynań? Czy wszyscy zdawali sobie sprawę, że w istocie podejmują działania w kierunku jeszcze lepszego socjalizmu, ze wskazaniem na komunizm? Czy w gronie świadomych (zdaje mi się, że nie mogło być zbyt szerokie) był także młody Morawiecki? Może to nie przypadek, że po całkiem podobne koncepcje sięga współcześnie? (Ma być jakoby wielkim zwolennikiem okrzykniętego współczesnym Marksem, niejakiego Thomasa Pikkety, autora książki „Kapitał w XXI wieku”).
Ponieważ mamy w jego osobie do czynienia z kształconym historykiem-marksistą oraz peerelowskim aktywistą politycznym, można przypuszczać, że słowa, które wypowiada niekoniecznie mają identyczne znaczenie z tym, które zwykło im się przypisywać w normalnym świecie. Mamy tu sposobność zetknięcia się z problemem demobolszewickiej semantyki, gdzie „nieodwracalne‟ oznacza mniej więcej tyle, co do… przyszłych wyborów, najbliższego posiedzenia „rady ministrów‟, czy jakiegoś innego, dowolnie obranego, epokowego zdarzenia. Jak jest w rzeczywistości trudno dociec. Może byłoby jednak lepiej, żeby owe ideologiczne deklaracje nie miały umocowania w wewnętrznych predylekcjach „premiera‟? Socjalizm jako rzetelny cel polityczny (nie zaś jedynie zasłona dymna dla odmiennych zamysłów) jest niemal równie groźny co sam bolszewizm.
***
Historia często pada ofiarą politycznego szalbierstwa. Staje się narzędziem w służbie propagandy. Dzieje się tak nawet wówczas, gdy historyk jest uwolniony od natrętnych, zewnętrznych uwarunkowań. Przykładem mogą być dwie, ukształtowane w połowie dziewiętnastego wieku szkoły historyczne: szkoła krakowska i szkoła warszawska. Obie wychodząc z identycznego punktu źle pojmowanego patriotyzmu, uznały za właściwe „dopasowywanie‟ historycznych faktów do z góry przyjętej tezy. A przecież obie szkoły były reprezentowane przez ludzi obdarzonych wysokim poziomem kultury, ogromną wiedzą. Wśród historyków obu szkół pojawiają się nazwiska: Kalinki, Szujskiego, Smolki, Bobrzyńskiego, Pawińskiego, Korzona.
Czy można ich uznać za protagonistów ideologizacji historii? Cytowany na wstępie Asnyk, zdecydowany krytyk tendencyjnych dociekań szkoły krakowskiej, odpowiedziałby zapewne twierdząco (gdyby pojęcie ideologii było modne w jego czasach). Mierząc ich aktywność miarą tego, co działo się z historią jako nauką przez kolejne stulecie, zawarta w ich pracach tendencja jest co najwyżej odmiennym punktem widzenia. W zamierzchłych czasach drugiej połowy dziewiętnastego wieku, ideologie ledwie raczkowały. Mało komu śniły się po nocach wybryki kolejnych pokoleń. Nie wiedziano, że w imię heglowsko-marksistowskich praw rządzących jakoby historią będzie się nie tylko ową historię fałszować, ale także budować totalitarne fabryki śmierci i niewolnictwa.
Z całą pewnością żadnemu z ówczesnych historyków nie przyszedłby do głowy groteskowy pomysł stosowania w praktyce terminu „polityka historyczna‟, którego śladem licznych innych peerelowskich historyków, używa także Morawiecki, usiłujący przy pomocy niesławnej pamięci ipeenowskiego dekretu zamazywać historyczną rzeczywistość (mowa o groźbie penalizacji niewygodnych – z punktu widzenia peerelowskiej „polityki historycznej‟ – dociekań badawczych). Ten sam Mateusz Morawiecki potrafi, przy innej okazji, wygłaszać dezyderaty z gatunku:
[Polska historia] powinna być przynajmniej królową pamięci świata, [a] stała się w ostatnich 25 latach takim chłopcem do bicia wygodnym.
Uważam, że instytut Yad Vashem powinien to docenić i cały naród polski powinien mieć jedno wielkie drzewo Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.
***
Adolf Bocheński napisał kiedyś:
Patriotyzm niekoniecznie musi polegać na chwaleniu wszystkiego co swoje. Wręcz odwrotnie, zdarza się niekiedy, że błędy jednostki czy społeczności nam bliskiej i drogiej uderzają nas i gniewają więcej jak kogoś obojętnego.
Ta banalna pozornie myśl poległego w czasie ii wojny światowej publicysty brzmi dzisiaj jak echo zamierzchłej przeszłości.
Prześlij znajomemu
Dodałbym Darku jeszcze jedną interpretację markistowskiej „myśli” Morawieckiego juniora. Podobnie jak u komunistów doby „pierwszego” peerelu, chodzić może mu o uzasadnienie swojej „władzy”, która to „władza” w jego przypadku sprowadza się raczej do kierowania zarządem bolszewickiej spółki. Tak samo jak dekadę wcześniej, za legendarnych „rządów” Kaczyńskich, „zmiany są nieodwracalne” gdy to oni „rządzą”. Tak miało być np. z wiekopomną „likwidacją WSI” i słynnym raportem. Po czym się okazało, że g… mogą, no bo (jak sami twierdzą) kluczowego aneksu nie mogą, więc dziś o tym cicho, sza.
To miało być uzasadnieniem dla ich „rządów”, bo dla nich tylko one są właściwe, posuwają „sprawę polską” do przodu. Ależ oni wszyscy z Marksa! Bo skąd niby wzięło się hasło „prawo i sprawiedliwość”, skąd „platforma obywatelska”, skąd „solidaryzm społeczny”, wreszcie skąd „solidarność narodu”? Skąd te „masy”, skąd ta dzisiejsza „demokracja”? Skąd to wszystko, jak nie z bolszewickiego chowu? Chciał, czy nie chciał i tak swoje dostał: każdy z nich, wedle bolszewickiej potrzeby.
Andrzeju,
Powiadasz w swoim komentarzu, w kontekście aneksu do wsi: gówno mogą! I otóż, pierwsza wątpliwość jaka mnie się nasuwa przy tej okazji to czy rzeczywiście NIE mogą? Nie mogą przeprowadzić czegoś na czym im bardzo (jak bywało zapewniali) zależy. Z technicznego punktu widzenia to może nawet i ciekawe, czy ktoś trzyma ich na smyczy, czy po prostu znają granice – dostrzegają niewidoczną dla zwykłego śmiertelnika linię poza którą stąpnąć nie wolno. W praktyce nie ma to znaczenia.
Ważniejsze są motywy. Nie ujawniają, bo… „g. mogą‟ (jak powiadasz)! Lub też, nie ujawniają, bo znaleźliby się w ten sposób poza planszą z pionami, przy której od lat zasiadają (ani myśląc naruszać reguł gry, bo pewnie dobrze im w tym układzie rzeczy). Co zatem stymuluje ich działania: wszechogarniająca niemoc czy może chęć partycypacji? Pierwszy wariant przypisuje im jakby ciut lepsze intencje. Czy to znajduje pokrycie w faktach?
Bardzo mi przypadła do gustu pewna fraza w Twoim komentarzu: „demokracja bolszewickiego chowu‟. To kwestia fundamentalna, wytrych do współczesności, nie tylko peerelu i innych demoludów, ale też całej reszty, zwanej kiedyś wolnym światem. Zdziechowski np. upatrywał w demokracji praprzyczyny bolszewizmu. Nie wydaje mi się, żeby kiedykolwiek przewidywał czy wskazywał na możliwość odwrócenia tego dziejowego procesu. Podobnie Mackiewicz, który był o wiele mniej krytyczny wobec demokracji, co Zdziechowski – nie dostrzegał takiej możliwości. Definiował natomiast bardzo trafnie (podobnie jak to czynił np. prof. Stepun), co odróżnia od siebie dwa systemu: niebolszewicki od bolszewickiego.
System niebolszewicki (np. monarchia, ale także demokracja, jak ją widział Mackiewicz) zbudowany jest w oparciu o zakazy (nakazy występują tam sporadycznie, głównie w sytuacjach wyjątkowych). Podstawą systemu bolszewickiego nie są zakazy, a nakazy oraz głęboka ingerencja w życie każdego człowieka.
Co ciekawe, a przynajmniej zdaje mi się, że ciekawe – w tym dziejowym momencie, gdy bolszewizm/komunizm nominalnie sczezł, jego podstawowy wyróżnik zostaje przejęty przez system nazywany dlaczegoś demokratycznym.
Demokracja bolszewiczeje na naszych oczach. Może dlatego, że sporawa grupa współczesnych demokratów to „byli‟ bolszewicy, a może tylko dlatego… że demokraci szybko się uczą od młodszych, choć niby już upadłych, kolegów?
Darku,
Piszesz, że „demokracja bolszewiczeje na naszych oczach”. Czyż nie jest to właśnie wynik wyczekanej, wymarzonej, wyczarowanej: konwergencji wolnego świata i komunizmu? O to, sądzę, chodziło i chodzi w nepie-pierestrojce. Skoro komunizm „rozpłynął się” w reszcie świata, to efekt mógł być tylko taki, że ten świat zasymilował komunizm, a komunizm zaadaptował to, co do wolnego świata przynależało. Mamy zatem dziś: dwa światy w jednym. Od koegzystencji do demobolszewizmu.
