Nasz człowiek w Londynie czyli dziwne przypadki Olega Gordijewskiego. Część III
15 komentarzy Published 2 grudnia 2018    |
W tajemnicy przed CIA
Brytyjczycy zdołali utrzymać w tajemnicy istnienie wysokiej rangi agenta w łonie kgb. Przekazywali zakamuflowane informacje sojusznikom, udając, że pochodzą z podsłuchu lub analizy danych, ale z czasem Amerykanie zorientowali się, że MI6 ma źródło bezpośrednie. Nie mogło być inaczej, gdy Brytyjczycy poczęli nastawać na przekazywanie informacji samemu Prezydentowi Stanów Zjednoczonych. Burton Gerber, szef sowieckiej sekcji CIA, poprzez prostą analizę śladów i proces eliminacji, doszedł do wniosku, że tylko Gordijewski mógł być brytyjską wtyczką. Nadano mu tajny kryptonim, założono teczkę, i bez informowania strony brytyjskiej, zaczęto monitorować rozwój wydarzeń. Szefem kontrwywiadu w sowieckiej sekcji był niejaki Aldrich Ames i to jemu powierzono analizę danych.
Jeżeli ustalenie tożsamości agenta przyszło CIA z taką łatwością, to dlaczego kgb nie zdołało tego uczynić? Odpowiedź jest zawsze ta sama: bo byli, są i pozostaną amatorami, pokrakami i nieudolnymi aparatczykami, co jest oczywiście prawdą, ale tylko do pewnego stopnia.
MI6 przy pomocy prowokacji i manipulacji usunęło dwóch zwierzchników Gordijewskiego w rezydenturze londyńskiej, a sukces wizyty Gorbaczowa podniósł jego reputację w oczach moskiewskiej centrali, toteż Gordijewski został wezwany do Moskwy w styczniu 1985, kiedy to potwierdzono, że obejmie pozycję rezydenta. Jego brytyjscy przyjaciele byli podekscytowani perspektywą kierowania rezydenturą, ale jednocześnie niepokoiły ich rosnące podejrzenia kgb, w związku z trafnością materiału podanego do wiadomości Gorbaczowa. Gordijewski nie raportował zwierzchnikom z kgb żadnych źródeł brytyjskich, które mogły były dostarczyć mu materiałów tak ściśle odpowiadających autentycznym planom strony brytyjskiej. Skąd zatem znał je tak szczegółowo?
Pod koniec kwietnia 1985 Gordijewski został oficjalnie rezydentem kgb w Londynie. Otworzył sejf, w którym tradycyjnie powinien znaleźć tajne dokumenty i specjalne kody wyłącznie dla jego użytku. Tymczasem znalazł tylko jedną kopertę, a w niej fotokopie listów od Bettaney’ego, w których Anglik oferował swe usługi kgb. Treść tych listów była już publikowana w prasie brytyjskiej, więc zawartość sejfu była albo okrutnym żartem, albo poważnym ostrzeżeniem.
Po dwóch tygodniach, w których centrala całkowicie ignorowała nowego rezydenta, Gordijewski został ponownie wezwany do Moskwy. Szyfrowany telegram nadszedł 16 maja, w dzień po pierwszym spotkaniu Aldricha Amesa z kgb.
Decyzję, czy wracać do Moskwy, czy natychmiast przejść na drugą stronę, pozostawiono Gordijewskiemu, który zdecydował się na powrót. [6] Generalnie rzecz biorąc, agent w takiej sytuacji powinien być jak żona Cezara, tzn. ponad wszelkie podejrzenie. Najmniejszy cień wątpliwości jest zazwyczaj końcem kariery szpiega; na ogół, ale nie zawsze. Przykładem mogą służyć Philby i Blunt, czy choćby niesławnej pamięci Nosenko, za którymi podejrzenia ciągnęły się przez dziesiątki lat. Jeżeli jednak Gordijewski miał wrażenie, że jest podejrzewany wewnątrz kgb – a tak otwarcie twierdzi – to jego decyzja powrotu do Moskwy wydaje się szczytem odwagi albo szczytem głupoty. Jego argumentacja jest na pozór przekonująca: gdyby wiedzieli, że jest szpiegiem brytyjskim, to aresztowaliby go w Londynie, albo posłali speców od porwań z XIII departamentu; mogli wreszcie zaaranżować wypadek samochodowy czy zlikwidować go w inny sposób. Rzecz w tym, że rzadko kto rozumowałby w taki sposób w podobnej sytuacji. Ogromna większość podwójnych agentów przy pierwszym, najmniejszym tchnieniu podejrzenia, wieje, gdzie pieprz rośnie, bo już ślad nieufności może oznaczać śmierć.
W Moskwie
Drzwi jego moskiewskiego mieszkania były zamknięte na trzeci zamek, którego Gordijewski nigdy nie używał. Pewny znak, że apartament był wypełniony mikrofonami, a może nawet kamerami. Mimo to, ta sama myśl uspokoiła go ponownie: gdyby wiedzieli, to już byłby aresztowany. Macintyre dodaje od siebie, że kgb była „paradoksalnie legalistyczną organizacją”. Jako pułkownik kgb, Gordijewski nie mógł być aresztowany z powodu podejrzeń:
Istniały ścisłe reguły dotyczące torturowania pułkowników. [sic!] Cień czystek z lat 1936-38, kiedy tylu niewinnych zginęło, ciągle pozostawał. W 1985 należało zebrać dowody, postawić przed sądem, wydać wyrok.
