Przysięgam w imię Boga Wszechmogącego wierność organizacji [walczącej] o wyzwolenie ojczyzny z pęt komunizmu. Pragnę całym życiem dążyć do wskrzeszenia prawdziwej Niepodległej Polski. Tak mi dopomóż Panie Boże, Ojcze Wszechmogący.
Przyznać muszę szczerze, że nie podzielam Michale Twojego optymizmu wobec polemiki jako formy wypowiedzi. Nie wydaje mi się, aby istotnie była ona tą najłatwiejszą z publicystycznych sztuk. Zbyt często, nawet przy jak najlepszym nastawieniu z naszej strony, w ferworze polemicznych zabiegów nie chcemy dostrzec w zdaniu od naszego odmiennym tkwiącego w nim niekiedy ziarna prawdy, bywa że mimowolnie naciągamy fakty, zapominamy, że ponad dążeniem do uzasadnienia naszych własnych racji, istnieje coś znacznie ważniejszego – sama prawda. Nie, zdecydowanie nie uważam, żeby polemika była łatwym procederem.
Zacznę od wyjaśnienia cytatu, który może się wydać odrobinę frapujący. Pisałem z niejakim żalem o minionych czasach walki z bolszewizmem. Tyś mi tę moją Lacrimosę zakłócił – jakie organizacje? Jakie ruchy masowe? Antybolszewickie? Nie było takich i basta! – tak raczyłeś napisać i to mnie bardzo zastanowiło oraz zmusiło do zajęcia w tej kwestii stanowiska. Pomyślałem sobie, że dobrze będzie rozpocząć od samej istoty naszych tutaj rozbieżności, stąd wybór roty małej młodzieżowej organizacji założonej w Trzciance u progu lat 50., której ideowe, antykomunistyczne przesłanie nie może, wedle mnie, budzić wątpliwości.
Czyżby, zdaniem Twoim, nie istniało antykomunistyczne podziemie z lat 40. i 50.? Czy nie miało charakteru masowego? Jeśli idzie o liczby, podziemie antykomunistyczne szacuje się na ok. 200 000 osób. Powiesz może, że ich uczestnictwo w podziemiu nie wynikało z chęci walki z komunizmem, ale było motywowane strachem przed komunistami, perspektywą śmierci, więzienia, wywózki. Ja się z tym stanowiskiem w dużej mierze zgadzam, ale czy to znaczy, że tych organizacji nie było?
Poza tym absolutnie nie można generalizować tej złożonej kwestii. Obok konspiratorów chcących porozumienia z nową komunistyczną władzą, decydujących się na popieranie kolaborantów spod znaku peeselu i jednoczesne wypowiedzenie posłuszeństwa legalnej władzy w Londynie, ogromna część struktur podziemnych nie chciała tej de facto kapitulacji. To oni współtworzyli dziesiątki poakowskich organizacji zbrojnych nie szukających kompromisu z komunistycznym agresorem, ale zdecydowanych podjąć walkę, działalność sabotażową, informacyjną. Czy można o nich powiedzieć, że ich celem nie była walka z komunizmem? Czy można tak powiedzieć o działalności środowisk narodowych, np. żołnierzy NSZ (NZW), których liczebność w okresie powojennym co prawda mocno spadła, nadal jednak działało w jej ramach ok. 100 oddziałów zbrojnych (ostatnie zakończyły walkę w połowie lat 50.)? Członkowie i kierownictwo tej organizacji nie próbowali dogadywać się z komunistami, a cel stawiali sobie jednoznaczny – usunięcie sowieckiej okupacji. Czy Twoim zdaniem to nie był ruch antykomunistyczny?
Inny przykład? Co powiesz na temat Samoobrony Ziemi Grodzieńskiej, działającej od lata 1945 (ok. 600 osób), która prowadziła działalność do początków lat 50., walcząc z sowieckim aparatem bezpieczeństwa (co najmniej 100 zabitych po komunistycznej stronie)? Czy nie należy jej się miano antykomunistycznej organizacji? Jak określić podobną organizację na Nowogródczyźnie? W innych rejonach ziem II RP po tamtej stronie Curzona? Czy antykomunistyczna motywacja tych ludzi budzi Twoje wątpliwości?