Moje „gówno mogą” odnosiło się jedynie co sfery deklaracji tutejszych, dziś „rządzących”. De facto, propagandowej sieczki bez przełożenia na jakiekolwiek konkretne zamiary. Przyglądając się tej grupie osób na przestrzeni 30 lat, stwierdzam, że tu wcale nie chodzi o zdziałanie czegokolwiek przeciw bolszewickiemu tworowi, lecz o wskoczenie na konia i utrzymanie się w siodle dopóki się da, akceptując to, że na więcej nie można sobie pozwolić. Więc to tylko „gonienie króliczka”, wciąż i wciąż. Chęć partycypacji? Jak najbardziej. Przecież ta partycypacja, dla trzonu grupy trwa od samego początku. Co poniektórzy tylko doszlusowali z czasem, gdy tylko formalności stało się zadość i można było otrząsnąć się z antykomunizmu.
Andrzeju,
Niby drobiazg, a jednak wydaje mi się istotny. Otóż konwergencja, żeby zaistniała, potrzebuje przynajmniej dwóch, w miarę równoważnych, podmiotów. Komunizm upadł, zapanowała demokracja, więc niby z kim Zachód wszedł był w konwergencję? Wydaje mi się to godne zastanowienia.
Jeśli napiszę, że unia europejska to twór bardzo przypominający związek sowiecki to oczywiście nie będę w żadnym razie oryginalny. Problem w tym, że nie stało się to na zasadzie konwergencji (w zwykłym rozumieniu), bo nie było z kim. związek sowiecki upadł przed Maastricht. W takim razie trzeba by przyjąć, że konwergencja Zachodu z komunizmem ma charakter pogrobowy. Ty to nazywasz bardzo plastycznie „rozlaniem się komunizmu w reszcie świata‟. Ciekawa intuicja. W gruncie rzeczy jest chyba przecież tak, że aby zaakceptować w pełni (bez cienia wątpliwości) fikcję upadku komunizmu trzeba po prostu stanąć śmiało po jego stronie.
Proste, ale nieprzekonujące w pełni, jeśli spojrzeć na poczynania takich ludzi, jak Władimir Bukowski. Z jednej strony to od niego pochodzi stwierdzenie, że unia europejska to nic innego tylko zsre, wierna kopia zsrs. Z drugiej był przecie zagorzałym zwolennikiem moskiewskiego puczu i jego rzekomych konsekwencji. Nie pasuje do układanki. Czy jego poczynania są tylko wyjątkiem potwierdzającym regułę? Nie podlega klasyfikacji, ponieważ zwykł chadzać własnymi ścieżkami?
O ile Cię dobrze rozumiem Darku, chodzi o to, że ci, którzy swego czasu tęsknili za konwergencją i działali na jej rzecz, dziś głoszą i wielbią upadek komunizmu. Lecz czymże to argumentują? Pomijając „upadek muru” i tym podobną inscenizację tego „upadku”, czego autentyzm łatwo podważyć, jako główna przesłanka ku twierdzeniu pozostają im „demokratyczne przemiany”, „wolnorykowa gospodarka” i tym podobne „dowody” na ten upadek. Z tym już mało kto (a praktycznie nikt) nie polemizuje. Z mojego punktu widzenia, zastosowanie tych atrap jest jednak konwergencją, przyjęciem przez komunistów atrybutów „Zachodu”. Rzecz jasna przeprowadzonemu na bolszewicką modłę w której prawdziwe jest to co bolszewicy o tym mówią, a nie to co rzeczywiście jest. Komunizm zatem upadł, bo przetransformował się w „wolnorynkową demokrację”, stał się jak reszta świata. Zauważyć wypada przy tym, że jakkolwiek chińscy komuniści wypełniają tylko połowę tego warunku, praktykując wciąż u siebie „demokrację socjalistyczną”, wystarcza to reszcie świata do przyjmowania za dobrą monetę ich „transformacji” w stronę „Zachodu”. Ten z kolei, coraz szybciej stacza się w bolszewizm. Przede wszystkim wskutek sił odśrodkowych ale sądzę, że także sił działających z zewnątrz, na skutek połączenia swojego „krwioobiegu” z bolszewickimi tworami. Najlepszym przykładem zdaje mi się być Niunia, ale dotyczy to w zasadzie wszystkich sfer: militarnej (NATO) oraz last but not least ekonomicznej (bankowosć itd.). Niunia to twór przypominający zsrs. To fakt, ale dlaczego tak się stało? Czy tylko w wyniku sterowania nią przez bolszewickie kadry „Zachodu”? Czy sowieciarze wszystkich demoludów nie mają w tym swojego udziału?
To mniej więcej miałem na myśli, pisząc o dzisiejszej konwergenacji.
Z Bukowskim także i ja mam problem. Cóż bowiem może oznaczać jego, z jednej strony, trzeźwość umysłu i prawidłowa diagnoza procesów europejskich, a z drugiej strony zamykanie oczu na sowiecką (w szerokim ujęciu) rzeczywistość, wspieranie fikcji upadku komunizmu w sowietach i gdzie indziej? To mi zupełnie nie pasuje do siebie i kojarzy się z tutejszą „antykomunistyczną prawicą”, więc podejrzewam, że jest to z jego strony gra dostosowana do oczekiwań tych właśnie odbiorców jego przekazu. Według mnie to nie tyle kot chadzający własnymi ścieżkami co ktoś w typie Cata.
Andrzeju,
Z tym wielbieniem upadku komunizmu to chyba nie do końca tak. Tego się zanadto nie eksponuje, nie przypomina, ponieważ takie okolicznościowe polityczno-medialne laurki skłaniałyby do snucia wspomnień, rekapitulacji, wdawania się w szczegóły, a tego w ue sobie nie życzy raczej nikt, choćby pierwsza z brzegu polityczna „dama‟, niejaka Mogherini, która jeszcze w roku 1988, mając lat piętnaście, zdołała zapisać się do komunistycznej młodzieżówki. (Po co by jej było opisywanie w szczegółach zła, które „upadło‟, a które wspomagała wytrwale przecie w ostatnich – być może – dniach swej niewinności?).
Nie sposób wymazać z pamięci 1991 roku, ale narracja powinna być w miarę oględna (bo i po cóż zamęczać ludzi nudnymi historycznymi detalami): upadło zło, nastało dobro, dzwonek na przerwę! Huuuuuraaa!!!
A jeśli tak, to czy można w tej sytuacji mówić o konwergencji ideologii, systemów ustrojowych? Z upadłego zsrs oficjalnie (poza bardzo licznymi kawałkami betonu z berlińskiego muru) nie zabrano przecież nic, za to – przeforsowano tam „demokrację‟!
Ty zdaje się jednak odnosisz do świata jakim jest, realnego. OK. Ale czy na pewno? Stwierdzasz, że przyjęcie przez bolszewików demokratycznych atrap to forma konwergencji. Mnie to nie przekonuje. Albo albo. Albo opisujemy świat wirtualny, znany z mediów masowego rażenia, albo rzeczywisty. W rzeczywistym trudno już nawet o złudzenia, czego najlepszym przykładem jest pewien mój dobry znajomy z Pomorza. Dzielny mołodiec, po naszemu to chyba będzie… Zuch?! Niestety, mój znajomy, to bardzo rzadki przypadek, ale przecież brak chęci spojrzenia prawdzie w oczy nie jest przedmiotem tego wypracowania.
Po tej stronie rzeki… nie wiem jaką wybrać? Odrę? – są tylko pozory, żadnej konwergencji najdrobniejszego nawet elementu tzw. zachodniej demokracji. A skoro tak (i niezależnie co się wyprawia po drugiej stronie), konwergencji (a więc wymiany idejek) żadnej nie ma z niechybną pewnością. Tak to by było wedle mnie.
Jak to się stało, że niunia tak gwałtownie bolszewiczeje? Mnie się zdaje, dlatego, że bolszewicy przez lat ostatnich 30 postawili przede wszystkim na eksport (plus gigantyczną konsumpcję wewnętrzną, u zachodniego sąsiada). Importu nie ma. Stosunek wygląda jak 100 do 0. bolszewizm rozwija się pod tęczowym sztandarem nowo-starych ideologii na zachodzie (czas już zacząć pisać to pojęcie polityczne zgodnie z jego klasyfikacją polit-etyczną), i to, niestety, nie jest wcale śmieszne. bolszewicki wschód trwa w hibernacji, krzepi się pod ciepłym kożuchem prawicowych jakoby trendów. Czekają nas ciekawe czasy (jeśli, nie daj Boże, dożyjemy), albo…
Mnie się zdaje, że Bukowski to ktoś znacznie więcej niż tutejsza „antykomunistyczna prawica‟, a już na pewno… żaden z niego zdrajco-kot. Dla mnie to zagadkowy jegomość. Jakiś czas temu próbowano mu mocno zaszkodzić, więc – zdaje się – odrobinę jakby niewygodny.
Darku,
Poniekąd masz rację, że wyraźnie odróżniasz dwa światy: wykreowany, fikcyjny świat komunistycznej prowokacji-dezinformacji i realny świat bolszewizującej się reszty globu. Dwa równoległe światy nie mogą się do siebie nigdy zbliżyć o ile zachowują swoją równoległość. Czy te dwa wynienione powyżej ją jednak zachowują? Bo o ile, jak jesteśmy obaj przekonani, świat bolszewicki ani drgnie w swojej prostolinijności (pomimo, że nieraz stwarzał i dziś stwarza pozory zmiany kierunku), to z tym drugim światem chyba nie do końca tak jest. Jego płaszczyzna zakrzywia się w stronę bolszewicką, zatraca swoją równoległość. Sądzę, że właśnie Niunia jest ewidentnym przejawem tej zbieżności. Rzeczywistej. Bo ten wirtualny świat bolszewicki, w tym drugim, realnym świecie jest powszechnie postrzegany jako równie mu realny. On jest wirtualny dla nas tu w Podziemiu, ale dla całej reszty jest prawdziwy. Wydaje mi się, że to nie tyle za sprawą mediów co za sprawą rządów. W ten sposób te światy się przenikają, pozory uznane są za rzeczywistość i rzeczywiste są tego skutki. Konwergencja ideologii? No właśnie. Z jednej strony fikcyjna ale uznawana za prawdziwą, z drugiej strony prawdziwa.