Ciekawe, że Macintyre nie podaje tych rzekomych „reguł”. Chciałbym to widzieć. Czy np. te reguły mówiły, jakie napięcie prądu można przyłożyć do genitaliów pułkownika, a jakie zastosować wobec generała? Czy były to reguły równie rygorystycznie przestrzegane, jak prawa człowieka i obywatela gwarantowane w konstytucji stalinowskiej? A czym były procesy pokazowe z lat 30., jak nie karykaturą zbierania dowodów, przewodu sądowego, legalnego wyroku? Wszystkie wcielenia czeki były „paradoksalnie legalistyczne”, z naciskiem na paradoks. I czy doprawdy historyk nie powinien wiedzieć, że ludzie ginący w czystkach nie byli niewinni? Byli to w większości bolszewicy z rękami unurzanymi we krwi po łokcie, jak powiedział o sobie samym jeden z nich, Stiekłow.
Podejrzenie z całą pewnością wystarczyło do aresztowania. Być może posądzony o nielojalność agent nie byłby torturowany w roku 1985 tak brutalnie, jak za czasów Jeżowa, ale trudno mieć wątpliwości, że wydobyto by od niego przyznanie się do winy. Tymczasem Gordijewski był „wolny”, na ile wolnym być może obywatel raju krat. Jeżeli umieszczono w jego mieszkaniu kamery, to uczyniono tak, by sprawdzić, czy szukał podsłuchu:
Odtąd musiał założyć, że każde jego słowo jest podsłuchiwane, że każdy jego ruch jest obserwowany, każda rozmowa telefoniczna nagrywana. Musiał zachowywać się, jak gdyby wszystko było w najlepszym porządku.
Odtąd?!? A jak zachowywał się dotąd? Jak inaczej miał się zachowywać oficer kgb, kagebista z czekistów? Każdy z nich musiał się mieć na baczności zawsze i wszędzie, a już zwłaszcza ten, który spędził wiele czasu na zgniłym Zachodzie, niezależnie od tego czy miał kontakty z MI6. Nieufność była podstawą sowieckiego systemu. Każdy czuł się obserwowany i podsłuchiwany, na każdego można było złożyć donos. Gordijewski wiedział od dzieciństwa, że nie mógł mówić z nikim otwarcie i zawsze zachowywać się musiał, „jak gdyby wszystko było w najlepszym porządku”. Gordijewski trzymał ponoć książki Orwella i Sołżenicyna w pudełku pod łóżkiem, ponieważ „Liubimow doradził mu, że trzymanie ich na półce nie było dobrym pomysłem”. A ja, naiwny, myślałem, że każde dziecko w sowietach to wiedziało. A tu, proszę, subtelny słuchacz Bacha, nie wiedział. Ot, myślał sobie, będę trzymał „Archipelag Gułag” na półce, co mi tam.
Przez wiele dni Gordijewski siedział za biurkiem na Łubiance, gdzie nie miał nic do roboty, i czekał. Oficjalnie, czekał na zaproszenie na spotkanie z Kriuczkowem, ale według Macintyre’a czekał na aresztowanie. W poniedziałek 27 maja, wyczerpany bezsennością, wziął pastylkę kafeinową (otrzymaną od MI6), która dodała mu werwy i animuszu. Po przyjściu do biura został wezwany na spotkanie poza biurem z dwoma oficerami, którzy „chcą przedyskutować operacje londyńskiej rezydentury”. Czterech kagebistów zasiadło w małej willi za wysokim murem. Pojawiła się służba i podała panom oficerom armeński koniak i zakuski.
Wedle relacji Gordiewskiego, został poddany próbie. Podano mu zapewne „serum prawdy”, psychotropowy narkotyk sformułowany przez kgb, a znany pod nazwą SP-117. Był następnie przesłuchiwany przez wiele godzin przez generała Gołubiewa, szefa dyrektoriatu K, i pułkownika Budanowa, oficera śledczego kontrwywiadu. Byłoby zrozumiałe, gdyby przesłuchiwany w taki sposób człowiek, pamiętał zaledwie strzępy rozmów. O dziwo, Gordijewski zapamiętał bardzo wiele; np., że z pomocą przyszedł mu Kim Philby, a dokładniej jego porada, by „nigdy się nie przyznawać”. Toteż z uporem pijanego narkomana zaprzeczał wszystkiemu, a nawet wyrzucał swym dręczycielom, że „nie są w niczym lepsi niż tajna policja Stalina, wymuszająca fałszywe zeznania od niewinnych”. Tak im wygarnął towarzysz pułkownik.
Następnego dnia obudził się w czystej pościeli i z bólem głowy, ale na pewno nie w więzieniu. Budanow był wprawdzie obrażony i wyrzucał mu, że nie wolno znieważać dobrych komunistów przez porównanie do jeżowszczyzny, więc Gordijewski uprzejmie przeprosił, że pozwolił sobie na takie grubiaństwo, po czym udał się służbowym samochodem do domu, a nie do więzienia. Są dwie hipotezy wyjaśniające cudowne przeżycie testu: angielska pigułka kafeinowa mogła mieć ten niespodziewany efekt, że osłabiła działanie narkotyku albo Budanow chciał mu udowodnić, że jest lepszy od siepaczy Stalina, zatem postanowił trzymać go pod ścisłą obserwacją, bo niby dokąd miałby Gordijewski uciec?
