Realizm celów
Jeśli „osiągalność” nie pozwala nazwać celu realistycznym, to czy w ogóle można mówić o realizmie celów?
Cele nie są dowolnymi konstrukcjami. Nie wyznacza ich sytuacja, bo warunki się zmieniają, a cele pozostają te same. Cele nie powinny być narzucane przez polityków, choć niewątpliwie tak właśnie na ogół się dzieje. Wybór celów podyktowany być powinien przez uprzednią akceptację wartości. Wartości się nie wymyśla, ale do nich dociera, ponieważ są zarówno obiektywne jak absolutne. Wartość poznana, zobowiązuje. Działania polityczne, należąc do dziedziny aktów ludzkich, nie mogą być wyłączone z tej reguły. Oznacza to istnienie moralnego (aksjologicznego) a priori w polityce.
Już widzę uśmiech na twarzy czytelnika. Dzięki za uśmiech, ale podtrzymuję moją tezę: tylko polityka uznająca moralne a priori zasługuje na miano realistycznej. Każda inna polityka jest równie realistyczna, co stawianie domów na ruchomych piaskach. Akceptacja podstawowych wartości życia ludzkiego wyznacza sferę celów; w tym tkwi nadrzędny cel polityki w ogóle. Innymi słowy, celem polityki jako takiej, musi być stworzenie warunków, w których poszczególne jednostki mogą te wartości realizować. Nie jest to cel utopijny, wręcz przeciwnie: to właśnie przed utopiami powinien realistyczny polityk chronić społeczeństwo. Utopia jest odmianą ideologii; obraz idealnego społeczeństwa przesłania warunki życia ludzkiego, a dokładniej jeden warunek, ten mianowicie, że płacimy niedoskonałością ludzkiej natury za wolność.
Nadrzędny cel polityki jest w istocie nieosiągalny ze względu na swój moralny charakter. Jest on raczej idealnym kresem dążeń, bo jednej doskonałej recepty na stosunki społeczne – na szczęście! – nie ma. Omawiając powyżej realizm opisu i środków, usiłowałem pokazać, że polityk realista musi umieć lawirować między pokusą ideologii i kunktatorstwa.
O ile utopianizm jest sublimacją nadrzędnego celu polityki, aż do stopnia zupełnej ślepoty na rzeczywistość ludzką, to zapatrzenie w rzeczywistość aż do zapoznania celu nadrzędnego – jest błędem Realpolitik. Konstatując brak warunków do realizacji owego celu, Realpolitik żąda porzucenia go i urzeczywistnienia tego, co aktualnie osiągalne. Traktuje się tu okoliczności polityczne na kształt pór roku: w zimie zakłada się ciepłe buty i czeka na wiosnę. Jest to pogląd tak absurdalny i krzycząco nierealistyczny, że trudno uwierzyć, by ktokolwiek mógł poważnie coś takiego proponować. Okoliczności polityczne, w przeciwieństwie do pór roku, są dziełem ludzkim, a wpływanie na nie jest – niemal na mocy definicji – działalnością polityczną. Jeżeli polityk nie może wpływać na rozwój sytuacji w pożądanym kierunku, to powinien wycofać się z polityki. Jeżeli natomiast napotkawszy trudności, porzuci swoje dotychczasowe cele, to jego działalność ma tyle wspólnego z realizmem, co obroty kurka na dachu, ponieważ nie jest niczym więcej, niż automatycznym dostosowaniem się do sytuacji, przy jednoczesnym zapoznaniu nadrzędnego celu politycznej działalności.
Istnieje w polskim języku znakomite określenie, które oddaje bezbłędnie relację pomiędzy celem a środkami; mówimy po polsku, że „cel nam przyświeca”. Cel powinien być stale obecny, choć powinien „oświecać” nie opis rzeczywistości – bo może ten opis wypaczyć – ale dobór środków w działaniu. Środki nie powinny stać się celami samymi dla siebie, nie powinny nigdy przesłaniać celu, ponieważ polityka stacza się wówczas do rynsztoka Realpolitik. Ale jednocześnie cel nie powinien oślepiać polityka, bo grozi mu wtedy nieliczenie się z realiami, co w skrajnych wypadkach prowadzi do woluntaryzmu – kiedy wola potężnej jednostki staje się miarą wszystkiego – bądź do utopianizmu, o czym była już mowa powyżej.