Co do Bukowskiego, to nie tyle mi szło o jego niegdysiejsze zaprzedanie się bolszewikom (wierzę, że było ono chwilowe), co o ustawianie się w wygodnej pozycji. Niby pod prąd, ale zawsze w dobrą stronę, z wiatrem.
Andrzeju,
Mnie się zdaje, że tracimy pod nogami grunt bliskiego porozumienia, dlatego warto rozważyć samo pojęcie konwergencji i co ono oznacza w kontekście upodabniania się dwóch systemów. Mnie się zawsze zdawało, że to pojęcie oznacza wzajemne zbliżanie się do siebie dwóch (albo i większej liczby) koncepcji politycznych, ustrojowych czy jakich innych. Wychodząc z takiego założenia o żadnej konwergencji mowy być nie może, boć przecież bolszewizm (z definicji) nie może się demokratyzować (inaczej przestaje być bolszewizmem).
Ty patrzysz na te sprawy odmiennie, przyjmując, że proces konwergencji może mieć charakter jednostronny (i tylko zachód zmierza w kierunku bolszewizmu). Patrząc na Twoje stanowisko z bolszewickiego punktu widzenia, masz zasadniczo rację. Bo rzeczywiście, trudno zakładać, żeby bolszewicy szczerze i w najlepszej intencji chcieli kiedykolwiek cokolwiek uszczknąć z dobrodziejstw demokracji. Z absolutną swobodą można przyznać, że nigdy, ale to nigdy nie było to ich celem. Czy jednak, adaptując dla potrzeb własnej interpretacji ich sposób myślenia, nie popadamy w fałsz odwracania sensu słów?
Reasumując, ja tu żadnej konwergencji nie widzę. zachód bolszewiczeje. kropka.
Hipoteza, że fikcja zamienia się w rzeczywistość („…rzeczywiste są tego skutki‟) wydaje mi się intelektualnie kusząca, ale raczej nie dla mnie.
Piszesz, że Bukowski ma zdolność ustawiania się w wygodnej pozycji. Nie śledzę jego poczynań zbyt uważnie. Zawsze mi się jednak zdawało, że nie idzie przez życie na skróty (nawet wówczas, gdy wdał się w awanturę moskiewskiego procesu). Gdyby było inaczej, byłby dzisiaj piękny i młody, i szczęśliwy, a chyba tak nie jest. Jeśli masz coś ciekawego na temat jego ostatnich poczynań, co by mogło podważyć moje przekonanie, napisz koniecznie.
Ależ Darku! Mój punkt widzenia…Staram się być rzeczowy i obiektywny. Stwierdzam fakt, że wolny świat przyjął bolszewicką fikcję za rzeczywistość i w jego mniemaniu nastąpiła konwergencja. Skoro tak zrobił, to z tego wynikają dlań realne skutki. To w wolnym świecie tęskniono za konwergencją z komunizmem, i to wolny świat uważa dziś komunizm za „upadły”, zdemokratyzowany itd. Bolszewicki punkt widzenia, w którym nie ma już różnic między peerelem a Holandią, został przez niego przejęty. Ja to tylko opisuję, jak widać nie umiem tego robić właściwie.
Bukowski po prostu mówi dziś to, czego po nim oczekują. Oto przykład: http://telewizjarepublika.pl/tylko-u-nas-wladimir-bukowski-putin-i-trump-stana-sie-najgorszymi-wrogami,44722.html
Andrzeju,
W tej wypowiedzi Bukowskiego nie dostrzegam nic nowego. Czy on to mówi dlatego, ponieważ ktoś tego od niego oczekuje? Nie zdaje mi się. On po prostu trzyma się uporczywie własnych złudzeń z początku l. 90. Złudzeń być może straconych, ale o to trzeba by go wprost zapytać, a wątpię, żeby chciał z nami rozmawiać (nie on jeden). Jego zachowanie jest zrozumiałe z psychologicznego punktu widzenia. Pomylił się i teraz trudno mu to przyznać, stąd te dziwne wypowiedzi.
To rzecz jasna tylko gdybanie. W rzeczywistości nie sposób dociec, co myśli, ani jakie pobudki nim kierują. Inspiracja Kremla nie jest, rzecz jasna, wykluczona. Może być tak, że ma do odegrania rolę ugłaskanego krytyka, ale – obawiam się – to tylko gdybanie, nie poparte twardymi dowodami.
Zauważ, że dość sumiennie przedstawia taktykę Kremla, wyobrażalną. Nie mówi, że są caca, a tylko, że słabeusze, bez szerszej wizji. Czy to wynika z bolszewickiej inspiracji, czy z jego własnej słabości, to trudne pytanie.
W kwestii konwergencji całkiem nie możemy się porozumieć. Nie bardzo widzę, w czym zachód może upatrywać konwergencji, skoro… „komunizm upadł‟. Zbliżają się ideowo do trupa? To by oznaczało ideologiczną odmianę nekrofilii. Fuj!
Szanowni Panowie,
Wydało mi się, że być może interesującym przypisem do dyskusji Panów na temat konwergencji (bo nie na temat Bukowskiego!) byłby cytat z Józefa Mackiewicza. Pisał kiedyś o przemożnym wpływie VII kongresu kominternu w Moskwie, z lata 1935, na przyszłe dekady:
„25 lipca 1935 rozpoczął swe obrady w Moskwie VII Kongres Kominternu. Przeciągnęły się one do 20 sierpnia, i zakończyły uchwałą, która w skutkach okazała się jedną z najbardziej doniosłych dla ukształtowania umysłów w świecie na przeciąg dziesięcioleci. Było nią postanowienie stworzenia tzw. „Frontu Ludowego”. Czyli zmiany taktyki partii komunistycznej w jej tradycyjnym zwalczaniu konkurencyjnych światowych ruchów socjalistycznych i radykalnych jako „socjal-zdradzieckich”, a zastąpienia ofertą do wspólnego z nimi „Frontu”. Niewątpliwie, inicjatorzy tej uchwały nie mogli nawet w przybliżeniu przewidywać tych skutków, jakie osiągnie ona w końcowym rezultacie. „Front Ludowy”, pomyślany jako nowy środek natężenia infiltracji i propagandy prokomunistycznej w całym świecie, poprzez współpracę elementów radykalnych, lewicowych z komunistami, pod trafnym pretekstem wspólnego odparcia zagrożenia faszystowskiego, odniósł rezultat daleko przerastający pierwotne zamierzenia. Inicjatywa komunistyczna „Frontu” powodzenie swoje zawdzięczała dwóm przesłankom: po pierwsze zdawała się świadczyć o wyjściu ze skostnienia, a tym samym o istotnej „ewolucji” komunizmu, co było stałym Wunschtraumem nie tylko wszystkich „progresistów”, ale i wielu „realistów” świata zachodniego; po drugie zdawała się stanowić jedyną alternatywę wobec umundurowanego i upałkowanego socjalizmu typu faszystowskiego, przygnębiającego jednostki swą totalną manierą. Zwłaszcza w społeczeństwach, które nie wiedziały, względnie wiedzieć nie chciały, że w totalizmie typu komunistycznego wolność jednostki jest wielokrotnie bardziej ograniczona. „Front Ludowy”, który doszedł przede wszystkim do politycznej władzy we Francji, następnie w Hiszpanii, w Chinach, jako ruch zdobywający popularność wśród intelektualistów, artystów, światowej „awangardy”, etc. etc. zataczał coraz szersze kręgi, ogarniając „postępowców” prawie wszystkich krajów.
Zrodzone przez niego prądy zaczęły się z czasem różniczkować, dzielić, usamodzielniać; kłóciły się wzajemnie, zrywały nawet z prokomunizmem, słowem, szły własną i często bardzo różną drogą. Tak dalece, że dziś nie zawsze dałoby się ustalić ich wspólną genezę. Niemniej wytworzyły jednolitą dla współczesnej Demokracji modę obowiązującą: przy jednoczesnej pogardzie, względnie nienawiści, do samego słowa „faszyzm”, przy pobłażliwej pogardzie względem słowa „kontrrewolucja” – traktowanie „antykomunizmu” za przejaw co najmniej… złego smaku.”
Otóż to: ukształtowanie umysłów w świecie. Mackiewicz dopatrywał się wielu konsekwencji w uchwale kominternu. Podczas wojny duch fołksfrontu odnowił się w „antyfaszystowskich sojuszach nacjonalistów z komunistami”, a po wojnie w „ruchu pokojowym” i w zaangażowanym katolicyzmie lewackich intelektualistów. Można rozwinąć tę myśl, i wskazać na setki innych ruchów, które, wywodząc się z tego samego korzenia, całkowicie zdominowały ton politycznej debaty na Zacchodzie. Ale w takim razie, „konwergencja” byłaby tu tylko „wielkim powrotem”, powrotem do własnego źródła, do bolszewii.
Michał,
To jest wedle mnie przykład do czego prowadzi bezmyślna wiara w postęp – do zamykania oczu na komunistyczną rzeczywistość.