28 maja żona i córki Gordijewskiego zostały wezwane do Moskwy. Poleciały pierwszą klasą, jak przystało na córkę i wnuczki generała kgb. Samemu Gordijewskiemu pomachano palcem przed nosem – „wiemy, że zdradzałeś nas od wielu lat, ale pozwolimy ci zostać w kgb” – i posłano na urlop. Gordijewski w odpowiedzi zaczął pić. Niektórzy znajomi komentowali, że był dotąd jedynym niepijącym oficerem kgb.
13 czerwca Aldrich Ames przekazał kgb pierwsze dokumenty dotyczące 25 podwójnych agentów. Według CIA, co najmniej 10 szpiegów wydanych przez Amesa zostało straconych. Ale nie Gordijewski. Nawet Macintyre pisze, że niniejszym pojawił się „dowód, na który czekał Budanow”:
Pomimo to, kgb nadal nie rzuciło się na ofiarę. Dlaczego tak się stało, nie zostało ustalone, ale kombinacja zbytniej pewności siebie, nieuwagi i ambicji jest zapewne najlepszym wyjaśnieniem: kontrwywiad był zajęty dwoma tuzinami szpiegów wydanych przez Amesa; Budanow chciał złapać Gordijewskiego in flagrante z MI6, by spowodować maximum kłopotów stronie brytyjskiej.
Zresztą, pod stałą obserwacją, Gordijewski nie miał żadnych możliwości ucieczki.
Plan
Plan ucieczki z Moskwy został sformułowany wiele lat wcześniej, wiosną 1978. MI6 zdołało uprzednio wykraść ludzi z Czech i Węgier, ale przeprowadzenie eksfiltracji z sowietów było uważane za niemożliwe. Plan był niepraktyczny i szaleńczo skomplikowany – domagał się na przykład obserwacji piekarni w Moskwie, niezależnie od tego czy Gordijewski był w Moskwie, czy nie – sygnałami były plastikowe torby z angielskich sklepów Safeway i Harrods, czekoladki marki KitKat i Mars, noszenie szarych rzeczy (w szarej Moskwie!) i kaszkiecików na głowach, niezależnie od pogody. Przekazywanie wiadomości miało się odbywać w galerii na piętrze w Soborze Św. Wasyla na Placu Czerwonym. Kiedy Gordiijewski chciał przekazać wiadomość, galeria była zamknięta. Wszyscy bez wyjątku uczestnicy eksfiltracji uważali to za błogosławieństwo, bo Plac Czerwony zawsze pełen był kagebistów.
Gordijewski gubił obstawę i zostawiał umówione sygnały, ale Brytyjczycy ich nie zauważali, a śledzący go kagebiści nie donosili gdzie trzeba, że zgubili delikwenta, bo bali się fatalnych konsekwencji dla ich własnej kariery. Wreszcie, 16 lipca, a więc w dwa miesiące po powrocie do Moskwy, w sześć tygodni po próbie psychotropowej, w miesiąc po donosie Amesa, Gordijewski, ubrany w szary garnitur i duński kaszkiecik (w upalny letni dzień), uzbrojony w torbę Safewaya, stanął przy krawężniku przed sklepem z pieczywem. Macintyre twierdzi, że wybór miejsca i cała sytuacja wydały mu się nagle „idiotycznie rzucające się w oczy”. Specem od szpiegostwa nie będąc, wyznaję, że mnie się to wydawało idiotyczne od początku do końca.
Oficer MI6, któremu tego dnia przypadło monitorowanie piekarni, utknął w korku, ale przez dziwny zbieg okoliczności, inny oficer przejeżdżał tamtędy na kolację. Nie mógł jednak zawrócić, by dać sygnał rozpoznawczy, bo wszyscy obcokrajowcy byli pod stałą obserwacją. Po dłuższym czasie, gdy Gordijewski już miał opuścić swój posterunek przed piekarnią, spóźniony oficer dotarł na miejsce i przeszedł obok z torbą Harrodsa w ręku, zajadając angielską czekoladkę. I tak rozpoczęła się jedna z najsławniejszych ucieczek końca XX wieku.
Zespół kgb, śledzący Gordijewskiego, zgubił go już kilkakrotnie, więc wydawać by się mogło, że powinni być bardziej ostrożni. Ale i tym razem zgubił ich bez trudu, by udać się w stronę granicy fińskiej, gdzie na z góry wybranym przydrożnym parkingu miał czekać, na samochód MI6, który miał go przewieźć przez granicę w bagażniku. Sam pomysł, że zagrożony agent może ujść inwigilacji, a następnie przemieszczać się po sowietach w kierunku jednej z niewielu granic z krajem zachodnim – Finlandia była wprawdzie sfinlandyzowana, ale nie była demoludem – jest najzwyczajniej w świecie niedorzeczny.
Eksfiltracja
Plan zakładał, że cała rodzina Gordijewskiego, a więc dwie córki i żona także, miała być wykradziona z sowietów. Potrzebne były zatem dwa samochody z dużymi bagażnikami, żeby przewieźć czwórkę uciekinierów przez granicę. Samochody dyplomatyczne tradycyjnie nie są przeszukiwane, ale sowieci znani byli z łamania tego zwyczaju. Jak postąpiliby zaalarmowani, że znajdujący się pod obserwacją szpieg, nagle zniknął?
