Piszesz, że minęły czasy rozrzucanych ulotek i masowych demonstracji, a w każdym razie takich demonstracji, które pragnęłyby walki z bolszewią. To prawda. Demonstrują dziś głównie bezrobotni, domagający się wyższych zasiłków; homoseksualiści, śmiało żądający rozwodów (czy ślubów? nie znam się na tym); studenci, z niesłychaną odwagą walczący o darmowe studia i pokój na świecie. Ach, i jeszcze wszyscy razem demonstrują i „walczą o najwyższą wartość”: demokrację. Wszystko to prawda, ale powiedz mi, kiedy miały miejsce ostatnie masowe demonstracje w imię walki z bolszewizmem? Organizacje? Ruchy masowe? Antybolszewickie? Nie było takich i basta. Nie chodzi mi o to, że nie było ich ostatnio. Ale w ogóle. Gdyby rzeczywiście istniały, to bolszewizm nie byłby przetrwał.
Pytasz z ironią, jak porównać klęskę roku 1944 – kiedy cała Polska szła masowo pod sowiecki but, nazywając nadchodzącą okupację „wyzwoleniem” – z dzisiejszą degrengoladą. Masz rację, nie da się porównać. A to dlatego, że wówczas jeszcze żyli ludzie pokroju Łupaszki, „żołnierze wyklęci”; tylko warto pamiętać, że ogromna większość społeczeństwa ich „wyklinała” właśnie. Czy stan dzisiejszy jest kulminacją czegokolwiek? Prawdę mówiąc, wątpię. Czy jest dnem, najniższym punktem upadku? Też nie sądzę. Możliwości w tym zakresie wydają się nieograniczone. Zapytujesz wreszcie retorycznie, czy może istnieć klęska bez świadomości przegranej… Nie może. Z tą wszakże różnicą, że to co się dzieje, jest klęską wyłącznie dla nas, antykomunistów; tylko my ją dostrzegamy, a więc mając jej świadomość, mamy prawo nazywać ją klęską.
Mówisz wreszcie o internecie, nie szczędząc mu gorzkich słów prawdy. Nie sposób się z Tobą nie zgodzić. Ale jednocześnie powstaje w mojej niesfornej mózgownicy taka oto wątpliwość: czy należy demonizować internet. To nie jest samoistny byt o własnej naturze i cechach, więc po co mu je nadawać? To nie jest hydra o milionie głów, a jedynie narzędzie. Czy warto żalić się na młotek, że nie jest piłą tarczową? Internet jest medium. Medium, którego nie miały uprzednie generacje, i tyle. Na tym polega jego wyjątkowość. Wynalazek prasy drukarskiej był zapewne większą rewolucją w rozpowszechnianiu idej niż połączenie wielu maszyn do pisania ze sobą, a do tego przecież sprowadza się internet (przynajmniej w tej części, którą nazywamy blogosferą). A że dalekie toto od doskonałości? Mój Boże! Żadne dzieło rąk ludzkich nie może być doskonałe. Na internecie – wiem, wiem, że w prlu mówi się „w internecie”, ale ja jestem upartym emigrantem, także w sferze lingwistycznej – można opublikować arcydzieło poezji i pornograficzną szmirę, a jakże! Ale nie inaczej było z prasą Guttenberga, która mogła drukować Biblię i herezję. Czy nie na tym polega ambiwalentna neutralność wszystkich narzędzi? W końcu skromny i niepozorny młotek może być użyty przy budowie domu albo do rozbicia czaszki. To ludzie czynią go narzędziem zbrodni, on sam jest neutralny. I tak samo chyba rzecz się ma z internetem. Nie można winić medium za chamstwo i nonsensy wypisywane na nim, tak jak nie winilibyśmy drukarza za książkę, którą wydrukował (chociaż wielokrotnie w historii podejmowano takie próby).