Jeżeli przyjąć takie stwierdzenie za słuszne, to jest ono jednocześnie solidną poszlaką, że w przypadku konsekwencji moskiewskiego przewrotu mamy do czynienia nie tyle z analogią, co, odrobinę paradoksalnie, z odwróceniem sytuacji.
Bezwzględna wiara w postęp nakazywała w połowie lat 30. nie dostrzegać problemu komunistycznych zbrodni (bo w innym przypadku żadne „fronty ludowe‟ nie byłyby oczywiście możliwe). Ta sama wiara wywoływała identyczne reakcje w erze Gorbaczowa. W dodatku, jak to interesująco przedstawiasz w cyklu o Gordijewskim, wiara ta promieniowała z taką siłą, że objęła swoim rażeniem dwóch wybitnych polityków.
Konsekwencją 1991 było obligatoryjne potępienie komunizmu, jako czegoś bezwzględnie złego, co wiązało się również z radosnym pogrzebem komunistycznej ideologii. Dla postępowców wszelkiej maści musiała to być wielka trauma, z której wykaraskali się co prawda żwawo, ale pewnie nie bez lękliwych jęków („co teraz z nami będzie?‟).
Jeżeli definiować konwergencję jako próbę pogodzenia wybuchowej rewolucji z uporczywą ewolucją (rzecz jasna zawsze w kierunku postępu), brutalnego nakazowego zamordyzmu z natrętną ideologiczną perswazją, to znajduje ona zastosowanie aż po kres ery Gorbaczowa. W czasach Jelcyna, tym bardziej Putina, z rozmysłem i skutecznie zablokowano wszelkie tego typu koncepcje.
Darek,
Nie było mnie w prlu w 1991 roku, ale tu, w Wielkiej Brytanii, żadnego „obligatoryjnego potępienia komunizmu” nie zauważyłem. Pamiętam zresztą, że pisałem tu kiedyś o moich przeżyciach przy oglądaniu prlowskiego filmu pt. Psy, który można chyba zinterpretować jako coś przeciwnego do potępieniu komunizmu – to była pochwała wszystkiego co prlowskie i to właśnie w tym samym czasie.
Żadnej traumy u postępowców także nie zauważyłem. Ponieważ wierzą w postęp, to wszystko jest dla nich postępem; karasiów wśród nich także nie pamiętam.
Co rzekłszy, być może nie rozuzmiem, co masz na myśli, mówiąc, że za Jelcyna i Putina „z rozmysłem i skutecznie zablokowano wszelkie tego typu koncepcje”. Czy chodzi Ci o to, że zablokowano koncepcję konwergencji?
Osobiście, nie lubię tego określenia, wydaje mi się, że jest w nim jakiś fałsz. Zawiera sugestię, że to „się samo robi”, bo nie można inaczej i takie zbliżanie się jest jakoś naturalne i nieuniknione, gdy w rzeczywistości jest tak, jak piszecie obaj powyżej.
Michał,
Skoro upadł komunizm, wróg wolności i demokracji, zimnowojenny rywal, i ogłasza się z tego tytułu triumf, to chyba dość oczywiste, że się tego komunizmu nie hołubi, ale wytyka palcem jako zło?!
Gdyby było inaczej, to zdaje się dla mnie oczywiste, że wszystkie mniejsze i większe żyjątka, egzystujące na zachodzie pod komunistycznym sztandarem nie zmieniałyby gwałtownie szyldów na nowe, ulra zielono-oliwno-demokratyczne. A zdaje się, zmieniły. Czy przy takiej zmianie szyldów (wariackiej – do rozszyfrowania jako najbezczelniejszy fałsz przez byle, pierwszego lepszego, dziennikarzynę) nie powinna owych żyjątek dopaść trauma? Winna.
Fałsz konwergencji jest oczywistą oczywistością. Nigdy nie było żadnej koncepcji konwergencji, a jedynie prowokacja, funkcjonująca pod tym szyldem.
Według mnie, prowokacja działała w czasach Gorbaczowa (i mogła przynieść zdumiewające efekty). Wraz z pojawieniem się Jelcyna na tanku – została pogrzebana.
Przyjęto inną strategię.
Darek,
Zdawałoby się, że powinno być tak, jak mówisz. Powinno było być – ale nie było.
W rzeczywistości, nikt nie wytykał komunistów palcami, a właśnie na odwrót, właśnie byli hołubieni, bo, och, mieli takie piękne intencje. A kiedy ktokolwiek próbował wówczas – tj. na początku lat 90. – porównać to bydło do Hitlera, to mu natychmiast zamykano usta, że nie rozumie, że nie może być porównania. W tym samym mniej więcej czasie, Nikołaj Tołstoj, który napisał książkę o wydaniu Kozaków Stalinowi i nazwał generała brytyjskiego odpowiedzialnego za tę akcję, zbrodniarzem wojennym, przegrał sprawę o zniesławienie w londyńskim sądzie. No, bo jakże to? Wydano zbrodniarzy kozackich wielkiemu Soso, sojusznikowi w walce z faszyzmem, więc o co chodzi?
Nie masz wcale racji, co do zmieniania szyldów. Jak pisał Mackiewicz (w cytacie przytoczonym powyżej) wszystkie te szyldy są stare jak uchwała kominternu. I zieloni, i feministki, wszystko już było, rzekł Ben (!) Afiba, a gdy nie było, śniło się chyba. Vanessa Redgrave była trockistką przed 1990 i po, żadnych szyldów nie zmieniała, i pozostała ulubienicą brytyjskiej publiczności.
Czyżbyś naprawdę uważał, że Corbyn i McDonnell zmienili szyldy w latach 90.?
Ejże?
Michał,
Piszesz o indywidualnych przypadkach ludzki, którzy nie zmienili przekonań. Wiem, byli tacy i są. En masse było i jest inaczej, choć zdaje się, że nikt do tej pory nie ogarnął tego statystycznie.
Po 1991 pojawiło się zjawisko nowych „post‟komunistycznych szyldów. Szyldy były nowe, mimo że samo zjawisko, jak podpowiadasz za Mackiewiczem, bardzo stare.
We Włoszech np. na bazie dawnej partii komunistycznej powstała „demokratyczna partia lewicy‟, mimo że nie wszystkim to odpowiadało. Sentymentaliści, przywiązani do emblematu sierpa i młota, doktrynerzy, którzy nie wzięli sobie do serca leninowskich nauk założyli w tym czasie „odrodzenie komunistyczne‟.
Tołstoj przegrał sprawę w sądzie o zniesławienie. Nie znam uzasadnienia wyroku, wiem tylko, że sam wyrok wzbudzał wiele kontrowersji. Kilka lat później europejski trybunał prawa człowieka uznał, że wyrok brytyjskiego sądu naruszył wolność wypowiedzi Tołstoja. W 2001 roku The New York Times opisywał sprawę w następujący sposób:
The case centered on one of the Allies’ most shameful acts of World War II, the forced repatriation, under the terms of the 1945 Yalta agreement with the Soviet Union, of thousands of captured anti-Communist Russians and Yugoslavs, most of whom were promptly executed or imprisoned.
As a brigadier on the staff of the British forces occupying Austria at the end of the war, Toby Austin Richard William Low, as Lord Aldington was known, was involved in sending back 70,000 so-called Cossacks and anti-Tito Ustasha who had surrendered to the British in the belief that they would be safe. The group included 11,000 women and children. He acted on the direct orders of Harold Macmillan, Winston Churchill’s minister in the Mediterranean.
Jak widać, sprawy nie przedstawiają się tak jednoznacznie, jak sugerujesz, i nawet nie wszyscy na zachodzie przymykają oko na Jałtę i świństwa tam spreparowane.
Darek,
Nie odnosiłem wrażenia, że sugerowałem kiedykolwiek lub gdziekolwiek, że „sprawy przedstawiają się jednoznacznie”. Rzecz jasna, mogę się mylić i być może wykażesz mi, jak jednoznacznie wszystko przedstawiam. W takim razie mogę Cię tylko przeprosić i obiecać poprawę, ale generalnie? Jednoznaczność? Moi?
En masse? Ja się niestety nie znam. O ile wszakże widziałem wiele dowodów na to, co przedstawiałem powyżej – żadnego potępiania komunizmu nie było, a raczej przeciwnie – to nie widzę żadnych dowodów, że „en masse” działo się inaczej. Ba! Tylko jak tego dowieść? Oto jest pytanie? Czy proponujesz użycie metody indukcyjnej? Bardzo będę ciekaw jak tego dowiedziesz, bo jak mówię, na masach się nie znam.
Ale zadziwiłeś mnie w jednym punkcie: Dariusz Rohnka przytacza New York Times?!?! Gdzie pieprz rośnie, dziecko poszło. Popatrz, do czego to doszło.
Michał,
Skoro w NYT znajdujesz cytat z sensem napisany, dlaczego by go nie przytoczyć? Mowa w nim przecież o jednym z najbardziej wstydliwych postępków ii wojny światowej ze wskazaniem na Jałtę i wydawanie antykomunistycznych żołnierzy, wraz z kobietami i dziećmi, sowietom.
A to, że taka wypowiedź (na temat wojennej współpracy aliantów z komunistami) ukazuje się w lewackiej gazecie jest szczególnie wart odnotowania (w kontekście ostatnich komentarzy).