Nie zamierzam przytaczać szczegółów ucieczki, a Macintyre opowiada równolegle, co się działo w Londynie, w Finlandii, wśród przygotowujących ucieczkę w Moskwie Anglików, w centrali kgb – i wreszcie co dokładnie robił Gordijewski. Zatrzymam się ponownie tylko nad pewnymi aspektami wydarzeń między 18 i 20 lipca 1985 roku. Dość powiedzieć, że eksfiltracja była od początku do końca zbiegiem szczęśliwych okoliczności i nieprawdopodobnych skrętów fortuny.
Oficerowie przygotowujący ucieczkę w ambasadzie w Moskwie, ogarnięci byli przekonaniem o daremności swych wysiłków. Wielu zauważyło większą niż zwykle aktywność kgb pod piekarnią, gdy pojawił się tam tajemniczy osobnik z torbą Safewaya. Warto podkreślić, że obserwowali to miejsce od lat, byli więc dobrze obeznani z ilością przechodniów i z poziomem ruchu kołowego – tym razem uderzył ich niespodziewany ruch. Podejrzewali więc, że wchodzą w zwolnionym tempie w pułapkę kgb.
Nawet jeżeli mieliśmy wpaść w zastawione sidła, mówił po latach jeden z nich, nie mieliśmy wyboru, musieliśmy brnąć przed siebie. Sygnał ucieczki został podany.
Gordijewski spędził dzień z matką i siostrą, po czym zadzwonił do Liubimowa, któremu podał zakodowaną wiadomość, o której mówiłem na wstępie: „Czy pamiętasz Mr Harrington’s Washing?” Macintyre komentuje postępek Gordijewskiego jako „nieroztropność” – osobiście nazwałbym to szaleństwem – ale interpretuje go jako akt kulturalnego buntu, manifestację kulturowej wyższości nad gruboskórnymi niedojdami z kgb.
Dyplomaci zachodni potrzebowali specjalnego zezwolenia kgb na opuszczenie raju krat. W tym celu musieli otrzymać specjalną tablicę rejestracyjną na wyjazd, którą zakładał tylko jeden warsztat w Moskwie. Tymczasem jedna z żon oficerów zgubiła swoje prawo jazdy, a bez tego o żadnym wyjeździe mowy być nie mogło. Nowe sowieckie prawo jazdy pojawiło się w ambasadzie cudownie na godzinę przed zamknięciem rzeczonego warsztatu. Ot, szczęśliwy traf. Tylko, że takie trafy nie zdarzały się w Moskwie, toteż wszyscy uczestnicy przygotowań uznali to za ostatnie delikatne popchnięcie w stronę zastawionych sideł.
Gordijewski pozbył się obstawy po raz Bóg wie który, i ponownie nikt nie raportował jego zniknięcia. Pojechał nocnym pociągiem do Leningradu i spadł z najwyższej kuszetki, czym zwrócił na siebie uwagę pasażerów. Nawet Macintyre zwraca uwagę, że kagebiści powinni coś zrobić w sprawie zniknięcia wysokiego oficera podejrzanego o współpracę z wrogiem – przesłuchać sąsiadów, przeszukać mieszkanie, aresztować rodzinę, wzmóc kontrolę na granicy – ale nie zrobili nic. Gordijewski pomykał w stronę granicy fińskiej, a kiedy znalazł się w okolicy przydrożnego parkingu, skąd mieli go zabrać angielscy dyplomaci, to zamiast ukryć się w krzakach… pojechał autostopem na piwo.
Być może jest psychologicznie zrozumiałe, że człowiek żyjący od kilku miesięcy w stałym napięciu i realnym zagrożeniu życia, postępuje w sposób aż tak skrajnie idiotyczny. Może. Ale według wszystkich relacji, Gordijewski był zawsze bardzo profesjonalny, a do tego raczej – nudny. Skąd więc nagle taka fantazja? Napić się wodnistego sowieckiego piwa ostatni raz przed opuszczeniem socjalistycznej ojczyzny? Ale i na tym nie koniec, bo oto nasz szpieg zasnąć miał w knajpie nad kuflem piwa i w rezultacie musiał biec w kierunku miejsca spotkania.
Dwa zachodnie auta z dyplomatycznymi tablicami rejestracyjnymi jechały mu na spotkanie, ale razem z nimi jechała czekistowska obstawa w ni mniej ni więcej tylko w trzech samochodach: kagebiści z przodu i dwa radiowozy za nimi. I taki to konwój miał zabrać uciekiniera. Na 10 kilometrów przez miejscem spotkania zatrzymani zostali przez inny konwój: kolumnę czołgów i wozów wojskowych. Po przepuszczeniu jej Brytyjczycy ruszyli z piskiem opon i pozostawili kagebistów na tyle daleko z tyłu, że zdołali nie zauważeni skręcić na wybrany parking.
Anglicy spodziewali się czwórki uciekinierów, więc śmierdzący alkoholem obdartus, który wyszedł z zarośli wzbudził ich podejrzenia. Sam Gordijewski natomiast był skonsternowany widokiem koszyków na piknik i niemowlęciem w objęciach jednej z dam. Po dłuższej chwili wzajemnego mierzenia się wzrokiem, Gordijewski zapytał po angielsku: który samochód?
Po dotarciu do punktu, gdzie czekała skołowana obstawa, Brytyjczycy spodziewali się, że zostaną zatrzymani, byli przecież w strefie nadgranicznej. Ale nic podobnego nie zaszło i cały konwój dojechał bez przeszkód do granicy fińskiej, gdzie odbyła się jedna z najdziwniejszych eksfiltracji w historii szpiegostwa.
