Czy Polska leży nadal między Niemcami a Rosją? – próba odpowiedzi
0 komentarzy Published 29 maja 2008    | 
Miraż RP – trzeciej, czwartej, piątej entej – także realne potęgi wokół, są wszystkie podobnej natury.
To zdanie, wyjęte z artykułu Michała Bąkowskiego, wydaje mi się kluczowe, ale jednocześnie nie jestem skłonny podpisać się pod nim bez zastrzeżeń. W moim przekonaniu, pomiędzy Rosją Sowiecką, współczesnym peerelem (także innymi krajami bloku), a zachodnią Europą istnieją nadal jeszcze zasadnicze różnice, które wynikają z odmiennych pozycji startowych wszystkich tych trzech tworów do wspólnego marszu po długiej i karkołomnej drodze wiodącej do jednego celu – bolszewickiej Europy. Różnice wynikające choćby z balastu historycznych doświadczeń.
Zainicjowana przez Gorbaczowa pierestrojka dla każdego z uczestników gry oznaczała co innego. Dla obywateli Związku Sowieckiego była przede wszystkim poluźnieniem krępujących więzów w takich dziedzinach jak gospodarka, możliwość podróżowania, cenzura. Przeciętny obywatel sowiecki miał zapewne dzięki temu wrażenie, że władza zaczyna się do niego uśmiechać, co, biorąc pod uwagę kontekst historyczny, musiało i musi robić makabryczne wrażenie. Nie licząc dorodniejszych połci słoniny na sklepowych hakach, wszędobylskiego McDonalda, zachodnich oper mydlanych w telewizorze czy możliwości czytania Sołżenicyna, obywatel sowiecki nie doznał żadnej wyraźniejszej przemiany jakościowej. Władza i pieniądze pozostały w tych samych rękach spadkobierców leninowskiej tradycji. Wypracowane w pocie czoła przez partyjnych aparatczyków quasi-demokratyczne mechanizmy nowego-starego systemu miały przekonać i przekonały rozentuzjazmowanych zachodnich piewców przemian, przynajmniej w rozpijaczonej jelcynowskiej dziesięciolatce. Po niemal dwudziestu latach naiwność już nieco przywiędła, wiele się słyszy natomiast w kontekście „Rosji” o autorytarnym systemie rządzenia, co z kolei stanowić ma zapewne rodzaj wentyla bezpieczeństwa przed widmem powrotu (powrotu!?) do Sowieckiej Rosji. A przeciętny obywatel, mieszkaniec Moskwy, Petersburga, Riazania może jedynie przecierać oczy ze zdumienia, że wolność, którą zdobył, tak w gruncie mało różni się od bolszewickiego zniewolenia.
Odmiennych, bez porównania bardziej „rewolucyjnych” wrażeń zakosztowuje obywatel innej części Europy. Wbrew obiegowej opinii, pierestrojka nie była produktem przeznaczonym jedynie na rynek wewnętrzny, a przeciwnie, wiele wskazuje na to, że głównym odbiorcą miał być i został Zachód, ze szczególnym uwzględnieniem zachodniej Europy. Pierestrojka eksportowa zaowocowała przynajmniej równie dorodnie jak jej wschodnia odmiana, wycelowana w Związek Sowiecki i kraje ościenne, w postaci europejskiej unii. Maastricht-Nicea-Lizbona to nie tylko nazwy sympatycznych zapewne miejscowości, ale kolejne kamienie milowe na drodze do stworzenia nowej europejskiej powszechnej bolszewickiej tradycji. Władimir Bukowski, któremu zawdzięczamy pierwsze i, jak dotąd, jedyne materiały źródłowe na temat tajnych rozmów moskiewskich komunistów z czołowymi przedstawicielami zachodnioeuropejskiej lewicy (Władimir Bukowski, Paweł Stroiłow, Unia Sowiecka czy Związek Europejski? Warszawa 2005), stwierdza na ich podstawie, że idea współczesnej unii europejskiej narodziła się w kręgach międzynarodówki socjalistycznej, działającej w porozumieniu z sowietami pod koniec lat osiemdziesiątych. Pisze o tym przekonująco na podstawie wypowiedzi takich polityków jak: Alessandro Natto, Felipe Gonzales, François Mitterrand, Hans Jochen Vogel. Nawet jednak bez tak szczególnych rewelacji można wyrobić sobie pogląd na temat istoty nowo narodzonego bolszewickiego systemu. Nie chodzi przy tym o znane powszechnie biurokratyczne absurdy: o krzywiznę banana, definicję owocu i jarzynki, kolczykowanie rogacizny i nierogacizny, czy o zamknięcie 750 gram wódki w pojemności siedmiu dziesiętnych decymetra sześciennego. To jedynie ponure żarty brukselskich technokratów, które, kto wie, czy nie mają po prostu odciągnąć uwagi euroobywateli od zagadnień o większym ciężarze gatunkowym.
Czy eurounia nie jest instytucją demokratyczną? Ależ skąd! Każdy obywatel owego ustrojowego tworu ma prawo, jeśli tylko taka jego wola, wziąć udział w wyborze swojego własnego europosła. Tenże europoseł zasiada w instytucji o nazwie parlament europejski, ma nawet prawo do jednominutowych wystąpień podczas sesji plenarnych tego forum, które skądinąd nie dysponuje realnym wpływem na eurounijne ustawodawstwo. To ostatnie leży w gestii kolejnego biurokratycznego molocha, komisji europejskiej i zasiadających w niej komisarzy, która to instytucja już chociażby ze względu na przyjętą nomenklaturę żywo przypomina swoje sowieckie alter ego. W praktyce komisja jest niemal całkowicie niezależna zarówno od poszczególnych rządów narodowych, które nominują do niej kandydatów, jak też parlamentu europejskiego, którego jedynym realnym zadaniem jest zatwierdzenie unijnego budżetu, nie zależy także, jak łatwo się domyśleć, od przeciętnego unijnego obywatela.