W takim rozumieniu jakie usiłuję nadać terminowi „realizm polityczny”, w razie niemożności realizacji celu nadrzędnego trzeba skierować wysiłek na wytworzenie warunków, w których ponownie cel ten będzie mógł być realistycznie postawiony. Porzucenie jedynego realnego celu w imię realizmu, zakrawałoby na polityczny surrealizm.
Nasuwa się jednak oczywista trudność: nadrzędny cel polityki jest w istocie swej celem moralnym, a czy podporządkowanie polityki moralności nie jest jaskrawie nierealistyczne, zważywszy, nomen omen, realia polityki? Na całym świecie, niezależnie od systemu politycznego, polityka jest brudną grą, z którą moralne kalkulacje nie mają nic wspólnego. Czyżby jednak, ktokolwiek odważył się twierdzić, że wypadki na drogach świadczą o nierealistycznym charakterze kodeksu drogowego? Ludzkie czyny mają zawsze wymiar moralny, ponieważ wartości są wcześniejsze od ludzkich czynów. Działania polityczne, o ile tylko podejmowane są przez osobników poczytalnych, podlegają ocenie moralnej. A jednak jest coś, co odróżnia je od innych aktów – mianowicie skutek. Bezpośrednim skutkiem działań polityka jako polityka, są działania innych ludzi. W rezultacie na właściwy skutek jego decyzji składa się wiele różnorodnych czynów i stąd właśnie bierze się trudność z oceną moralną działań politycznych.
W toku rozważań, podawałem dla uplastycznienia argumentów, nie tylko przykłady z historii politycznej. Realizm obowiązuje bowiem w każdym działaniu, a zatem każdy, kto chce działać skutecznie, musi rozejrzeć się uważnie wokół siebie, wybrać godziwy cel i dobrać odpowiednie środki – to oczywiste. W ocenie czynu bierze się pod uwagę jego skutek i intencje sprawcy. Tutaj, wydaje mi się, przebiega granica, oddzielająca działalność polityczną od jakiejkolwiek innej. O ocenie polityka musi decydować skuteczność, z jaką potrafił osiągnąć cele zgodne z celem nadrzędnym polityki. Najlepsze zamierzenia przeprowadzone nieumiejętnie dyskredytują polityka. Decyzje polityczne pociągają za sobą rozliczne konsekwencje i domagają się działania wielu osób. Skala zatem zmieniać musi moralną klasyfikację działań: nastawienie drugiego policzka wobec agresora jest aktem wysoce moralnym, podczas gdy metaforyczne nastawienie policzka całego narodu wobec agresji obcego państwa – jest zbrodnią.
Realizm, na każdym kroku niniejszych rozważań, wydaje się być wymaganiem moralnym, w polityce bardziej niż w jakichkolwiek innych dziedzinach aktywności ludzkiej. Tzw. machiavelizm – równie powszechnie potępiany co praktykowany – jest uzasadniony w polityce w pewnym ograniczonym sensie. Granice wyznacza właśnie nadrzędny realizm celu. Po pierwsze, polityk musi koniecznie dysponować siłą i być gotowym do jej użycia. Gdyby do osiągnięcia celów wystarczało prawo i poczucie moralne – nie byłoby polityki. Użycie siły musi być jednak ograniczone, ponieważ cel nie uświęca środków. Po drugie, polityka czynna ma charakter gry interesów; jej żywiołem są przetarg i kompromis. Zakres kompromisów jest polem gry i jest wyznaczony przez nadrzędny cel polityki. Kompromis jest możliwy tylko pomiędzy tymi, którzy uznają nadrzędny cel, a jedyne co ich dzieli, to wizja wartości bądź koncepcja środków. Nie może być kompromisów z kimś, kto politykę traktuje jako czystą walkę o władzę. Kompromis z takim przeciwnikiem – podejmowany z najrozmaitszych „realistycznych” powodów, bądź w imię dobra wspólnego – jest zdradą dobra wspólnego, zaprzeczeniem celu polityki i skrajnym przykładem braku realizmu. Brak realizmu widziałbym w tym wypadku w fałszywym rozeznaniu wroga lub w fałszywym mniemaniu, że przy pomocy kompromisów uda się działać na rzecz dobra wspólnego, którego przeciwnik jawnie nie uznaje, zupełnie wprost przyznając, że każdy środek prowadzący do zdobycia władzy lub jej wzmocnienia jest dobry.