Anglicy mieli obawy, że pasażer w ich bagażniku – śmierdzi. Śmierdzi brudem, potem i alkoholem, co jest typową mieszanką dla Rosjanina, ale nie dla dyplomatycznego auta. Wszystkie pojazdy przekraczające granicę były obwąchiwane przez psy milicyjne, na co Brytyjczycy mieli z góry ukartowany plan. Rozsypali na ziemi i poczęstowali psy najbardziej cuchnącymi płatkami kartoflanymi o smaku sera i cebuli, ale prawdziwym asem w rękawie okazało się niemowlę, które trzeba było przewinąć na pokrywie bagażnika. A w bagażniku ukrywał się szpieg.
Przekroczywszy granicę fińską, Brytyjczycy włączyli symfonię Sibeliusa pt. „Finlandia”.
_____
6. Warto tu zaznaczyć, że jest to jeden z niewielu punktów niezgody między Gordijewskim i jego oficerami prowadzącymi z MI6. Gordijewski twierdzi, że zmuszono go do powrotu, czemu Brytyjczycy zdecydowanie przeczą.
Prześlij znajomemu
Panie Michale,
Pański cykl przypomniał mi starą powieść Forsytha, „Fałszerz” z początku lat ’90-tych. Opisane są tam różne ujawnione operacje MI-6, miedzy innymi sprawa Gordijewskiego właśnie. Co prawda autor zmienił nazwiska i podkolorował fabułę, ale nie można mieć wątpliwości. Bohaterem rozdziału pt „Wiano panny młodej” jest właśnie Oleg Gordijewski. I wie Pan, co sugeruje Forsyth? Otóż Rosjanin zdecydował się na powrót do Moskwy, żeby się dodatkowo uwiarygodnić przed Anglikami, przywożąc im nazwisko tego piątego, czyli Cairncrossa. Jego fotografia miała być przechowywana w tzw Czarnej Księdze w siedzibie KGB i Gordijewski miał ją stamtąd wykraść. Takie buty.
Ale co jeszcze ciekawsze, Forsyth w tym opowiadaniu na prawdziwe czarne charaktery kreuje Golicyna i Angeltona jako tych, którzy próbowali popsuć reputację wschodzącej gwiazdy, Nosenki. No i dostaje się też Peterowi Wrightowi za sugestię, że Roger Hollis był sowieckim kretem.
Żeby było jeszcze śmieszniej, jednym z głównych bohaterów opowiadania jest też ktoś na podobieństwo Nosenki, czyli fałszywy uciekinier z KGB, którego zadaniem była dezinformacja w szeregach CIA i MI-6, tyle, że dużo lepiej przygotowany. Czytając to teraz, po latach, miałem wrażenie, że Forsyth podchwycił sprawę Nosenki i (sam najwyraźniej uważając Nosenkę za prawdziwego uciekiniera) opisał podobną historię, na zasadzie alternatywy, co by było, gdyby sowieci faktycznie podesłali na Zachód kreta. Na Gordijewskiego, rzecz jasna w opowiadaniu nie pada nawet cień podejrzenia.
Drogi Panie Jacku,
Domyślam się, że musi Panu chodzić o powieść pt. „Deceiver”, ale nie znam jej. Niewiele czytałem Forsytha, a i to tylko w prlu, więc takie rzeczy jak „Dzień Szakala” czy „Psy wojny”, bo to się komunistom wydawało wystarczająco krytyczne pod adresem Zachodu.
Ciekawe, że przytacza Pan Golicyna i Angletona, bo zamierzam o nich mówić w następnej części. Wydaje mi się to kluczowe dla zrozumienia całej historii Gordijewskiego.
Cairncross, to oczywiście bardzo zabawne, bo jego zdrada była znana na długo przed Gordijewskim, ale otrąbiona, jak gdyby to dzięki niemu ustalono, kto był „piątym człowiekiem”.
Cała ta historia nasuwa, wydaje mi się, kilka problemów. Po pierwsze, łatwość z jaką strona zachodnia połyka te wszystkie haczyki. Po drugie, trudność przebicia się z alternatywną wersją, nawet po latach. Przecież w dowolnej innej sytuacji, dyskutowaliby odmienne wersje ile wlezie, a gdy chodzi o sowieckich uciekinierów, to nagle każdy, kto próbuje argumentować przeciw ustalonej wersji, jest wrogiem, paranoikiem, sprzedawcą spiskowej wersji historii i podejrzanym typem spod ciemnej gwiazdy. Mnie bardzo interesuje, dlaczego tak jest, ale chromolić mi ich. Niech sobie mają. Po to jesteśmy w Podziemiu, żeby nie musieć się przejmować. Ale wówczas pozostaje ostatni problem.
Co się naprawdę stało? Osobiście, nie zamierzam zaglądać do sowieckich archiwów. Słyszę, że są trzymane w piwnicach, więc gdybym tam zajrzał, to pewnie już bym stamtąd nie wyszedł. O dziwo, archiwa brytyjskie są także dostępne wyłącznie dla wybranych. Nie mam tu na myśli Narodu Wybranego czyli samych Anglików, ale wybrańców dopuszczonych do tajnych akt. Pozostaje mi więc czytanie opracowań autorów, którym taki dostęp umożliwiono. Ich ideowa stronniczość wydaje mi się maleńką niewygodą – doprawdy, potrafię sobie poradzić z lewackością lewaka – ale trudniej wykluczyć, że ich relacja jest stronnicza. Innymi słowy, można w miarę łatwo odrzucić stronniczą interpretację źródeł, ale nie sposób określić, gdzie zachodzi stronniczy dobór źródeł. W końcu, jak mówił Mackiewicz, historia jest nauką o źródłach.