OK. Masz rzecz jasna rację, że jeżeli Goebbels nazwie krzesło krzesłem, to nie musimy utrzymywać, że to stół. Ale! Ale…
Czy cytowalibyśmy w ten sam sposób np. wybiórczą gazetkę? Czy gdyby michnikowy organ (fuj!) mówił coś o wydaniu Kozaków, to byłoby to szczególnie godne odnotowania?
Może. Może. Ale to ciekawe pytanie.
Michał,
Tak, krzesło jest argumentem trudnym do wywrócenia.
Nie pamiętam, czy kiedykolwiek cytowałem gazetę wyborczą, ale takiej możliwości nie da się wykluczyć. Na pewno cytowałem jeden przynajmniej nagłówek z tej gazety, mianowicie: „nasz prezydent, nasz premier‟, czy jakość podobnie, i to… cytowałem wielokrotnie (jako przykład wspólnej, z aktualnie rządzącymi komunistami, prowokacji politycznej). Czy gdyby napisano tam, że Józef Mackiewicz wielkim antykomunistą był, dałbym o tym krótką choć notatkę? Zdaje mi się, że tak.
Ale masz rację. Twoje pytanie jest zdecydowanie bardziej ciekawe w ogólniejszym kontekście. Pierwsze co się nasuwa, to fory, jakie się przyznawało zachodnim mediom z punktu widzenia Wschodnioeuropejczyka. W 1991 roku miałem z jakichś powodów bezpośredni kontakt z amerykańskim pismem „Communism‟ (bodaj tak się nazywało). Już sam tytuł zrobił na mnie spore wrażenie, gdy po raz pierwszy je ujrzałem w amerykańskim konsulacie. Pismo w całości poświęcone komunizmowi, wydawane przez Amerykanów. Gdy okazało się, że bez problemów mogę zabrać numery archiwalne (i tak nikt się nimi nie interesował) byłem szczerze ucieszony, spodziewając się Bóg wie czego. Poza pro-pierestrojkowym bełkotem, niczego tam oczywiście nie znalazłem.
Z NYT sprzed 17 lat (bo to był artykuł z 2001 roku) to trochę inna kwestia. (Nie tylko „krzesło‟). W ferworze dyskusji szukałem namacalnego argumentu, że po 1991 stosunek do komunizmu zmienił się… na gorsze? Trafiłem celnie, zdecydowanie ponad własne oczekiwania. W tym krótkim fragmencie nie dość, że mamy krytykę sowietów, bardzo ostrą krytykę ich zachodnich sojuszników, nawet coś w rodzaju żalu wobec losów, jaki spotkał antykomunistów ze Wschodu i Bałkanów.
A może ten zdumiewający kawałek tekstu to tylko dziwny przypadek, lapsus który, jak wiele podobnych, pojawia się codziennie w każdej gazecie? Bo czy nie jest to aby ledwie zakamuflowane wspieranie „faszyzmu‟ (wedle współczesnych, i nie tylko współczesnych, standardów)?
Nie, sekundę! Nie chodzi przecież o sam fakt cytowania. Przytaczać można Lenina, Trybunę Ludu albo Prawdę – to tylko źródło. Rzecz chyba w tym, czy przytaczam NYT na potwierdzenie moich tez.
Ktoś kiedyś, kiedy byłem młodym człowiekiem – zresztą znasz tę osobę bardzo dobrze – powiedział mi, że powszechny zwyczaj przytaczania wrogów na potwierdzenie własnych tez (w stylu: nawet on, który jest idiotą, zgadza się ze mną, że itd.) jest aburdalny. Jeżeli ktoś, z kim się nie zgadzam w ogóle, wypowiada opinię zgodną z moją, to powinienem raczej zakwestionować moje własne przekonanie.
Wyznaję, że tak bardzo czułem się wówczas przekonany, że do dziś uznaję słuszność tego twierdzenia. Rzecz jasna, nie idzie tu o stwierdzenie faktu – krzesło czy stół? – ale o opinię. Jeżeli Michnik powie, że krzesło jest krzesłem, to nie będę tego kwestionował, ale jeżeli powie, że źli kapitaliści wydali Stalinowi Kozaków, cha, cha, cha, to to domaga się refleksji.
Twierdzę niniejszym, że w kawałku z NYT jest więcej krytyki zdradzieckich imperialistów brytyjskich – czego dobrego można się spodziewać po kolonialistach, ha? – niż krytyki sowietów. Święty patron tego rodzaju Amerykanów, John F Kennedy, powiedziałby to samo: imperialistyczni zbrodniarze brytyjscy wydali, a sowieciarze zrobili, co powinni byli zrobić z faszystami. Ale cała wina leży po stronie imperialistów.
Michał,
Ktoś dobrze mi znajomy zwykł mawiać, że każda interpretacja jest dopuszczalna, dopóki nie jest sprzeczna z interpretowanym tekstem.
Przyjrzyjmy się zatem fragmentowi tekstu:
The case centered on one of the Allies’ most shameful acts of World War II, the forced repatriation, under the terms of the 1945 Yalta agreement with the Soviet Union.
Otóż jedno słowo w tym tekście „haniebny‟ (postępek) mówi wystarczająco dużo. Co jest haniebne. Akt wydania jeńców w ręce komunistycznych sprzymierzeńców? Czy może: akt wydania jeńców w łapy komunistycznych oprawców?
Cytat broni się sam, a jego proweniencja przestaje mieć znaczenie.
Krzesło krzesłem.
Darek,
Ten ktoś, to był Święty Augustyn, więc bardzo się cieszę, że tak Ci jest bliski ten wielki Święty Kościoła Powszechnego.
Powtarzam raz jeszcze: czy mógł był wypowiedzieć takie słowa Adam Michnik? Absolutnie tak. I w jego ustach, podobnie jak w ustach dziennikarza wybiórczych nowojorskich gazetek, miałoby to tylko jeden wymiar: oskarżenia pod adresem imperialistów. Nie ma tu nawet śladu oskarżenia bolszewickich morderców. O, wstyd i hańba, bo wydali, a nie: wstyd i hańba, bo oddali w ręce zbrodniczych bolszewików.
I ta interpretacja, zgodnie z Augustynem, jest niesprzeczna z tekstem.
Michał,
To klasyczny sofizmat:
„O, wstyd i hańba, bo wydali, a nie: wstyd i hańba, bo oddali w ręce zbrodniczych bolszewików.”
Tekst jest jednoznaczny. Hańba, bo wydali ich w ręce sowietów, i większość z nich została stracona lub uwięziona.
Sofizmat? Aż musiałem sprawdzić, czy się nie mylę co do znaczenia tego słowa. Wygląda na to, że oskarżasz mnie o wykrętne i zwodnicze dowodzenie, o rozmyślne wprowadzanie logicznego błędu w celu zaciemnienia jasnego argumentu, bo chyba nie chodzi ci o scholastyczne „sophismata” w rodzaju: Omnes homines sunt asini vel homines et asini sunt asini?
Tekst z NYT i mnie wydaje się jednoznaczny, ale okazuje się nagle, że mój przyjaciel interpretuje go inaczej, co prowadzi mnie raczej do wniosku, że jednoznaczny nie jest. W Twoich oczach pozostaje jednoznaczny, tylko i wyłącznie dlatego, że moja interpretacja, choć niesprzeczna z tekstem, jest Twoim zdaniem wykrętna i zwodnicza.
Przytaczałem tu kiedyś młodego Kennedy’ego, który twierdził w roku 1945, że „Rosja pragnie pokoju”, że wywalczyli sobie prawo do przyjaznych rządów w krajach ościennych, że mają pełne prawo rozprawić się z wrogami. Zmierzam do tego, że w Ameryce zwłaszcza (ale w Wielkiej Brytanii także) istnieje pozycja ideowa, pewna linia polityczna od wczesnych amerykańskich wielbicieli rewolucji, przez Roosevelta i Kennedy’ego, do Obamy, Clintonów, Washington Post i New York Timesa, która jest całkowicie po stronie sowietów i nawet kiedy im się coś w sowietach nie podoba, to są to w stanie usprawiedliwić, ale JEDNOCZEŚNIE wszyscy oni są anty-brytyjscy, bo Londyn reprezentuje dla nich „metropolię”, imperializm, kolonializm, z którego oni się wyzwolili, a ich dziejową misją jest wyzwolenie całego świata od kolonialnej zmory.
Stąd więc moja argumentacja, że ich stanowisko jest pęknięte wewnętrznie: źli imperialiści wydali, a dobrzy bolszewicy dobrze zrobili, rozprawiając się z wrogami.
Sytuacja jest jednoznaczna: i Brytyjczycy, i Amerykanie byli w spisku z bolszewickimi mordercami, ale liberalny odłam amerykańskiej opinii, jest gotów przyznać tylko winę jednej strony: imperialistów.
Tak to widzę. Nie wydaje mi się to sofizmatem, bo wydaje mi się po postu słusznym i jasnym określeniem sytuacji i jasną wykładnią tekstu z NYT.
Michał,
Trudno mi się zgodzić ze stanowiskiem, że istotniejsze od tego, co mówi konkretny autor w swoim tekście, jest tendencja, reprezentowana przez dane środowisko polityczne czy tytuł prasowy, w którym tekst został zamieszczony.
Ale skoro przyjmujesz, że Twoja interpretacja nieoparta na tekście jest z tym tekstem zgodna, nie mam zamiaru wchodzić z takim założeniem w polemikę.
Autor cytatu napisał blisko tysiąc tekstów, w których poruszany jest temat związku sowieckiego. Z oczywistych powodów, nie sposób w kilka minut stwierdzić, jakie poglądy reprezentuje. W jedynym artykule, na który zdołałem rzucić okiem pisze tak:
Western analysts are divided over why the Soviet Union has decided to undertake the diplomatic campaign on terrorism.