Nietrudno zidentyfikować tego przeciwnika. Od niemal stu lat jest to międzynarodowy komunizm oraz jego najrozmaitsi naśladowcy, od Hitlera począwszy, poprzez ajatollachów, a na €uroniuni skończywszy. A jednak wszyscy na wyścigi pragną z nimi kompromisu. Antyszambrowanie w (post)komunistycznych pałacach jest potrójnie nierealistyczne. Po pierwsze, zawiera błąd opisu, a dokładniej, interpretacji istotnego czynnika. Po drugie, jest użyciem nieodpowiedniego środka nawet wobec deklarowanego celu: handelek z wrogami ludzkości raczej nie doprowadzi ich do odstąpienia od ich własnych, zbrodniczych celów. Po trzecie, jest zapoznaniem nadrzędnego celu polityki.
Nie podjąłem tych rozważań, żeby wykazać, że pan Macierewicz prowadzi politykę nierealistyczną, ani że panu Dankowi brak realizmu. W pewnym sensie, znacznie skromniejszy cel mi przyświecał. Chciałbym mianowicie stwierdzić czym realizm polityczny nie jest. Nie jest stawianiem celów niewątpliwie osiągalnych, ani trafnym przewidywaniem. Nawet polityka zwycięska niekoniecznie musi być realistyczna, czego najlepszym dowodem romans i bójka pomiędzy Stalinem i Hitlerem. Józio był tak zadurzony w Adolfie, że jego polityka stała się skrajnie nierealistyczna, co nie przeszkodziło mu w osiągnięciu ostatecznego zwycięstwa nad kochankiem.
Droga polityka-realisty przypomina oślizgłą grań, gdzie każdy kolejny krok grozi niebezpieczeństwem zsunięcia się na idyllicznie spokojne i pociągające łąki, skąd dobiega syreni śpiew: wishful thinking lub ideologii, kunktatorstwa albo Realpolitik, utopianizmu bądź absolutyzacji samej politycznej gry. Zawieść go mogą rozsądek i zmysły, intuicja sprowadzi go na manowce, jeśli zaufa jej za bardzo.
A na końcu czeka go werdykt historii: brakło mu realizmu.
Prześlij znajomemu
„…Cel powinien być stale obecny, choć powinien „oświecać” nie opis rzeczywistości – bo może ten opis wypaczyć – ale dobór środków w działaniu. Środki nie powinny stać się celami samymi dla siebie, nie powinny nigdy przesłaniać celu, ponieważ polityka stacza się wówczas do rynsztoka Realpolitik. Ale jednocześnie cel nie powinien oślepiać polityka, bo grozi mu wtedy nieliczenie się z realiami…”
—————————————————————————————-
Właśnie!
Ale gdy zastrzega Pan, że: „Środki nie powinny stać się celami samymi dla siebie…” – to równocześnie dopuszcza Pan taką możliwość.
Z drugiej strony zaś/;
„Strategia dotyczy celów, a taktyka wyboru środków. Podporządkowanie jest zatem zupełnie podstawowe.”
—————————————————————————————–
A gdy nie możliwości wyboru, gdy istnieje tylko sposób na zrealizowanie celu – to czy podporządkowanie nie zmienia się w przyporządkowanie, w relację wzajemnie jednoznaczną?