Na marginesie, sugestia, że Sir Roger Hollis był sowieckim agentem wywodzi się chyba od Igora Guzenki czyli już z lat 40. Potem powtórzona przez Golicyna i podjęta przez Angletona.
Panie Michale,
Hmm. Mówiąc szczerze nie spodziewałem się aż tak dziwnej historii ucieczki Gordijewskiego. Oczekiwałem czegoś prostszego: odczytał sygnał na krawężniku, poszedł na umówione miejsce, został przejęty i w ukryciu przerzucony. Czegoś podobnego jak w przypadku Kuklińskiego. A ten chodził sobie po Moskwie, dawał sygnały, wreszcie urwał się obstawie a potem pojechał sam do Leningradu pociągiem. Całkiem zwyczajnie. Ciekawy ten plan. Po tym jak się urwał obstawie, ani w Moskwie ani w Leningradzie nikt nie kontrolował dworców kolejowych bo i po co? Anglicy przejęli go tylko na tyle, aby go przerzucić przez granicę. Mogło by ich w ogóle tam nie być. Przy takim szczęściu i nieudolności sowieciarzy, Gordijewski sam by chyba dał radę się przedostać. Cuda nad cudami, albo też taka fantazja scenarzysty.
Drogi panie Andrzeju,
Tak! To jest szokujące. Urwał się obstawie – po tym, kiedy go otwarcie oskarżono o zdradę! – kilka razy. I nic. Nikt nie raportował, nikt nie zauważył.
Cały plan był komicznie śmieszny. Tak dalece, że wszyscy, którzy znali warunki, tj. Gordijewski i oficerowie MI6 w Moskwie, nigdy nie brali go poważnie. Plan? „You have to play along but we’re never gonna need it.”
Kiedy cała operacja posuwała się krok po kroku, to jej uczestnicy szli jak na szafot, przekonani, że brną w pułapkę. Dla Macintyre’a to jest DOWÓD, że plan był genialny. Ale z tego by wynikało, że im bardziej coś jest idiotyczne, tym bardziej genialne.
Panie Michale,
Tak, chodziło o „Deceiver”. Takie tam, trochę podrasowane historyjki o dzielnym angielskim szpiegu. Nawet całkiem zgrabnie napisane.
Faktycznie jest bardzo zastanawiające, dlaczego oni wszystko to łykają bez żadnych wątpliwości, a bodaj bez jednego krytycznego głosu. Sprawa Gordijewskiego to jeden z przykładów. Być może on jest autentycznym uciekinierem, ale jego historia generuje przecież potężne wątpliwości. Nie mówiąc już o „upadku komunizmu”. I tu mi się nasuwa taka refleksja. Na Zachodzie jest sporo różnego rodzaju idiotycznych teorii spiskowych, a to, że NASA nie wysłała ludzi na Księżyc, a to, że 11 września, to tzw „inside job” i jest cała masa ludzi, którzy je na poważnie rozważają, analizują, dociekają. A tymczasem tu, gdzie podejrzliwość i wątpliwości wydają się być najbardziej oczywistą reakcją, nic, cisza. Czym ten fenomen można wytłumaczyć? Czy za wszystko odpowiada zaczadzenie marksizmem?
Panie Michale,
Powiada się że w szaleństwie jest metoda. Czy jednak w przypadku gry z jakimkolwiek kontrwywiadem, metoda „na idiotę” może być skuteczna, śmiem wątpić. Czy wiadomo jest Panu coś w kwestii tzw. planu B? Czy istniał taki?
Ta historia kojarzy mi się właśnie z przywołanym przez Jacka, Forsythem. Jakby stworzona do powieści szpiegowskiej. Wprawdzie nie ma w niej „shaken, not stirred” a tylko sowieckie piwo, ale atrakcji nie brakuje. Z drugiej strony, być może z powodu duńskiego kaszkiecika oraz wariackiego planu, mam niejakie skojarzenia z „Gangiem Olsena”.
Ale, ale, co było potem? Bo zdaje mi się, że dopiero powtórny pobyt Gordijewskiego w wolnym świecie to była (i jeszcze chyba jest) prawdziwa symfonia. I to raczej nie Sibeliusa, Beethovena czy też Bacha. Tu chyba zagrała już cała orkiestra?
Panie Jacku,
Zaczadzenie marksizmem-gramscianizmem jest zapewne trafną hipotezą. Ale jednak jest coś diabolicznego w fakcie, że nawet ludzie inteligentni i wcale nie lewicowi, zdolni dostrzec subtelną grę polityczną w innych okolicznościach, jakoś tracą rezon, gdy przychodzi do sowietów. Przypomina mi się tu zasada sformułowana przez Bukowskiego, że sowieci są jak zero albo nieskończoność w algebrze. Nie można ich traktować tak samo jaka dowolnej innej wielkości. Dwie liczby można dodać, odjąć, mnożyć, dzielić i zawsze wyjdzie inna liczba. Ale kiedy mamy do czynienia z zerem (lub nieskończonością), to nagle wszystkie zasady wylatują przez okno.
Otóż z Zachodem – ale z nami także – jest jakoś podobnie. Oczekujemy, że oni będą postępować tak jak my. Ale z drugiej strony, dlaczego nie dostrzegamy ich gier na każdym kroku?