Zacząłem ten wątek (kto tu właściwie zaczął?) od młodzieży i na młodzieży zakończę, bo ona, w kontekście naszego problemu, jest bodaj najciekawsza. Czy wiesz ile było powstałych samorzutnie organizacji młodzieżowych w latach 45-56? Ponad 1000. Zdecydowana większość powstawała pod koniec lat 40. i u progu lat 50., dokładnie wtedy kiedy konspiracja „dorosłych” przestawała funkcjonować. Nie prowadzono w ich ramach szczególnie spektakularnej działalności, antykomunistyczny charakter większości z nich wydawał mi się jednak (do tej pory) być poza dyskusją.
Nie twierdzę że po II wojnie światowej istniał w tym kraju potężny i efektywny ruch antykomunistyczny. Litwini np. byli bez porównania lepiej zorganizowani, prowadząc intensywne, na szeroką skalę działania zbrojne przez kilka lat po wojnie. To rzeczy oczywiste. Nie chcę też tworzyć okolicznościowych laurek. Twierdzę jedynie stanowczo, że istnieniu takich organizacji nie można zaprzeczyć.
Nad słabością antykomunizmu można by się rozwodzić w nieskończoność. Nie rozumiem jednak dlaczego stawiać sprawę tak drastycznie. Czy można tym wszystkim ludziom, organizacjom, działaniom odebrać przywilej pamięci tylko dlatego, że nie były dostatecznie silne? Czy samo już tylko ich istnienie w przeszłości nie ma konkretnego znaczenia? Czy fakt, że antykomunizm znacznie nam bliższy metrykalnie, który począł odrastać od ziemi w latach 80., prysł był niczym bańka mydlana w żulersko-bolszewickim roku 89 oznacza, że nie powinniśmy się do niego odnosić?
I dlatego także obawiam się polemik – jestem dopiero przy pierwszym akapicie Twojego listu, a kończę właśnie, pisząc maczkiem, drugą już stronę. Odtąd postaram się pisać mniej rozwlekle, a bardziej (daj Boże) rzeczowo.
Nie zgadzasz się na kulminację, na kulminację klęski. Twierdzisz, że zawsze jeszcze może być gorzej. Nie wiem dokładnie jaki obszar masz na myśli. Ja pisałem o świadomości. Czy rzeczywiście może być jeszcze gorzej? Czy świadomość istnienia wroga i świadomość, że się w bolszewizmie samemu tkwi po uszy mogą być jeszcze bardziej zamazane? Czy nie jest tak, że diabeł przekonał już wszystkich o swoim niebycie, a wątpiące niedobitki będą przecież (oby!) zawsze? Skąd, powiedz, przy tym wszystkim ów nieprzyjemny termin – „żołnierze wyklęci”, przypisany do bohaterów antykomunistycznego podziemia? Czy rzeczywiście większość społeczeństwa ich „wyklęła” czy raczej wychowywała jeszcze wówczas młodzież śniącą o wyzwoleniu z pęt komunizmu, a epitet „wyklęci” zawdzięczamy półwieczu komunistycznej indoktrynacji?
Pozostawmy na uboczu kwestie mniej istotne i postarajmy się odszukać sam rdzeń dyskusji. O co w niej idzie? Czy o kanały rozpowszechniania treści, o prasę drukarską i internet? Z pewnością nie. To tylko, jak słusznie piszesz – narzędzia, służące jakiemuś celowi. Myślę, że takim fundamentem dyskusji może być pytanie o potencjał dwóch kultur: kultury elitarnej i kultury masowej, pytanie o ich wzajemne korelacje, a przede wszystkim o to, czy któraś z nich dominuje nad drugą, a jeśli tak to dlaczego dominującą ma być zawsze kultura masowa?