Panie Amalryku,
Nie tyle „dopuszczam taką możliwość”, co zdaję sobie sprawę, że tak często bywa. Moim zamiarem w tych rozważaniach było dojście do jakiegoś racjonalnego rdzenia w pojęciu realizmu poltycznego”. Musiałem więc zająć stanowisko „normatywne” (nazwijmy to tak), bo inaczej wszystko wokół realizmu jest beznadziejnie sprzeczne. W moim przekonaniu, przestake być wewnętrznie sprzeczne, kiedy przyjąć moje założenia.
Kiedy podporządkowanie zamienia się w przyporządkowanie, to (wedle tych założeń) mamy do czynienia z politykiem, który samą grę przekłada ponad cele polityki, dokonuje absolutyzacji sceny politycznej, traci z oczu strategiczny cel. Tak to rozumiem.
Myślę, że nasz spór o zadekretowanej wyzszości strategii nad taktyką i mojej próbie zasugerowania, iż ta podległość nie wydaje mi się aż tak oczywistą, że prędzej dostrzegałbym tu inny rodzaj zależnośći, może przerodzić się w dyskusję akademicką aż do śmieszności; co o tyle mnie zniechęcan, iż mogłoby sugerować że jestem jakimś zadekretowanym wrogiem hierarchii a wszak: „Hierarchie są niebiańskie. Tylko w piekle wszyscy są równi.” A przecież to ” Brak prawowitych hierarchii ułatwia kariery łajdakom.”
Wracając do powyższego tekstu jest tu kapitalne zdanie , które nieco nam wyjaśnia nędzę obecnego świara i omnipotencji rozpełzającej się po nim (nomen omen) bolszewii:
„[…]Nasuwa się jednak oczywista trudność: nadrzędny cel polityki jest w istocie swej celem moralnym, a czy podporządkowanie polityki moralności nie jest jaskrawie nierealistyczne, zważywszy, nomen omen, realia polityki?[…]” – Trzeba spojżeć prawdzie prosto w oczy, od kiedy światem zaczynają rządzić typki całkowicie amoralne jego kres wydaje się być definitywnie przesądzony.
Panie Amalryku!
Ja akurat nie mam nic przeciwko „akademickim dyskusjom”. Co innego mamy robić? Zakotwiczyć nasze dyskusje tak głęboko w łżeczywistości, że w głowie się kręci od ciągłego potakiwania? Ja już wolę akademię.
Może rozwiązanie rpoblemu leży w przyznaniu wielości poziomów myślenia strategicznego? Zarówno taktyka jak strategia należą do myślenia o działaniu w przyszłości. Może więc im bardziej odłegłe w czasie są plany, tym bardziej nabierają strategicznego charakteru?
Powrócę jeszcze do mego napoleńskiego przykładu. Napoleon rozumiał, że nie może bronić Paryża i spodziewał się, że osobista nienawiść europejskich monarchów, każe im ścigać jego osobę, zamiast ruszyć na Paryż. Dopiero Talleyrand doradził im inaczej i to po kilku dotkliwych porażkach. Zarówno Talleyrand jak Napoleon myśleli strategicznie, ale tylko Napoleon mógł w rezultacie swej strategicznej myśli zastosować taktyczny plan. On jeden był geniuszem wśród nich, ale nie on jeden umiał myśleć strategicznie.
Natomiast „nadrzędny cel polityki”, to insza inszość. To jest ten element, który czyni politykę długoterminową i dalekowzroczną w najlepszym sensie tych słów. Nie sądzę, żeby którykolwiek z uczestników tamtych wydarzeń w roku 1814 brał ten cel pod uwagę.
Zasadniczo trudno się z Panem nie zgodzić; jestem przekonany (a chyba nie jestem tu jakimś wyjątkiem) że właśnie w tym, co w domyśle pejoratywnie bywa określane jako „dyskusja akademicka”, mamy do czynienia z prawdziwym szlifowaniem umysłu (nie cierpię również tego obiegowego „przyprawiania ryja” scholastyce i twierdzeniem, że cały jej dorobek, to dodanie dwóch sylogizmów do siedemnastu znanych w starożytności,a której wkład w fundamenty wiedzy naszej cywilizacji jest nie do przecenienia).