Panie Andrzeju,
W bolszewickiej Metodzie nie widzę ani krzty szaleństwa.
Czy to była ze strony kgb „gra na idiotę”? Prawdę mówiąc, dalsze wypadki, o których mowa w czwartej części, na to ciut wskazują. Ale z drugiej strony, jeżeli Pan kogoś nagle zacznie nabierać – wiem, że ani by to Panu w głowie nie postało – a ofiara Pańskiej gry przełyka każde kłamstwo z żenującą łatwością, to wydaje się w miarę racjonalne, że przestanie Pan dbać o prawdopodobieństwo swoich łgarstw.
Poza tym jest jeszcze jeden element, na który zawsze zwracał uwagę Mackiewicz: nikt nie podnosi żadnych wątpliwości. Krytyka, sceptycyzm, szukanie dziury w całym jest tylko na odległych marginesach, w podziemiach, które można spokojnie zbyć, poza nawiasem kulturalnej dyskusji. Dlatego Mackiewicz chciał stać poza „powszechnym chceniu”. Chciał mu iść na przekór: chcecie brać ten bełkot za dobrą monetę? Proszę bardzo. Ale beze mnie.
Co ma Pan na myśli, mówiąc o planie B? Plan B Anglików, gdyby ucieczka się nie udała? O ile wiem, nie było takaiego. Ale też, jeżeli nie zdołaliby go wykraść, to po nieudanej próbie byłby skazany, nawet gdyby był rzeczywiście podwójnym agentem.
Aha! Bardzo dobrze powiedziane, że zamiast Martini shaken, not stirred, jest tu zatęchłe, zwietrzałe sowieckie pyfko. Taka to jest historia.
Panie Michale,
Pytając o „plan B” nie miałem na myśli tego, że towarzysze z kgb aresztują Gordijewskiego podczas tej przedziwnej ucieczki, ile to, że z jakichś powodów pierwotny plan się „sypnie” i trzeba będzie próbować innej drogi. Np. dworzec kolejowy w Moskwie będzie pod kontrolą – obstawiony i trzeba będzie udać się na granicę fińską innym sposobem. To jest oczywiście tylko przykład. Drugim może być przedostanie się przez granicę gdy jest ona specjalnie kontrolowana przez kgb. Albo: ktoś się nie pojawił na umówionym miejscu, znaku nie było tam gdzie trzeba bo ktoś nie mógł dotrzeć, itd. itp. Czy te wszystkie przeszkody miałyby skutkować odwołaniem całego planu i pozostaniem Gordijewskiego w sowietach?
Panie Andrzeju,
Były warianty i możliwości. Np. przewidziana możliwość przekazania wiadomości w Soborze Św. Wasyla, ale się nie udało. Sama eksfiltracja miała jednak tylko jeden wariant, tylko jedna próba, i basta. Gdyby się nie udało, to koniec.
Ale już sam pomysł, że można wywieźć z Moskwy człowieka, którego kgb podejrzewa o szpiegowanie dla Zachodu, jest po prostu śmiechu warty. Jak wiadomo, po sowietach trudno się poruszać nawet dziś, a co dopiero w roku 1985! Tymczasem Gordijewski pomykał kuszetką w stronę granicy, popijał pyfko i raźno popiardując, zostawiał sarkastyczne wiadomości dla podsłuchującego go kgb.
A gdyby konwoju dyplomatów nie zatrzymał konwój krasnoarmiejców, to jak by się wyrwali z obstawy trzech sowieckich aut? Jak zajechaliby na parking? Cały „plan” zakładał, że wszyscy w sowietach odwrócą się tyłem i nie będą zwracać na nic uwagi, bo „ja idu, szagaju po Moskwie”, wot, kak wolno dyszet czełowiek.
Wierzyć się nie chce.
Tak Panie Michale. Wierzyć sie nie chce. Wygląda to tak, jakby kgb miało nadzór nad operacją (kto wie, może i dopomogło przy epizodzie z prawem jazdy; należy wątpić w to, że oficerowie angielscy i ich rodziny nie byli stale obserwowani). Mając Gordijewskiego i Anglików pod czujną obserwacją, a raczej będąc przekonanymi o jego współpracy z MI6 (na co są dostateczne przesłanki i sygnały, począwszy od rezydentury a kończąc na Lubiance), czekiści pozwalają przeprowadzić akcję angielską, od czasu do czasu sygnalizując, że w każdej chwili mogą do tej akcji wkroczyć. Ale nie wkroczyli. Tak więc można sadzić, że czekistom było na rekę to, aby akcja się powiodła.
Wyznaję, że mnie się to wydaje szokujące. Podejrzewali go – rzekomo – jeszcze w Londynie, ale od 16 czerwca wiedzieli z całą pewnoscią, bo mieli donos Amesa z CIA. I co? I nic.
Powrócę jeszcze do tego później, bo wszystko to jest zupełnie niewiarygodne.
Drogi Panie Andrzeju,
Chciałem jeszcze powrócić do dwóch punktów.
Po pierwsze, ilość wątpliwości wyrażanych przez wszystkich uczestników wydarzeń. Nie przez historyków, autorów, komentatorów, ale uczestników. Prawie wszyscy mieli podejrzenia. Od początku (mam na myśli rekrutację, nie tylko ucieczkę) mówiono, że to wszystko jest jakoś zbyt łatwe. Kiedy pojawiały się trudności, to były usuwane jak magiczną różdżką. Plan ucieczki wydawał się absurdalny i uczestnicy postępowali wg niego bez przekonania. Mało tego, uważali, że idą wprost w zastawioną pułapkę.