Pytasz „czy można z nim wiązać choćby najwątlejszą nadzieję na racjonalną, w jego obrębie prowadzoną, dyskusję?” Można. Ponieważ racjonalność debaty zależy od jej uczestników, a nie od medium. Jeśli będziemy się starać o racjonalną wymianę zdań, to może nam się uda. „Czy internet może być w przyszłości motorem debolszewizacji?” Oczywiście nie może być, ponieważ internet jest pustym naczyniem, do którego wlewane są różne treści. Ale będzie chyba lepiej, jeśli będę się trzymać Twojej metafory: nie może być więc motorem czegokolwiek, bo jest karoserią, a może tylko podwoziem, albo wręcz kołem lub tylko oponą, bo tak jak opona umożliwia ruch w jakimś kierunku, ale sam nie pojedzie. To my jesteśmy motorem, ale tylko jeśli dorośniemy kiedyś do tej roli. I oczywiście, z natury rzeczy, nie chcielibyśmy napędzać całego internetu jako takiego w jednym kierunku – przynajmniej ja osobiście nie mam takich pragnień. „Czy może stać się miejscem, w którym dominować będzie racjonalny osąd?” Nie może! Nie ma na to nadziei, bo internet jest dziełem ludzi, a ludzie, wbrew nadziejom oświeceniowych mędrców, nie są w większości istotami racjonalnymi. Ale czy oczekiwałbyś np., że racjonalny osąd dominować będzie w prasie? Albo na ulicy? Chyba nie, bo niby dlaczego? Gdziekolwiek zbiera się wiele osób, dominować zaczyna nieracjonalność (to jest trzecie prawo dynamiki tłumu; nie pytaj jednak o dwa pierwsze, bo nawet jeśli sam je sformułowałem, „to pamięć, to pamięć – nie ta!”).
Masz oczywiście rację, że internet nie może być ani zalążkiem oporu, ani strefą normalności. Tylko dlaczego miałby być? Po co w ogóle mówić o „internecie jako takim”? Czy mamy teraz rozróżniać pomiędzy internetem an sich i für sich? To nie jest żaden byt, a tylko medium, narzędzie, pole, które możemy zapełnić czym zechcemy, a ono i tak pozostanie puste. W takim razie trzeba jednak spojrzeć na Twoje pytania inaczej, bo okazuje się nagle, że mały kącik na internecie może być zalążkiem, własne poletko może być strefą normalności, dlaczegóż by nie?
Internetem rządzi masa. Tak, to prawda. Zalew informacji powoduje oczywistą dewaluację. Pozwoliłem sobie kiedyś sformułować paradoksalne prawo antymarksowskie, że ilość przemienia się w nijakość. (Ach, widzisz! To było właśnie pierwsze prawo dynamiki tłumu! Odtąd będzie mnie męczyć, jakie było drugie prawo.) Nie ma od tego wyjątków, toteż z internetem nie może być inaczej. Masz niewątpliwie słuszność, pomstując na zmieniający się stosunek piszących do czytających. Wszyscy piszą – nikt nie czyta. Tak jest. Co gorsza, nie wydaje mi się, żeby to była przemijająca moda. Mam raczej odwrotne wrażenie. Jest to konsekwencja płytkiego indywidualizmu, który zatriumfował w tak zwanym wolnym świecie na jakiś czas przed zwycięstwem bolszewizmu: każdy jest nakłaniany do „wypowiedzenia się”, bo każdy głos jest rzekomo ważny. A że nie ma nic do powiedzenia, że bredzi jak Piekarski na mękach, że powtarza po innych jak papuga, to co? Samo wyrażenie, ekspresja, ma być już wartością. Trudno wyobrazić sobie, że jest to przemijająca moda. Jedyne, co może ten trend zatrzymać, to katastrofa. Ale na to nie mamy żadnego wpływu.
A na co mamy wpływ?
Przytaczasz znakomitego Edmunda Burke’a, ojca brytyjskiego konserwatyzmu. Wydaje mi się, że to jest kapitalny przykład. Co zrobił Burke wobec zalewu pamfletów pro-rewolucyjnych? Wobec przytłaczającej większości intelektualistów, którzy opowiedzieli się za rewolucją, Burke wystąpił z refleksjami… Czy pomstował na prasę drukarską, że stała się medium sankiulotów? Zadajesz retoryczne pytanie, czy osiągnąłby swój cel, gdyby w tym samym czasie pojawiło się tysiąc tomów na ten sam temat – i to jest kwestia warta bliższego rozważenia.
Po pierwsze, jaki był cel Burke’a? Czy chciał wpływać na wydarzenia? Z pewnością tak, był przecież aktywnym politykiem. Ale dlaczego czytamy Burke’a nadal po 220 latach? Ponieważ nie zajmował się tylko doraźną sytuacją, ale podstawowymi zasadami myślenia politycznego. Jego rozważania są równie ważne dziś, jak były wówczas czyli są ponadczasowe, dzięki głębi myśli, doskonałości formy i tego czegoś mniej uchwytnego, nie poddającego się łatwej analizie: formułowały jakąś prawdę o człowieku i o ludzkich instytucjach. Brakowało tego owym tysięcznym pamfletom (bo oczywiście były ich tysiące na ten sam temat w owych czasach) i dlatego nikt nie pamięta już tamtego chłamu. Burke nie jest tu wyjątkiem. Często bywa tak, że wielki myśliciel polemizuje z jakimś neptkiem, o którym dziś nie mają nic do powiedzenia nawet autorzy przypisów w krytycznym wydaniu. I to jest zupełnie w porządku, bo ważna jest reakcja, myśl jaką neptek wywołał u wielkiego myśliciela.