Co do strategii vs taktyka;to nasuwa mi się tu konsekwentnie, raczej analogia do: partytura vs głosy – które to porównanie o tyle tu szwankuje, o ile nieprzewidywalnych czynników możemy się potknąc w realnej walce z nawet, wydawałoby się, doskonale rozpoznanym przeciwnikiem ( stan ducha, pogoda, dowodzenie, nowatorska technika bojowa etc, etc.) Czas to akurat jest tu czynnikiemdość jasno określonym – taktyka to strategia on line.
Chyba rozumiem, o co Panu chodzi. Może inna analogia oddałaby to lepiej: scenariusz, a film. Są tacy reżyserzy, którzy ścisle filmują scenariusz, ale nawet w ich wypadku, ostateczny wynik różni się od scenariusza, bo tyle jest różnych faz, w których rzeczy się zmieniają (te właśnie zmienne czynniki wspomniane przez Pana).
Myślę jednak, że to jest po prostu różnica między planem, a praktyką wcielenia planu w życie. To nie jest to samo zagadnienie, co taktyka a strategia. Strategicznym myśleniem wobec filmu byłoby np.: czy nakręcić film wg tej książki, czy może lepiej władować pieniądze w fabrykę kurczaków? Kiedy już podjęło się strategiczną decyzję, wtedy jest taktyczne pytanie: komu powierzyć napisanie scenariusza, a komu reżyserię itd.
Gdy ja uparcie trzymam się „militarnego” rodowodu strategii i powiązanej z nią taktyki, to Pan wybiera coraz to wyższe poziomy ogółności dla „myślenia strategicznego”!
Trzymając się Pańskiego rozumowania takie np.działania militarne US Navy na Oceanie Spokojnym po japońskim ataku na Pearl Harbor, to czysta taktyka, a do rangi strategii dorasta tylko wprowadzone 1 sierpnia 1941r. przez rząd USA wobec Japonii, całkowite embargo na materiały pędne rozciągnięte na jej wszystkich potencjalnych dostawców.
Ależ Panie Amalryku!
To zupełnie nie jest tak! Wyższe poziomy są nie dla wzniosłości, ale wyłaćznie dla ujęci sensu strategii.
Nigdy nie twierdziłem, że strategiczne myślenie nie może paść ofiarą taktycznych zboczeń. Jeżeli np. Pan wskaże mi, że dojście do B z punktu A jest tylko możliwe poprzez punkt C, to ja mogę z łatwością pomylić taktykę ze strategią i przyjąć punkt C za cel. Ale to nie byłoby słuszne.
Mogę np. nie chcieć taktycznie rozmawiać z Panem, bo to objawia moje strategiczne myślenie, ale rozmawiać z Panem ze strategicznego punktu widzenia, bo to dobre dla naszych celów…
Ha! Wracając do tego Pacyfiku; z punktu widzenia dowodzących walkami na Guadalcanal, strategia była domeną admirałów z dowództwa obszaru płdn. Pacyfiku. Idąc zaś wyżej, dpowiedzialni za kreowanie polityki USA mogli śmiało uważać wyczyny tych planistów za taktyczne rozwiązanie strategicznego celu rozgromienia coraz bardziej zaborczego Cesarstwa Japonii… (Ale bez wątpienia działania pojedyńczego, wyszkolonego do walki żołnierza są już tylko taktyką.)
Zgodzi się Pan jednak, że z militarnego punktu widzenia taktyka podlega politycznej strategii; tzn. taktyka należy do wojskowych, a strategia do polityków. W wyjątkowych wypadkach, jak np. w wypadku Napoleona, jedna osoba dokonuje obu decyzji, ale to jest rzadkość, żeby w obu sferach ta sama osoba posiadała ekspertyzę. Np. w wypadku Hitlera tak nie było. Bez wątpienia do niego należały decyzje strategiczne, choć zapewne nie był na wystarczającym poziomie, ale nigdy nie powinny do niego należeć decyzje taktyczne.