Przykład Burke’a w jego sporze z francuską rewolucją jest dobrym punktem wyjścia, ponieważ dowodzi tezy, którą chciałbym podtrzymać, choć, że ona wątła, mam pełną świadomość. Teza owa brzmi następująco: nie zawsze to co elitarne musi ustępować przed masowym, nie zawsze jest skazane na niebyt i zapomnienie, czasem może nawet wygrać popularność (choć owa nigdy jego celem nie będzie). Twardych argumentów nie mam, raczej tylko marne nadzieje, może jednak, z pomocą Burke’a, uda mi się zbudować choćby wątły przyczółek.
Jak ma się Burke do internetu? Internetu w znaczeniu obfitości bezwartościowych informacji. Ty Michale, zdaje się, uważasz, że w gruncie rzeczy jego położenie było analogiczne, jeśli nie identyczne, do obecnego. Burke, twierdzisz, także musiał się zmierzyć z zalewem śmieciowych politycznych pamfletów, w którym to środowisku jego praca łatwo mogła zginąć. Zafrapowany, udałem się do szacownej British Library i dokonałem skromnego przeszukania, przyjmując założenie, że jeśli co nie znalazło miejsca w murach Biblioteki, najprawdopodobniej nigdy nie istniało. Być może zaciekawi Cię wynik tej mini-kwerendy: w 1791 roku (Refleksje zostały wydane po raz pierwszy 1 listopada 1790 roku) odnaleźć można 117 pozycji traktujących o rewolucji; około 80% z nich dotyczy rewolucji francuskiej; z tych zaś osiemdziesięciu procent mniej więcej 4/5 są (czy nie robi się ciekawie?) związane z nazwiskiem brytyjskiego polityka. Pisujących na tematy polityczne autorów nie było wielu. W ciągu roku wydano zaledwie około 20-30 tytułów, pozostałe pozycje w katalogu to wznowienia.
Reasumując: kilkanaście miesięcy wcześniej wybucha rewolucja, która – rzecz jasna – przykuwa powszechną uwagę. Burke pisze swoje Refleksje i to jego dzieło staje się w mgnieniu oka lekturą obowiązującą wszystkich. Nie licząc kilku dosłownie tomów (trzech, może pięciu) wszystkie wydane w tym roku prace odnoszą się do przemyśleń ojca mądrego liberalizmu – sądząc po tytułach (spędziłem w BL jedynie chwilę) większość autorów próbowała z nim dyskutować, mniej liczni go wspierali. Czy to zalew politycznych a bzdurnych pamfletów? Nie. Jedynie wylew…. naturalnej popularności. Burke osiągnął szczyt powodzenia. Mimo wyjątkowo wysokiej ceny (pięciu szylingów) kolejne nakłady jego książki (10 w ciągu zaledwie 2 miesięcy) zostały błyskawicznie wyczerpane; wydanie francuskie, które ukazało się już 29 listopada 1790, znalazło nabywców w ciągu zaledwie jednego dnia (2 500 egzemplarzy).
Co można na tej podstawie wywnioskować? Pierwsza myśl jaka się nasuwa dotyczy dwóch różnych standardów. W czasach Burke’a jego elitarne słowo nie tylko nie było skazane na niebyt, ale z niewątpliwą łatwością zdobywało popularność, i nie było to wyłączną zasługą jego oczywistego talentu. Mądry głos nie był ignorowany. Dlaczego? Wymienię 3 powody: ponieważ intelektualne właściwości (i gusta) czytających ówcześnie pozwalały na jego ogarnięcie; ponieważ wszyscy roszczący pretensje do samodzielnego myślenia, w tym i pretendenci, nie śnili nawet, że poziom zostanie obniżony, dostosowany do ich aktualnych możliwości, byli za to gotowi na podjęcie intelektualnego trudu; sankiuloccy protoplaści dzisiejszych bolszewików nie znali widać konceptu, że najskuteczniejszą formą polemiki z myślą niebezpiecznie mądrą jest jej przemilczenie.