Jak widzisz, zgadzam się z Tobą w ogromnej większości punktów, muszę więc w końcu przejść do sfery Twych rozważań, gdzie trudno mi zgodzić się z Twoimi konkluzjami.
Ironizując na temat Burke’a konkurującego z zalewem politycznych refleksji, piszesz oto, że „o czytelniczym wyborze decyduje zawsze pisarska jakość”. Ale to chyba zależy o jakiej mówimy skali. Generalnie rzecz biorąc, odnoszę wrażenie, że jakość pisarstwa jest ostatnim czynnikiem decydującym o wyborze czytelnika. Wielka literatura nigdy nie była popularna, chyba z wyjątkiem Homera, ale on nie miał żadnej konkurencji. Myśl polityczna nie była – nie mogła być! – popularna z definicji. O czytelniczym wyborze decyduje więc wszystko oprócz wartości literackich. Burke nie jest czytany dziś więcej niż bywał czytany dawniej. W Wielkiej Brytanii nie zna go nikt poza kręgiem specjalistów. A William Hazlitt, jego wielki, młody krytyk, jest zupełnie zapomniany. Twierdzisz, że ubiegłe dwa stulecia miały znaczny wpływ na czytającą publikę, a ja szczerze wątpię. Zarówno Burke, jak Hazlitt, pisali dla wąskiej grupy ludzi wyposażonych w intelekt i wykształcenie, zainteresowanych polityką i filozofią polityczną, a nie dla mas. Dla mas pisują dziennikarze brukowców i autorzy kryminałów. Masy nie mają żadnego zdania, nie istnieje żadna opinia publiczna, zostawmy więc innym zwracanie się do członków tłumu, bo ja ani myślę przemawiać do ludzi bez twarzy, pozbawionych indywidualnych cech, zredukowanych w swym człowieczeństwie do masowości. To nie jest nasza sprawa. Każdy członek tłuszczy jest potencjalnie indywidualną osobą i może przy pomocy swej wolnej woli wyłuskać się z czeredy, stać się myślącym człowiekiem. I wtedy tylko jest interesujący.
Doszedłem wreszcie do punktu mojej najgłębszej niezgody z Twoim artykułem. Mam na myśli Twoje twierdzenie, że „200 lat panoszenia się demokratycznych dogmatów wbiło w masę przekonanie o jej politycznej nieomylności, a także o tym, że, jak nikt, zna się na rzeczy i nie musi zupełnie dbać o to, co do powiedzenia ma byle autor?” Gdybyż to tylko było prawdą! To mogłoby oznaczać – zdaję sobie sprawę, że wkładam w to twierdzenie znaczenie, którego nie zamierzyłeś – że członkowie tych mas myślą. Ale zaraz! Pojedynczy ludzie, z których składa się każda gromada, myślący na własny rachunek? Czy to nie brzmi jak bajka? Czy to nie byłby raj? Dla mnie byłby. Proszę łaskawie moich czytelników, żeby nie dbali o to, co ma do powiedzenia byle autor, taki jak ja. A żeby w zamian myśleli! By czytali klasyków, bo więcej można zrozumieć z dzisiejszości po lekturze Burke’a czy Gibbona, Dostojewskiego czy Czechowa, niż z lektury blogosfery; by rozważali trudne kwestie współczesności przed sądem swego autonomicznego sumienia i dochodzili do własnych wniosków. I nigdy, przenigdy, nie bali się popełniania błędów. Och, ale to jest marzenie ściętej głowy.