Działania pojedycznego żołnierza nie należą ani do jednej sfery, ani do drugiej. Pojedynczy żołnierz powinien wykonywać rozkazy, a kiedy nie wie, jaki jest rozkaz, to kierować się instynktem samozachowawczym, bo bardziej się przyda żywy niż martwy. Są w tym względzie wyjątki, np. Spartanie, którzy sławetnie nie byli dobrzy w wykonywaniu rozkazów, pozostając dobrymi żołnierzami. Do tej kategorii należą także Kozacy (ci wcześni, z Siczy) i dzisiejsza armia izraelska, gdzie pojedynczy żołnierz ma nieprawdopodobną swobodę odmówienia wykonania rozkazu. Ale generalnie rzecz biorąc, pojedynczy żołnierz nie ma wystarczającego dystansu do sytuacji, by móc podjąć decyzje taktyczne – o strategicznych nawet mowy być nie może.
Zaraz zaraz!
„[…]Przedmiotem badań taktyki jest walka (bój) prowadzona w skali od POJEDYNCZEGO ŻOŁNIERZA do związku taktycznego.[…]” (Cyt. za; „Działania taktyczne wojsk lądowych” Podręcznik . Wyd. Akademia Obrony Narodowej – praca zbiorowa.)
I tamże w innym miejscu;
„[…]Stąd mówiąc o strukturze taktyki należy podkreślić jej duże zróżnicowanie wewnętrzne. Obejmuje ona taktyki rodzajów sił zbrojnych, te zaś odpowiednio dzielą się na taktykę ogólną danego rodzaju sił zbrojnych i taktyki rodzajów wojsk. Dalej wyróżnia się taktykę POJEDYNCZEGO ŻOŁNIERZA, pododdziału, oddziału i związku taktycznego, a wszystko to poprzedzają podstawy taktyki, jako swoiste wprowadzenie i uogólnienie do powyższych elementów struktury taktyki[…]”.
Przy czym pragnę tu zauwazyć iż w rzeczywistości daleki jestem od odwoływania się do „argumentum ad verecundiam”, tym bardziej, że oszałamiające dokonania naszej współczesnej strategicznej myśli wojskowej mówią same za siebie, ale przecież na etapie definicji podstawowych, jakoś tę elementarną wiedzę żołnierza jak zachowywać się na polu walki trzeba przecież nazwać!
Niezależnie od enuncjacji akademii obrony narodowej, jestem przekonany, że niewielu żołnierzy na współczesnych polach bitew podejmuje taktyczne decyzje. Po pierwsze dlatego, że ani strategiczne cele, ani nawet bliższe cele taktyczne nie są im komunikowane. Po drugie, ponieważ sytuacja na polu bitwy zmienia się tak prędko, że ich decyzje sprowadzają się do dwóch rzeczy: wykonania rozkazu i przeżycia.
Dam taki przykład: jeśli pojedynczy żołnierz otrzymuje rozkaz, „zająć to wzgórze”, to wtedy ma prawo i obowiązek decydować JAK ma zdobyć wzgórze czyli myśleć taktycznie. Ale pojedynczy żołnierz nie otrzymuje takich rozkazów! Rozkaz otrzymuje jego oficer, który następnie mówi mu „naprzód!” albo okopać się i osłaniać nas. To nie są taktyczne decyzje, które podejmuje pojedynczy żołnierz, ale jego dowódca.
Tak wydaje mi się to wyglądać na podstawowym poziomie.
Może bliżsi prawdy byli niemieccy autorzy „Unterrichtsbuch fuer Soldaten.”, którzy wyszkolenie do walki żołnierza piechoty określali mianem musztry bojowej. Gdzie najważniejszym zadaniem żołnierza jest umiejętne użycie broni w walce, a podstawą wyszkolenie techniczne i strzeleckie plus staranne wykorzystanie terenu.
Zaś taktyką nazywali: nauczanie dowodzenia oddziałami, ich współdziałaniem w walce jak i praktycznego tej wiedy zastosowania, która obejmuje wszystkie poziomy dowodzenia i też na wszystkich poziomach ma zastosowanie.
Ja bym się z tym zgodził. Poza małymi oddziałami komandosów, działających na tyłach wroga, pojedynczy żołnierz nie ma żadnego wpływu na taktykę, ani żadnego użycia dla taktycznego myślenia. Jedyne jego zadani, jak już mówiłem, to wykonać rozkaz i nie dać się zabić ani wziąć do niewoli.