Po drugie, sekwencja wydarzeń. W kwietniu zostaje rezydentem, ale nie dają mu kodów, i ignorują go. 15 maja Ames spotyka się z kgb, ale do dziś utrzymuje, że nie przekazał im wówczas żadnych nazwisk. 16 maja Gordijewski jest wezwany do Moskwy. 27 maja poddają go próbie psychotropowej, a następnego dnia wzywają do Moskwy żonę. 13 czerwca (nie 16 czerwca, jak napisałem powyżej) Ames przekazał kgb m.in. nazwisko Gordijewskiego. Eksfiltracja następuje w ponad miesiąc później.
Jeżeli nawet założyć, że „chcieli mieć dowody”, to otrzymali je od Amesa.
Jakie jest wytłumaczenie tak dziwnego postępowania? Wydaje mi się, że są trzy możliwości: albo był zawsze agentem kgb, albo go przekabicili, albo był autentycznym uciekinierem, ale to co robił, było im całkowicie na rękę, więc pozwalając mu uciec, podtrzymali jego legendę.
Jak Pan to widzi?
Drogi Panie Michale,
Wydaje mi się, że należy dokonać porównania. Przykład Golicyna jest bardzo ważny, bo pokazuje, że uciekiniera ideowego (tzn. takiego, który rzeczywiście chce działać przeciw sowietom) poznać można „po owocach”. Finlandia nie jest wrogim krajem dla sowietów, niemniej bardzo ważnym, jako wygodny punkt załatwiania spraw z Zachodem (tego roku, latem odświeżony), w którym finalizują swoje istotne strategiczne cele (może tak właśnie definiują finlandyzację?). Z drugiej strony Wielka Brytania to dla sowietów oficjalnie wróg nr. 2, więc wydaje się, że kontrola powinna być dokładniejsza. A jak wiadomo dla nich „kadry są najważniejsze”.
Skoro czekiści nie tyle podejrzewali Gordijewskiego, co mieli dowody jego współpracy z Anglikami, to jasnym jest dla mnie, że co najmniej pozwolili na angielską akcję jego exfiltracji. Wiele wskazuje na to, że starali się ją ułatwić. Gordijewski nie musiał być wcale „zadaniowany” jako szpieg ale jako agent wpływu.
Moment jego pozostania na Zachodzie, wydaje mi się być kluczowym. Porównując: ucieczka Golicyna miała miejsce, gdy podjęto decyzję o realizacji pierestrojki, ucieczka Gordijewskiego, gdy pierestrojkę wprowadzano w bolszewicki czyn, właściwie realizowano, rozpoczęto jej trzecią fazę. Właściwie to mi wystarcza do potraktowania tej drugiej ucieczki z nadzwyczajną podejrzliwością, ale kwestię przesądza postawa Gordijewskiego na Zachodzie, na wolności. Moim zdaniem, nie tyle ważne jest to czy był i pozostał zawsze agentem kgb, co to, czy jego działania były i są korzystne dla sowietów. Co przecież na jedno wychodzi. Agent wpływu, w czasach „zwycięstwa prowokacji”, wydaje mi się być dużo groźniejszym od agenta wywiadu.
Panie Andrzeju,
Zacznijmy od końca. Wydaje mi się, że działania Gordijewskiego były bez reszty na rękę sowietom. Ale przyzna Pan chyba, że z tego z kolei nie wynika wcale, że był ich agentem. Jako agent wywiadu, był głównie agentem wpływu. Jego zadaniem w kgb nie było zdobywanie informacji, ale wywiad polityczny, a więc wpływ. Jeżeli przeszedł autentycznie na drugą stronę, to jego głównym zadaniem okazało się z czasem przekazywanie Brytyjczykom informacji politycznych – jak rozmawiać z Gorbaczowem, jak się zachować na pogrzebie w Moskwie – był więc nadal agemtem wpływu. Ale jeżeli był wówczas podwójnym agentem, to także pozostał agentem wpływu, bo przekazywał stronie brytyjskiej obraz sowietów, jaki kgb chciało promować.
Tak samo jak Pan, jestem zadziwiony historią eksfiltracji. Wydaje się niewiarygodne, że go nie aresztowano, skoro wyraźne podejrzenia zostały potwierdzone przez donos Amesa. Wydaje mi się przekraczać granice dobrego smaku, że zdołał uciec z sowietów, gdy kgb miało wyraźne dowody przeciw niemu.
Ale w takim razie, dlaczego rzadko kto podnosi te kwestie? (Jak Pan zobaczy w części VI, podniesiono wątpliwości z nieoczekiwanej strony, natychmiast po jego ucieczce, ale zostały odrzucone dzięki interwencji, która przechodzi ludzkie pojęcie.) Czy tylko my dwaj na świecie, plus czytelnicy wp, mamy rozum? Czy tylko my dwaj widzimy, co to wszystko oznacza? Macintyre jest ekspertem od tzw. obracania agentów podczas II wojny; Correra rozumie doprawdy trudności, a jednak tylko my widzimy, że cała ta eksfiltracja jest tyle warta co odwilż na Kołymie?
Józef Mackiewicz nazywał to „powszechnym chceniem, by być oszukanym”. Osobiście, staję bezradny wobec tego chcenia.