Piszesz: obywatel „wyznaje, że nie zna się na szydełkowaniu, hydraulice oraz teorii względności, za nic nie przyzna, że nie ogarnia politycznej dziedziny”. Czy nie wydaje Ci się, że jest to cecha polityki raczej niż obywatela? W polityce triumfują prymitywni durnie – Chavez, Jelcyn, Chruszczow, mam wymieniać dalej? – a ludzie wrażliwi i inteligentni bywają najgorszymi możliwie politykami. Józef Mackiewicz wielokrotnie wspominał z rozrzewnieniem, jak podczas wojny okoliczni chłopi wykazywali więcej zrozumienia polityki bieżącej niż jakiś Korboński, patrzący wstecz w dwadzieścia lat później. Polityka nie jest prostą czynnością, jak szydełkowanie, ani wyższą matematyką, jak teoria względności, toteż nie domaga się specjalnych umiejętności ani kwalifikacji. Polityka jest domeną działania i przewidywania, nic więc dziwnego, że każdy ma w tej dziedzinie jakąś opinię, skoro wszyscy musimy w życiu działać i przewidywać. Ale!… Ale czy rzeczywiście tak jest nadal? Być może było tak niegdyś; może w 1943 roku każdy chłop na Wileńszczyźnie miał swoje zdanie na temat nadchodzących bolszewików, ale dziś już nie mają. Po latach sowietyzacji tam, i po latach uniformizacji na Zachodzie, nikt już nie wypowiada swojego zdania. Nikt się nie wychyla, o wiele wygodniej powtórzyć po innych, przyjąć utarte przekonania za swoje. W ten sposób i żyć łatwiej, i kariera się otwiera.
Dobrze! Więc jakie wnioski wypływają z tego wszystkiego? Zaryzykowałbym następującą konkluzję:
Internet nie jest żadną barykadą, być nią nie może, ponieważ jest pustym polem, co jest przeciwieństwem barykady. Określając postawę kunktatorską zwykło się mówić, „siedzi okrakiem na barykadzie”, a czy można okrakiem siedzieć na polu? Albo na internecie? Ale nawet gdyby internet mógł się nią stać, to dla istnienia barykady potrzeba dwóch stron i konfliktu, nie powinniśmy więc mówić o barykadach w naszej sytuacji, bo żadna barykada nie osłoni jednego przeciw tłuszczy. Nic go osłonić nie może. Ale nie ma także konfliktu, bo nikt nie wda się w dyskusję z jakimiś podziemnymi oszołomami. O wiele wygodniej i skuteczniej jest zamilczać podziemie na śmierć.
Każde pokolenie żyje w określonej sytuacji, każdemu dany jest jakiś problem. Pytanie: jak sobie z tą sytuacją poszczególni reprezentanci tych generacji radzili, i jak my zachowamy się wobec dzisiejszych okoliczności. Problem stojący przed nami jest straszny, głównie dlatego, że nikt go nie dostrzega, ale naszym zadaniem jest uporać się intelektualnie z sytuacją, w jakiej się znaleźliśmy. Nasza sytuacja nie jest gorsza – toute proportions gardée – niż sytuacja Sokratesa w Atenach. Jest pod wieloma względami lepsza. Nie musimy chodzić po agorze i zaczepiać ludzi, żeby im udowodnić, że głupstwa gadają. Nie grozi nam (na razie) ani cykuta, ani szykany na ulicy, ani obicie kijami przez ośmieszonych dyskutantów, ani wreszcie Ksantypa w domu. Nasza sytuacja nie jest gorsza – zachowując wszelkie proporcje – od sytuacji Józefa Mackiewicza wśród polskiej emigracji. Nikt nas (na razie) nie cenzuruje, nie stawia „pod pręgierzem”, nie zamyka nam ust, nie odmawia publikacji. Ośmielę się powiedzieć, że tak jest z jednego tylko powodu: ponieważ mamy internet. To „siedlisko-ognisko bezrozumu”, jak słusznie mówisz, jest także rynsztokiem pełnym ekskrementów, ale mamy w tym śmierdzącym ścieku nasz kącik, nasze poletko, nasze Podziemie. I ja osobiście jestem wdzięczny Panu Bogu za tę Łaskę (darmo daną), za ten drobny dar.
Jak go wykorzystamy, to już zależy od nas samych.
Ścielę się do nóżek
m
Prześlij znajomemu
Szanowny Panie Michale,
jestem pod wrażeniem pańskiego wywodu i pięknej polszczyzny, o poziomie której mogę tylko pomarzyć. A jeśli błąd jakiś się w poniższym tekście znajdzie ( interpunkcyjny z pewnością lub jeszcze gorszy jakiś), to pokornie proszę o wybaczenie i wyrozumiałość.Rzadko pisuję cokolwiek.
Jak wspomniałem , jestem pod wrażeniem, ale panegiryku, czy jak się to tam nazywa, proszę się nie spodziewać. Zgadzam się z tezą podstawową. Internet jest tylko pustym nośnikiem przekazu.Jego zawartość z racji swej objętości stanowi mało czytelną magmę treści. Absolutną przewagę ilościową zdobywa też, jak zawsze u rodzaju ludzkiego, to co lekkie, łatwe, przyjemne i sensacyjne.Co nie znaczy,że jest narzędziem, które nie może być skuteczne. Myślę, że Ojcowie Konspiratorzy wszelkiego podziemia z przeszłości mogli tylko pomarzyć o narzędziu o takim zasięgu i łatwości przekazu treści.Tylko z niego skutecznie korzystać!