Wymieniłem trzy, ale dorzucę jeszcze czwarty – środki techniczne. Wbrew Twojemu przeświadczeniu pomiędzy prasą drukarską a internetem zachodzą ogromne różnice jeśli chodzi o poziom możliwości w dwóch istotnych punktach: jeśli idzie o powielanie oraz dublowanie treści. Wymyślona w XV wieku prasa drukarska, na przełomie wieku XVIII i XIX nadal była technologią bardzo drogą, co za tym idzie dbano bardzo o poziom i autora i dzieła. Nie znaczy to, rzecz jasna, że nie drukowano wówczas dyrdymałów i pornografii, także politycznej. Skala zjawiska w zestawieniu z naszą rzeczywistością była jednak całkiem inna. Dopiero wiek XIX i jego wynalazki (gdzieś około 1870 pojawiła się pierwsza drukarska maszyna rotacyjna) wpłynął w istotny sposób na umasowienie druku, zmienił się także dostępny na rynku asortyment drukowanego słowa, przychodziły nowe mody, gusta. Nie trzeba było być wielkim odkrywcą, aby pojąć w lot, że większym powodzeniem cieszyć się będzie słowo mniejszego formatu. Dopiero to zjawisko, umasowienie śmieciowych treści oraz bałwochwalczy stosunek do nowego pana rodzącej się wówczas demokracji (pana, którego się ma oczywiście za nic) wywołało efekt pseudokultury i jej, po dziś dzień, dominacji. Przypominasz sobie na pewno historię kilkuletniego Józia Mackiewicza, który podczas swojej pierwszej podróży na zachód Europy ujrzał, ku swemu niebywałemu zaskoczeniu, dorożkarza czytającego gazetę. Chłop na wschodzie Europy jako analfabeta gazet nie czytał, dlatego potrafił jeszcze całkiem nieźle wykorzystywać swoje szare komórki. Niestety, tylko do momentu, gdy nowe demokratyczne zjawisko objęło swoim zasięgiem cały glob.
Jak ono, owo metodyczne zjawisko demokratyczno-bolszewickiego odmóżdżania ma się do internetu? Internetu, dodam dla jasności, rozumianego nie jako naczynie, w którego głębiach dokonują się określone procesy, ale jako zjawisko umasowionej, multi-autorskiej treści. Czy poziom jaki osiągnęła pseudokultura u progu XX wieku (dorożkarz i gazeta) nie jest aby jeszcze kulturą najwyższych lotów w zestawieniu z internetem? Owszem, produkowano dla zysku niebywałe pseudo-treści, ale robiono to z pewnego rodzaju, powiedziałbym, kulturą. Za edytorskimi działaniami stała na ogół jakaś marka, firma, finansowanie. Wydawcy największych błahostek mieli swoich recenzentów, redaktorów, adiustatorów (oczywiście, z licznymi wyjątkami). Do czytelnika docierał co prawda intelektualny bubel, a jednak produkt na jakimś tam poziomie. Zestawiać tego z internetem z całą pewnością nawet nie warto. Już lepiej przygotować sobie chwilę na kolejne pytanie: czy można porównywać sytuację przeciętnego osobnika, chcącego sobie poczytać w AD 1791, 1908 i 2013 roku? Mnie się osobiście zdaje, że tego absolutnie porównywać nie można i stąd właśnie moje zrzędliwe, nad internetem, marudzenie.
Pora na zakończenie podjąć temat kluczowy. Masa, tak mi się zdaje, że powiadasz, masa zawsze będzie masą, zalewającą, pomniejszającą, ściągającą w dół. Nie będę z tym poglądem dyskutował. Wydaje się dobrze osadzony w faktach. Rzecz może w tym na ile owa masa jest substancją jednorodną, niezmienną, nie podlegającą ewolucji. Przywołując Burke’a i jego walkę, starałem się wykazać, że nie zawsze masa musi dominować, nie zawsze pseudokultura wygrywa z kulturą, a przynajmniej nie zawsze było tak w przeszłości. Czy można do tego wrócić, żyjąc tu i teraz, w świecie, w którym, jak twierdzisz, nawet polityk nie potrzebuje kwalifikacji (z czym zgodzić się oczywiście nie sposób), to pytanie godne chyba dyskusji.
Prześlij znajomemu
0 Komentarz(e/y) do “Oj, lękam się polemik”
Prosze czekac
Komentuj