Dla bolszewików celem strategicznym (ogólnym/generalnym) jest opanowanie całego świata, aby wszędzie zaistniał bolszewicki „raj” czyli dla nas, po ludzku mówiąc, piekło beznadziei.
Taktyka zaś zależy od okoliczności i od posiadanych środków. Bolszewicy stosują te środki i wykorzystują te okoliczności aby osiągnąć w ten sposób cele pośrednie, podporządkowane strategii. Moim zdaniem wyhodowanie homosovieticusa to posunięcie taktyczne , to cel podporządkowany, choć bardzo istotny sam w sobie jednak nie cel ostateczny. Dla mnie taktyką bolszewików jest wykorzystanie okazji które się nadarzają, aby opanować coraz większe sfery działalności ludzkiej oraz narzucić człowiekowi wektory jego myślenia.
Panie Andrzeju,
Rozważaliśmy stosunek strategii do taktyki w najogólniejszym sensie. Pan dotyka innego problemu, istoty komunizmu, czyli tego co pozwoliłem sobie kiedyś nazwać „przybijaniem kisielu do ściany”. Ilekroć mamy wrażenie, że uchwyciliśmy sens tego świństwa, to jakoś nam się wymyka.
Dla utrzymania władzy, trzeba zsowietyzować ludność, ale najskuteczniej sowietyzuje się, posiadając władzę. Z tego powodu niezwykle trudno zdecydować, który z tych diablicznych elelmentów naprawdę jest ich ostatecznym celem, a który tylko środkiem. Stąd więc moja sugestia wyrażana w wielu dyskusjach na wp, że być może oba te elementy należy traktować jako równoważne i równie ważne.
Panie Michale,
Jednak upieram się przy swoim. Sądzę, że najlepiej sowietyzuje się nie tyle posiadając władzę co posiadając narzędzia kontroli umysłów, choćby narzędzie informacji (to niekoniecznie wiąże się z posiadaniem władzy a ogromnie przybliża ten cel). Przykład polski jest tu jak najbardziej na miejscu. Nie tyle likwidacja oporu oraz jego potencjalnych źródeł co masowe przyjęcie komunizmu i „odpuszczenie mu”, spowodowały że bolszewicy zwyciężyli. A jak jest teraz? Bolszewicy nie mają władzy politycznej w Wielkiej Brytanii ale mają ogromny wpływ na umysły.
Czy mylę się w swoim wywodzie?
Panie Andrzeju,
Bardzo się cieszę, że się Pan upiera.
Sowietyzować można w rozmaitych okolicznościach i na wiele sposobów. Nauczyciel, który wyśmiewa przesądy o nieśmiertelności duszy – sowietyzuje. Polityk, który zrównuje małżeństwo między dwoma mężczyznami z Sakramentem Świętym – sowietyzuje. Ale w sytuacji pełnej kontroli sowietyzuje się skuteczniej, czy zgodzi się Pan?
Czy jest Pan pewien, że bolszewicy nie mają władzy politycznej w Wielkiej Brytanii? Albo w Niuni europejskiej? Albo w Ameryce?
Panie Michale!
Mam takie pytanie, trochę na marginesie toczącej się tu dyskusji: Jak Pan ocenia, w kontekście podejmowanych tu tematów postać Nigela Farage’a i Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa?
Drogi Panie Orle,
UKIP to jest klasyczna partia protestu. Artykułując oczywiste absurdy dzisiejszej polityki, zdobywają głosy, jak to w demokracji bywa. Jest absurdalne, że nie wolno palić w karczmie, nawet, jeśli właściciel i wszyscy obecni nie mają nic przeciwko; jest niedorzecznością nazywać małżeństwem związek między osobnikami tej samej płci; o nonsensach pochodzących z Brukseli już nie mówię.