Some argue that it is part of a wider campaign by Soviet leaders to improve the Soviet Union’s image in the world by seeking to present themselves as being open, reasonable and peace-loving.
Mnie się ten fragment nie wydaje prosowiecki, ale może i tym razem zawodzi mnie umiejętność czytania.
Tak czy siak, pozostanę przy interpretacji fragmentu, który wcześniej cytowałem.
Mowa w nim o haniebnym postępku wydania przez aliantów (bez wytykania palcami, że chodzi akurat o alianta brytyjskiego, nie np. amerykańskiego) jeńców wojennych wraz z ich rodzinami.
Dlaczego ten postępek autor uznał za haniebny?
Czy dlatego, że przekazano jeńców wojennych, walczących po stronie hitlerowskiej, sowieckiemu sojusznikowi? Otóż, nie. Haniebny jest dlatego, że wydano tych ludzi na niemal pewną śmierć lub więzienie w związku sowieckim, który najwidoczniej – w oczach autora tekstu – reprezentował system zbrodniczy.
Darek,
Być może masz rację. Wypowiadam się na temat fragmentów, np. w nowo przytoczonym fragmencie nie ma nic antysowieckiego, powiedziałbym raczej, że jest prosowiecki. Ale przecież nie mogę znać kontekstu (do obu cytatów), bo go nigdy nie podałeś. Nie podajesz nadal nazwiska autora, ani tytułu tekstów. Teraz powołujesz się na tysiąc artykułów…
Nie mogę obiecać, że przeczytam cały tysiąc. Prawdę mówiąc, nawet gdyby były znakomite, to także dałbym sobie spokój po kilku. Ale obiecuję solennie, że jeżeli podasz linkę, to przeczytam uważnie, cokolwiek uznasz za stosowne, i jeżeli zmienię zdanie, to z całą pewnością powiem to wprost, a nawet wlezę pod stół i będę odszczekiwał. Wydaje mi się to bardzo ważne, bo nie zamierzam uporczywie trzymać się własnych złudzeń, nawet jeżeli to byłoby zrozumiałe z psychologicznego punktu widzenia (że pozwolę sobie sparafrazować Twoje słowa na temat Bukowskiego, powyżej):
„On po prostu trzyma się uporczywie własnych złudzeń z początku l. 90. Złudzeń być może straconych, ale o to trzeba by go wprost zapytać, a wątpię, żeby chciał z nami rozmawiać (nie on jeden). Jego zachowanie jest zrozumiałe z psychologicznego punktu widzenia. Pomylił się i teraz trudno mu to przyznać, stąd te dziwne wypowiedzi.”
Nieumiejętność przyznania się do własnych błędów wydaje mi się infantylizmem, wydaje mi się gangreną na myśleniu, wydaje mi się skazą kultury. Jeżeli nasze przekonania nie są położone na szalach dyskusji, to dyskusja nie ma sensu, bo przemienia się w wymianę deklaracji.
Michał,
Jeżeli tekst:
Some argue that it is part of a wider campaign by Soviet leaders to improve the Soviet Union’s image in the world by seeking to present themselves as being open, reasonable and peace-loving.
ma, wedle Cię, charakter prosowiecki, to pozwól, że uchylę się od dalszej dyskusji.
Nieumiejętność przyznania się do własnych błędów może Ci się słusznie wydawać infantylizmem, tak się jednak składa, że jest zjawiskiem powszechnym, a tych, którzy potrafią postępować inaczej jest zdecydowana mniejszość.
Podaję linki, także link do wyszukiwarki NYT:
https://www.nytimes.com/2001/01/02/world/lord-aldington-86-libeled-for-1945-yalta-repatriations.html
https://www.nytimes.com/1987/04/01/world/soviet-proposes-antiterror-effort-to-west.html?rref=collection%2Fbyline%2Fpaul-lewis
https://www.nytimes.com/by/paul-lewis?action=click&contentCollection=Archives&module=Byline®ion=Header&pgtype=article
Sam czytałem, ze zrozumiałych powodów, jedynie kilka fragmentów.
Darek,
Wyobraźmy sobie następującą wypowiedź:
Niektórzy twierdzą, że to jest część szerszej kampanii przywódców hitlerowskich, w celu polepszenia obrazu III Rzeszy na świecie, chcą przedstawić się jako ludzie otwarci, rozsądni i kochający pokój.
Czy słowa takie byłyby antyhitlerowskie?
Darek,
Przeczytałem dwa artykuły na załączonych obrazkach. Ten o zmienionym stosunku sowietów do terroryzmu, z roku 1987, wydaje mi się klasyczną sowiecką propagandą; obojętne, czy Paul Lewis był w tym wypadku świadomym czy nieświadomym narzędziem tej propagandy. Był rok 1987, Reagan był nadal u władzy, choć tracił ciut władze umysłowe. Gorbaczow wystąpił z nową „inicjatywą” zsynchronizowania wysiłków antyterrorystycznych Zachodu z sowietami, żeby np. Zachód wydał im afgańskich mudżahedinów. Oczywiście sam wiesz, co to znaczyło i pisałeś o tym przed laty. Gorbaczow przygotowywał grunt do przyszłego odwrócenia wektorów przez mudżahedinów, z których ruchu zrodzić się miała zarówno Al-Qaeda i Taleban, i do „wspólnej akcji przeciw wspólnemu wrogowi”. Lewis zdaje sprawę z sowieckich zabiegów, jakby to była dyplomatyczna propozycja normalnego państwa.
Nekrolog Aldingtona jest napisany całkowicie przeciwko Tołstojowi. Nikołaj Tołstoj, dodajmy, nie tylko powoływał się na Mackiewicza, ale opisywał wypadki nad Drawą całkowicie w zgodzie z Mackiewiczem. Tymczasem wg Lewisa, Aldington (tak naprawdę, Toby Low) został „oczerniony” przez Tołstoja. „Libel” jest trudny do przełożenia, ale to tyle co „pomówienie”, „oszczercza potwarz”. Oszczerczą potwarzą miało tu być, że Low wydał Kozaków – o, przepraszam, wedle Lewisa „tak zwanych Kozaków” – na śmierć, gdy Low o niczym nie wiedział, a tylko wykonywał rozkazy. „I didn’t make a fuss about it. I just got on with the job.” No, słusznie. Nie inaczej mogli byli się usprawiedliwiać mordercy z Katynia.
Po przeczytaniu tych dwóch tekstów, chętnie przyznaję się do błędu: przyjąłem z góry, że „tendencja reprezentowana przez dane środowisko polityczne czy tytuł prasowy, w którym tekst został zamieszczony” jest ważniejsza niż treść artykułu. Masz rację. Było możliwe, że NYT opublikowałby artykuł niezgodny ze swą tendencją. Masz rację, nie powinienem był tego z góry wykluczyć. Przepraszam, wchodzę pod stół i odszczekuję.
Odszczekawszy. Po lekturze tych dwóch artykułów Paula Lewisa twierdzę stanowczo, że są oba prosowieckie. Pod pozorami obiektywizmu i rozważania kwestii z wielu punktów widzenia, przemycają sowiecką, a w najlepszym razie prosowiecką optykę.
Co do infantylizmu… mój Boże! Infantylizm jest powszechny, to fakt, ale to doprawdy nie czyni go lepszym, ani tym bardziej słusznym. Józef Mackiewicz występował przez całe życie przeciw utartym, powszechnym poglądom, przeciw bezmyślnym przekonaniom. „A ja przeciwnie!…” Nie on jeden. Najwięksi myśliciele w historii ludzkości odrzucali powszechne, acz błędne przekonania. Czy nie lepiej zgłosić akces do mniejszości, która gotowa jest przyznać się do błędu? Czy nie będziemy wówczas w lepszym towarzystwie?
Jeżeli Bukowski jest usprawiedliwiony, bo to psychologicznie zrozumiałe, że nie chce się przyznać do błędu, to dlaczego nie usprawiedliwić np. każdego poputczika? Ech, raz chlapnął głupstwo, trzeba mu wybaczyć, bo to przecież zrozumiałe psychologicznie. A Morawieccy? Darujmy im. Bredzą, jak Piekarski na mękach, ale to zrozumiałe, więc dajmy im spokój. Czy tak?
Michał,
Jeżeli wsłuchać się w oczywistą ironię tego passusu, (który cytujesz w poprzednim swoim komentarzu – najwyraźniej nie dotrzymuję Ci kroku w zapale komentowania) odpowiedź będzie brzmiała twierdząco – tak, to jest w intencji wypowiedź antyhitlerowska.
Swojego czasu Pawlikowski podzielił się z czytelnikami taką oto dykteryjką:
Młody poeta futurystyczny – grożąc lufą rewolweru – deklamuje zastraszonemu redaktorowi ostatni swój utwór. W utworze tym jest zdanie: „Całowałem owal czaszki‟. W tym miejscu autor przerywa deklamacje i krzyczy: Całowałem owal czaszki, czy rozumie pan tę rozkosz?!‟ Na to redaktor odpowiada z pokorą: „Nie rozumiem. Skądże mogę rozumieć… Ot, żyło się całe życie bez żadnej przyjemności‟…
Otóż, cierpię na podobne schorzenie co ów redaktor i ni w ząb nie dostrzegam w przytoczonym przez Cię fikcyjnym zdanie źdźbła pro-hitleryzmu.
***
Jeśli zaś chodzi o teksty Paula Lewisa, z oczywistych powodów nie mogę zająć się ich dokładnym czytaniem, dlatego niechętnie, ale nie wejdę z Tobą w głębszą polemikę.