W zamian euroobywatel ma prawo do bezpośredniego zabierania głosu i stanowienia wespół z innymi przy pomocy referendum. Praktyka stosowania tego przepisu pokazuje lepiej niż jakiekolwiek inne polityczne, społeczne czy też gospodarcze zjawisko czym w istocie jest eurounia oraz w jakim kierunku zmierzają jej planiści i funkcjonariusze. Otóż, gdy wyniki przeprowadzonego referendum nie odpowiadają politycznym intencjom unijnych komisarzy (Irlandia, Dania, Francja etc.), referendum to jest powtarzane pod byle pretekstem po upływie niedługiego czasu, bądź też, jak w przypadku referendum na temat przyjęcia eurokonstytucji, przygotowuje się nowy, nieznacznie skorygowany projekt, który jest następnie ratyfikowany przy użyciu innych środków.
Kolejnym przejawem rzeczywistości eurounijnej jest stopniowo ograniczane prawo do wolności wypowiedzi. Czasem odbywa się to przy użyciu narzędzi ideologicznych, pod sztandarem walki z „homofobią” czy „ksenofobią”, niekiedy stosuje się po prostu metody policyjne bądź administracyjne, bywa że odbywa się to w cichej kolaboracji ze środkami masowego przekazu, które dziwnym zrządzeniem losu nieodmiennie lansują postawy euroentuzjastyczne. Ta swoiście pojęta cenzura obyczajowo-polityczna nie ogranicza się jedynie do zakazów, ale w myśl koncepcji kształtowania obywatelskich postaw, chętnie sięga także po nakazy.
Nad tym wszystkim dominują zasady wszechobecnych regulacji, dotacji, także zalegalizowanej korupcji. W myśl tej idei, zapisanej w dziesiątkach tysięcy rozporządzeń, każda sfera życia euroobywatela powinna znaleźć swój wyraz w stosownym przepisie prawa. Zawsze znajdzie się też odpowiednia grupa społeczna zainteresowana wdrożeniem konkretnego przepisu. Cieszą się konsumenci, ale i drobni wytwórcy, czerpiący zyski z licznych dotacji. Swój powód do radości mają także drobni, średni, a nawet wielcy „kapitaliści”, pod warunkiem wszakże, że działają w jakimś szczególniej zaniedbanym regionie. Optymizm i zadowolenie są tymi elementami, z których tworzy się podwaliny nowego demobolszewickiego systemu.
Czy szary, przeciętny eurounijny obywatel zdaje sobie sprawę z przemian, jakie zachodzą ponad jego głową? Czy żyjąc przez dziesiątki lat w mniej lub bardziej opiekuńczym państwie może mieć świadomość gigantycznej metamorfozy, której jest nie tylko świadkiem ale i uczestnikiem? Czy dostrzegalna gołym okiem obojętność, czasem entuzjastyczny udział, nie są najlepszym dowodem skuteczności pierestrojkowego eksperymentu?
Na tym, nie dość ostro zarysowanym tle, rysuje się zagadnienie Polski, a raczej peerelu w kolejnej historycznej odsłonie. Tworu osadzonego głęboko w ponurej bolszewickiej przeszłości, aspirującego jednocześnie do udziału w nowym, demobolszewickim eksperymencie, stojącego okrakiem na granicach dwóch niegdyś bardzo odległych od siebie światów. Pozostając w tej nie nazbyt przyzwoitej pozycji nie wydaje się być ani jednym, ani drugim, a raczej wybuchową mieszaniną dwóch bolszewizmów, starego z nowym. Jeśli przyjąć powyższą tezę za wiarygodną, mielibyśmy oto do czynienia z paradoksem dwóch, powiedzmy dla uproszczenia, okupacji, o tyle niezwykłych, że działających równolegle na jednej płaszczyźnie, na tym samym terytorium.
Z perspektywy pierestrojkowej mistyfikacji rola peerelu jest raczej łatwa do odczytania – miał uwiarygadniać rzekome przewartościowanie w obrębie samego związku sowieckiego, a także krajów satelickich. Był jednocześnie polem doświadczalnym dla realizacji szeroko zakrojonego eksperymentu. Tu, zapewne, sowieccy planiści mieli okazję weryfikować założenia strategii w możliwie najszerszym wymiarze. Eksperyment się powiódł, operacja udała się znakomicie. Stając się beneficjentem eurounijnych wynalazków, peerel wkroczył na nową ścieżkę kolejnego ekstremalnego eksperymentu, którego celem jest danie odpowiedzi na zasadnicze pytanie: jak przebiegać będzie zjawisko konwergencji dwóch pod wieloma względami zbieżnych ze sobą, a jednak nietożsamych bolszewizmów? Czy możliwe jest bezbolesne przejście z jednego do drugiego systemu, czy lepszym rozwiązaniem będzie zlanie się obu w jedną całość? Wiele wskazuje na to, że ustalenie ostatecznej odpowiedzi jest wciąż jeszcze odległe, za to agenda dla sterczącej w rozkroku Polski wystarczająco klarowna.
Prześlij znajomemu
0 Komentarz(e/y) do “Czy Polska leży nadal między Niemcami a Rosją? – próba odpowiedzi”
Prosze czekac
Komentuj