Farage jest popularny, bo jest „torysem” – w tym kraju, wyłącznie „torysi” bywają popularnymi politykami, a torysem był zarówno Tony Blair jak i jest Nick Clegg czy Farage – tzn. ma pewien typ osobowości i ogłady, który trzeba mieć, by tu należeć do klasy rządzącej. Na tej kombinacji polega ich sukces, ale jeśli dopatruje się Pan w nich jakiegoś świeżego powiewu, który odnowi politykę europejską, to … nie wiem zresztą, nie chciałbym Pana zniechęcać.
A może chodzi Panu o stosunek strategii do taktyki? Aaa, Farage jest wybitnym taktykiem! Nie jestem pewien, jaki jest jego strategiczny cel, ale przypuszczam, że jest nim rozbicie, a następnie zastąpienie Torysów jako partii władzy. Nie wiem, czy może go osiągnąć, ale dziwniejsze rzeczy się wydarzały.
Dziękuję za odpowiedź. No właśnie chodziło mi o spekulacje na temat jego celu strategicznego. Chęć zdobycia przez niego władzy rozumiem. Ale czy to już jest ten jego cel ostateczny i tyle? Nie znam programu Farage’a, zwróciłem na niego uwagę oglądając kilka jego wystąpień publicznych i wyczułem w nich interesujące nuty. Ale czy za tym stoi jakiś głębszy program polityczny?
Panie Michale,
Bez wątpienia bolszewicy mając władzę sowietyzują skuteczniej.
Chodzi mi wszakże o hierarchię w relacji sowietyzacja – władza nad światem. Czy sowietyzacja jest celem samym w sobie – elementem bolszewickiej strategii, czy też może jej podlega?
Muszę uważnie przeczytać Pańskie artykuły z cyklu „przybijanie kisielu do ściany”.
Wydaje mi się, że bolszewicy nie mają jeszcze (we własnej osobie) władzy politycznej wszędzie na tzw. Zachodzie ale na pewno mają na nią ogromny, nierzadko decydujący wpływ. Fakt, ze proces formalnego przejmowania władzy przez bolszewików postępuje błyskawicznie. Dosłownie z dnia na dzień mają jej coraz więcej, jak to ma miejsce w UE(b) którą w pełni „przechwycili”.
Panie Orle,
Farage, o ile mi wiadomo, nie ma programu porównywalnego z partiami, które mogą stworzyć rząd (tzn. nie mówi, czy obetnie wydatki na służbę zdrowia itp.) Jego program jest prosty: zmniejszyć migrację do Wielkiej Brytanii. Imigrację spoza Niuni stopują inne partie, ale nie mogą nic zrobić z imigrantami z wewnątrz Niuni, stąd popularność jego programu, żeby wystąpić z Niuni. Jest to program niezwykle popularny z tysiąca drobnych powodów, ale sprowadza się to wszystko do jednego: przy niezwykle otwartej kulturze, to jest insularny, wyspiarski kraj.
Widzi Pan więc, że w istocie rzeczy jest to partia nacjonalistyczna, a dokąd to prowadzi, to już my wiemy.
Panie Andrzeju,
Tak, w połowie świata są u władzy bezpośrednio, a w drugiej połowie u władzy są Kiereńscy świata tego, a kiereńszczyzna jest tylko prostowaniem ścieżek dla Lenina.
kiereńszczyzna jest tylko prostowaniem ścieżek dla Lenina…
—————————————————————————————-
Innymi słowy po kiereńszczyźnie przychodzi uljanowszczyzna! Wspaniałe peryspektywy! W ogóle ten cały Symbirsk to jakieś miasto grabarzy Rosji!. Wszak papa Fiodor Kiereński, dyrektor gimnazjum męskiego w Symbirsku swoim najsłynniejszym wychowankiem (ba, złotym medalistą tejże szkoły, Wołodią Uljanowym) „załatwił” pół świata. (Z drugiej strony, jak tu inaczej traktować syna swojego bezpośredniego szefa, samego dyrektora szkół państwowych całej guberni?)
Ha! Nie wiedziałem, że oni z tych samych okolic, znali się w dzieciństwie, a ich rodziny były zaprzyjaźnione. Brakuje tylko, żeby się kochali w tej samej pannie, jak nie przymierzając inni dwaj rywale polityczni z tamtych czasów.