Zastanawiam się jedynie (na podstawie bardzo pobieżnej lektury tytułu i kilku fragmentów), czy Twoje przekonanie o tendencyjności tekstu dotyczącego sporu Low-Towstoj jest uzasadnione.
Wiesz równie dobrze jak ja, że słowo „libel‟ jest przede wszystkim terminem prawniczym, dlatego tytuł tekstu:
Lord Aldington, 86, Libeled for 1945 Yalta Repatriations
odnosi się najzwyczajniej do wyroku brytyjskiego sądu, jaki zapadł wiele lat wcześniej, zaś akapit:
The case centered on one of the Allies’ most shameful acts of World War II, the forced repatriation, under the terms of the 1945 Yalta agreement with the Soviet Union.
mówi jednoznacznie o haniebnym, zbrodniczym charakterze czynu, którego Low był głównym bohaterem. Gdzie tu wybielanie zbrodniarza?
Bukowski? Bukowski błądzi we mgle przynajmniej od 1991 roku… co tu dyskutować? Czy to, jaki promil ludzkości jest zdolny do absolutnej, wewnętrznej szczerości?
Jeśli, to chyba przy innej okazji.
Darek,
Hmm, interesująca analogia. Nie wiem, czy powinienem się czuć zaszczycony, czy zaszczuty, porównaniem do półbolszewickiego półgłówka, wymachującego rewolwerem podczas deklamowania złej poezji? Ale może ważniejsze: czy naprawdę myślisz, że istota anegdoty Pawlikowskiego tkwi w niedostrzeganiu przez redaktora takich przyjemności?
Nie wiem, jakie są oczywiste powody, na które powołujesz się po raz któryś. Twój zarzut wobec mnie brzmiał verbatim: „że istotniejsze od tego, co mówi konkretny autor w swoim tekście, jest tendencja”. Przyznałem Ci rację. Ale teraz nagle się okazuje, że fragmenty są ważniejsze od całości „z powodów oczywistych”. Tylko że ja przeczytałem w całości bałkot p. Lewisa i to jest bełkot prosowiecki. Dodałbym: „z powodów oczywistych”, gdyby to nie był nadmiar złośliwości.
Zapewniam Cię, że dałbym radę wyjąć z książki Macintyre’a o Gordijewskim fragmenty, które ktoś mógłby następnie zinterpretować jako antysowieckie. Fragmenty o sowieckich zbrodniach. Jeżeli te fragmenty są ważniejsze niż całość, to książka o Gordijewskim jest antysowiecka. Miałbym następujący kłopot z taką interpretacją: jest ona niedorzeczna.
Nie masz racji, co do libel. Autor mógł był powiedzieć „accused of libel”, indicted, convicted etc., ale w zamian użył czasownika. Słowa: Michael libelled Dariusz, oznaczają tylko jedno: Michał oczernił Dariusza.
Wybielenie zbrodniarza zawiera się w całym tekście, który jest obroną pozycji Aldingtona. To był bardzo głośny proces, który śledziłem z wielkim zainteresowaniem. Tołstoj został w nim przedstawiony jako wrogi obcokrajowiec, który „udaje brytyjskiego arystokratę” i oczernia zasłużonych ludzi. Po wyroku, większość gazet opublikowała zupełnie skandaliczne, oburzające artykuły na temat farbowanych lisów, co to próbują zarzucić dobrym Anglikom zbrodnie wojenne. I taki dokładnie jest timbre nekrologu.
Masz rację, że Bukowskiego nie warto dyskutować, bo ludzie, którzy nie potrafią przyznać się do błędu, nie są godni uwagi. Pomijam, że nie mógłbyś go dyskutować ze mną, po prostu dlatego, że go nie znam.
Michał,
Wybacz, jeżeli poczułeś się odrobinę urażony przyrównaniem do (nie wiem, skąd podejrzenie, że awangardowy poeta musi być koniecznie bolszewikiem) lekko ponad miarę sugestywnego poety. Ot, zdarzyło się, że w sugerowanych przez Cię interpretacjach nie dostrzegam ścisłej korelacji z tekstem. Tyla.
Fragmenty nie są ważniejsze od całości „z powodów oczywistych‟; zakładam, że wyraziłem się dostatecznie jasno – napisałem: „z powodów oczywistych‟, ponieważ najzwyczajniej brak mi czasu na czytanie całych artykułów o sprawach/ludziach, które/którzy nie zanadto mnie interesują.
Niemniej, zmuszony okolicznościami (Twoim legendarnym uporem polemicznym, o którym pewnie będą kiedyś uczyć dzieci w szkołach: „Dlaczego M. Bąkowski największym polemistą był?‟) przeczytałem nekrolog pióra pana Lewisa dotyczący T. Lowa.
Pomijając fragment, który cytowałem bodaj już ze cztery razy (a który nadal uważam za decydujący w sporze) skłonny jestem (aczkolwiek z niechęcią – nie każdy jest, jak Ty, urodzonym dyskutantem) zwrócić uwagę na dwie kwestie:
Tytuł. Nie mam zamiaru rywalizować z Tobą w kwestii znajomości j. angielskiego (z kilku powodów byłoby to po prostu śmieszne), chciałbym Ci jednak zwrócić uwagę na jego kontekst.
Wyobraź sobie: piszesz nekrolog o facecie (niech by to był np. wieśniak małorolny, Dariusz Rohnka, który szczęśliwie zszedł z tego padołu łez przed Tobą, dzięki czemu – farciarz! – otrzymał, w zamian za piekielne męki, całkiem do rzeczy fragment tekstu pióra godnego) i na co w pierwszej kolejności zwracasz w tym tekście uwagę? A no na to, że jakiś inny chuligan-ruski-książe, w dodatku potomek nieśmiertelnego Lwa (okropnego, nawiasem, nudziarza) pozwolił sobie o nieboszczyku napisać ździebko kontrowersyjnie?!
Czy samo w sobie, nie jest to ujmą na honorze Lorda? Podrap się Łaskawco po swojej bujno-kruczej czuprynie i… niekoniecznie odpowiadaj. Obaj wiemy, że taki tytuł nekrologu to hańba, nie tylko dla nieboszczyka, ale i dla nobliwej rodzinki. Idąc dalej, wyimaginuj sobie nagrobek w podobnym rycie!
I druga rzecz. Zwróć w dobrotliwości swojej ponownie uwagę – czy który z nich neguje (i autor, i nieboszczyk) haniebny i zbrodniczy charakter wydarzeń, o których mowa? Żaden bodaj (czytałem ledwie pół godziny temu, ale nie pamiętam zbyt dobrze, co tam napisano). Przeciwnie, wydaje mi się, obaj skłonni przyznać, że ten akurat wojenny postępek był w swojej istocie (biorąc pod uwagę wszelkie możliwe zbrodnie ii wojny światowej) wyjątkowo paskudny, a… jedynie oskarżenie niecelne, bo lord (kto nadał mu ten idiotyczny tytuł?) jedynie rozkazy wykonywał „upiorne‟.
Ech. Wiem, że dyskusje są potrzebne, ale gdy toczone wokół spraw podobnie wstrętnych, wywołują torsje, przynajmniej u mnie.
Darek,
Bez drapania, koniecznie odpowiadam:
Urażony się nie czuję. Skąd podejrzenie o bolszewizm? Tylko z lektury futurystów. Czyżbyś opierał się na tendencji raczej niż na tekstach w ocenie poezji?
Rzecz jasna, jeżeli nie ma korelacji między moją interpretacją a tekstem, to da się to obiektywnie wykazać. Jak tylko taki dowód ujrzę, to z infantylną radością zmienię zdanie.
Nikołaj Tołstoj był hrabią, a nie księciem, ani chuliganem, co ma niewiększe znaczenie, niż jego pokrewieństwo z Lwem. Napisał dwie książki o zbrodni nad rzeką Drawą (i w innych miejscach także), w czym niczego kontrowersyjnego nie widzę. Opisał wydarzenia zgodnie z prawdą, nazwał zbrodniarzy po imieniu. Czy gdyby Lewis pisał nekrolog Eichmanna i zaczął od tego, że ktoś go oczernił jako zbrodniarza, to też byś go bronił? No, bo to ujma na honorze?…
Mnie mało obchodzi Toby Low, ale żeby „kontrowersyjne” okazało się coś tak oczywistego, to mnie zdumiewa. Niby dlaczego mam dokonywać wysiłku, żeby ZROZUMIEĆ zbrodniarza, któremu było potrzeba oczyścić swe imię? Z jakiego powodu?
Napisałem wiele dni temu, że NYT, może i był oburzony na wydawanie, ale i tak był po stronie bolszewii. Był i jest. Podtrzymuję to zdanie w całej rozciągłości, po lekturze dwóch artykułów Lewisa. Mam nadzieję, że nie będę musiał czytać go więcej. Życie jest zbyt krótkie na Paula Lewisa z New York Times.
Michał,
Wyznaję z pokorą, po przeczytaniu Twojego ostatniego komentarza, że przynajmniej w 3/4 nie zrozumiałem o czym piszesz, a skoro… Low oraz Lewis obchodzą mnie mniej więcej tak samo mocno jak Ciebie, z mojej strony to by było tyle…
O, ok. Ciekawe, które trzy z tych czterech są niezrozumiałe. O drapaniu? To Ty zachęciłeś mnie do drapania się po głowie oraz namawiałeś, bym „niekoniecznie odpowiadał”.