Proszę mi wybaczyć lekką złośliwość, ale naturę mam wredną. Puenta Pana wywodu nasuwa mi skojarzenia z konspiracją kawiarnianą Wielkiej Emigracji, która zatraciła się w załamywaniu rąk nad własnym losem i absolutnym brakiem zrozumienia ze strony ludu prostego. Zamyka się Pan w katakumbach i dziwi, że prostactwo nie wkłada kasków i czołówek i nie rusza na poszukiwania Prawdy.Może by tak samemu poszukać tego nieszczęsnego prostactwa? Samopoczucie gorsze, ale pojawiają się szanse na lepszy wynik.
Stwierdzenie o braku masowości ruchów antykomunistycznych uważam za chybione.
Polemika pana Dariusza powyżej wyczerpuje temat w tym zakresie, choć liczby podane przez niego są zaniżone. Aby w podziemiu mogły działać oddziały zbrojne o tej liczbie musiały mieć zaplecze co najmniej czterokrotnie większe. Mówią o tym względy logistyczne, aprowizacyjne i wywiadowcze. Ostatnie, kilkuosobowe grupy partyzanckie z lat 50-tych w Polsce opierały się o nawet ok. 200-osobowe siatki terenowe.Inaczej nie mogły by trwać.
W odniesieniu do Kaukazu, Azji Środkowej, a w początku lat 20 również Ukrainy zarzut akceptacji bolszewizmu nie ma, moim zdaniem, wiele wspólnego z prawdą. To samo dotyczy Ukrainy Zachodniej lat 40-tych i wspomnianej przez pana Darka Litwy.
Ale poza tym kłaniam się nisko, zachęcam do wyjścia z katakumb, bo tam powietrze z czasem stęchłe stać się może i dopraszam o niski wymiar kary za niedoskonałość języka.
Bogusław Bielecki
Szanowny Panie Bogusławie,
Niezmiernie się cieszę, że nie było panegiryku. Panegiryczna literatura jest wprawdzie niezwykle trudna, ale rzadko kiedy cokolwiek dodaje. Jedną z najbardziej irytujących cech „dyskusji” w polskojęzycznej blogosferze są te rozliczne komentarze typu „świetne. pozdro”. Oczywiście nie są to wcale panegiryczne wypowiedzi, bo w ogóle nie są żadne, nie zasługują na miano wypowiedzi i kqażdego bałwana, który traci czas na taki bełkot należałoby… zaraz, zaraz pójdę coś zażyć na uspokojenie.
Aaa, już jestem spoko! Świetnie! Pozdro! No, to tego. No.
A wracając do Pańskiego komentarza, to ma Pan oczywiście rację, że jesteśmy skazani na ilościową przewagę bełkotu, ale co z tego? Zawsze tak było. Więcej ludzi czytuje Chlapobłotera niż Dostojewskiego, ale ten pierwszy będzie zapomniany, a ten drugi będzie nadal czytywany za sto lat. Niech więc sobie czytują, co chcą, co mnie do tego? Mnie interesują ci, co czytują ciekawą literaturę, zwłaszcza jeśli mają coś ciekawego na jej temat do powiedzenia.
Zupełnie nie rozumiem, dlaczego moja konkluzja nasunęła Panu takie górnolotne skojarzenia. Wielka Emigracja w porównaniu z naszym przaśnym podziemiem? Tamto pachniało świeżo zmieloną kawą i polityką, a tu, jak Pan słusznie zauważa zalatuje stęchlizną. Jakże więc moje skromne słowa o cichutkim kąciku w hucznym internecie mogły nasunąć Panu takie skojarzenia?
Nie ma Pan też racji co do prostactwa. Pełno nas prostaków w Podziemiu, z kilofami w dłoniach i karbidówkami na szyjach, a może odwrotnie, i wszyscy dwaj ryjemy w litej skali, szukając Prawdy – tylko samopoczucie się nie poprawia. Widzi Pan sam, że nie mogę przyjąć zaproszenia do opuszczenia katakumb i wychynięcia na powietrze świeże, ale dziękuję za miłą propozycję.
A o masowości ruchów antykomunistycznych napiszę osobno, bo – oczywizda – temat wyczerpany wcale nie jest.