Podejrzenie o bolszewizm? To Ty zapytałeś, dlaczego podejrzewam futurystę o bolszewizm. Odpowiedź: bo większość futurystów była półbolszewickimi półgłówkami (i tak brzmiały moje słowa). Tendencja? To Ty zarzuciłeś mi – zresztą słusznie – że opieram się na tendencji, a nie na tekście w ocenie NYT. Ponieważ miałeś rację wobec mnie, to stosuj tę samą zasadę wobec siebie.
Korelacja? Wytknąłeś mi brak korelacji między moją interpretacją i tekstem, bez podania na to jakichkolwek dowodów. Samo stwierdzenie nie jest dowodem, a Ty taki brak tylko stwierdziłeś. Jeśli uzyskam odpowiedni dowód to zmienię zdanie, tj. odrzucę mą interpretację. Na razie moja interpretacja wydaje mi się w zgodzie z tekstem.
Infantylna radość? Zmienię zdanie wobec przedstawionych dowodów z radością, bo nie będę odtąd tkwił w błędzie. „Infantylizm” tej radości był tu jedynie przytykiem do Twojej obrony nieumiejętności przyznania się do błędu.
Tołstoja nazwałeś księciem, gdy on jest tylko hrabią. Jego tytuł wydaje mi się nieistotny, podobnie jak nieistotne jest jego pokrewieństwo z wielkim pisarzem, podobnie jak nierelewantny w tej dyskusji jest nasz względny stosunek do pisarstwa Lwa Tołstoja.
Eichmann? Czy tytuł nekrologu zbrodniarza, brzmiący: Ziutek oczernił go jako zbrodniarza – wydałby Ci się do rzeczy? Czy raczej byłby próbą wybielenia zbrodniarza? Tak właśnie brzmi: Tolstoy libelled Aldington.
Zarówno Lewisa jak i angielskiego zbrodniarza wojennego (który tylko wykonywał rozkazy), przytoczyłeś Ty. Ja sam przytoczyłem tylko przykład potraktowania wówczas Tołstoja, jako ilustrację, jak naprawdę wyglądało postrzeganie tzw. upadku komunizmu, w tamtych czasach na Zachodzie. Lewis nie jest ważny, ale zrozumienie tej percepcji wówczas wydaje mi się bardzo ważne – dzisiaj.
Więc jeszcze raz: które trzy czwarte wydają Ci się niejasne?
Michał,
Pierwszy niejasny punkt: skąd podejrzenie futurysty o bolszewizm? Na podstawie fragmentu wiersza (co do jakości którego trudno wyrobić sobie zdanie)? Ponieważ ambitny, neurasteniczny młodzieniec wymachiwał przed redaktorem rewolwerem (o który w tamtych czasach było więcej niż łatwo)? Uznałem, że taka interpretacja nie mogła wyjść spod Twojego pióra (nic też nie wskazywało, że to żart) – stąd jedyny logiczny wniosek – najwyraźniej i po prostu nie rozumiem Twojej wypowiedzi.
Teraz stwierdzasz: „Skąd podejrzenie o bolszewizm? Tylko z lektury futurystów.‟ Jak można wrzucać człowieka do jednego worka z najgorszymi bandytami, bez jakiejkolwiek wiedzy na jego temat? Znowu nie rozumiem, bo nie do takiego sposobu myślenia mnie przyzwyczaiłeś.
Korelacja z tekstem. Mogę wypowiadać się wyłącznie na temat nieszczęsnego nekrologu. Piszesz – „bełkot prosowiecki‟. Wskaż proszę stosowny fragment i wówczas ja odszczekam, i będzie po sprawie. To kolejny punkt, w którym kompletnie nie rozumiem, o czym piszesz.
Tołstoj był hrabią nie księciem. Ok. Dalej napisałeś: „Czy gdyby Lewis pisał nekrolog Eichmanna i zaczął od tego, że ktoś go oczernił jako zbrodniarza, to też byś go bronił? No, bo to ujma na honorze?…‟
Po pierwsze nie bronię Lewisa, a jedynie staram się – możliwie obiektywnie – spojrzeć na jego tekst. Stwierdzam gołe fakty: Low żył ileś lat, czymś się tam w życiu parał, w każdym razie przypadł mu tytuł lordowski (nie mam bladego pojęcia, jak się taki tytuł pozyskuje) i co się okazuje po jego śmierci?
Otóż z punktu widzenia doświadczonego dziennikarza NYT żadna inna kwestia w życiu nieboszczyka nie jest godniejsza uwagi, aniżeli pewien wojenny incydent, w którym nieboszczyk uczestniczył w charakterze głównego aktora, który to incydent został uznany przez autora nekrologu za „haniebny‟. Nieboszczyk obronił się przed zarzutem zbrodniarza wojennego i ten właśnie fakt Lewis wykorzystuje w tytule. Czy broni w ten sposób Lowa?
Chodziło mi o wskazanie, że w istocie rzeczy jest jakby całkiem na wywrót. Lewis doskonale wie, że żaden to życiowy sukces, a wielki brud na sumieniu i honorze nieboszczyka, stąd pozornie niedorzeczny tytuł. Wychodzi na to że, spieramy się o punkt, co do którego bodaj czy nie jesteśmy zgodni. I stąd także moje niezrozumienie Twojego tekstu.
W szerszym kontekście nie czuję się przekonany przypadkiem Low-Tołstoj. To oczywiście wielkie świństwo brytyjskiego wymiaru sprawiedliwości, żeby karać Tołstoja za jego obiektywnie uczciwą, udokumentowaną wypowiedź, ale wciąż trochę zbyt mało, żeby mnie przekonać. W przeciwieństwie do Ciebie, nie znam przebiegu procesu, nie wiem, czy został zdominowany przez akcenty polityczne czy zwyczajnie – proceduralne. Poza tym, nie znam się na tym i znać nie chcę.
Darek,
Oj, chyba jednak nie czytasz uważnie, ale po pierwsze taka pora, że człowiek ma inne rzeczy na głowie, jak np. nadchodzące Narodzenie Zbawiciela, a po drugie, moje facecje na pewno nie zasługują na uważną lekturę. Zatem jeszcze raz, tym razem poważnie, bo czasami sobie drwimy.
Powiedziałem – nie „teraz”, ale wcześniej i to dwa razy – że „podejrzenie o bolszewizm” biorę z lektury futurystów. Natomiast teraz słyszę od Ciebie: „Jak można wrzucać człowieka do jednego worka z najgorszymi bandytami, bez jakiejkolwiek wiedzy na jego temat? Znowu nie rozumiem, bo nie do takiego sposobu myślenia mnie przyzwyczaiłeś.” Futurysta z anegdoty Pawlikowskiego nie jest realną osobą, ale w oczywisty sposób metaforą futurysty; jego „wiersz” nie jest poezją, ale metaforą niezrozumiałego, awangardowego bełkotu futurysty. A jednak, tak przykładnie skarcony, przyjmuję Twoje pouczenie, przyjmuję z pokorą razy na mój pyszny kark i będę odtąd bez litości tropić wrzucanie ludzi do worków z bandytami.
Zatem zajrzyjmy do klasyka (żyjącego i biorącego udział w niniejszej dyskusji):
„Marksistowscy profesorowie, adiunkci, asystenci starali się możliwie omijać mądrości sławnego komunistycznego „filozofa‟ i jego licznych naśladowców.”
A czy Ty masz wystarczającą wiedzę, żeby tak o nich powiedzieć? Jakiej natury jest ta wiedza? Intymnie osobistej? Dotąd sądziłem, że próbowałeś po prostu wyrazić skrótowo pewien dość oczywisty punkt na temat prlowskich pracowników naukowych, ale teraz widzę, że musiałem się mylić. Jeżeli naganne jest określenie „PÓŁbolszewicki półgłówek” w żartobliwej odpowiedzi na inny żart i starą anegdotę, to chyba nie może być dopuszczalne wkładanie adiunktów do worka z bandytami, bez wiedzy na ich temat (a także bez wiedzy adiunktów i bandytów).
Korelacja z tekstem! Spójrz może raz jeszcze na tytuł nekrologu. Sam tytuł jest prosowiecki i akurat Ty z wszystkich ludzi na Ziemi, raczej powinieneś to widzieć: Lord Aldington, 86, OCZERNIONY za jałtańskie repatriacje. Jeżeli Ty nie widzisz, że ten tytuł wybiela sowieciarzy, to ja naprawdę wymiękam, idę do kartuzów i przyjmuję ślub milczenia.
Ten tytuł nie jest „pozornie niedorzeczny”, ponieważ jest całkowicie jednoznaczny. Żadnego absurdu nie ma w twierdzeniu, że wydanie zbrodniarzy w ręce sprawiedliwych nie jest zbrodnią (a tym samym, posądzenie jest obelgą), a ponieważ tak widzi sytuację Kozaków – o! pardon! tzw. Kozaków, wg Lewisa – cały świat, to ten tytuł jest prosowiecki. Zwykła repatriacja, a tu biedny Toby Low został oskarżony o zbrodnię. Słowo „haniebny” w tekście dotyczy jedynie nikczemnych brytyjskich imperialistów, mowa wyraźnie i wyłącznie o Macmillanie, Churchillu itd. Czyli dokładnie tak, jak utrzymuję od początku.
Co rzekłszy, jeżeli nie czujesz się przekonany, to doskonale. Mnie nie zależy na przekonaniu kogokolwiek. Mnie zależy tylko na zrozumieniu. Przypominam sobie nawet długą nocną debatę na temat subiektywności przekonania. Mnie subiektywnie przekonują racjonalne argumenty.