Idąc (z semantyczną lampą w ręku) poprzez nieskończone szeregi słów mówionych, krzyczanych, drukowanych w gazetach, broszurach i książkach, ma się chwilami wrażenie paranoicznej fantazji. Słowa, logicznie powiązane w zdania, twierdzenia, słowa pozornie mądre, bliskie, układają się w fantasmagoryczną architekturę, zawieszoną ponad rzeczywistością, nie dotykającą ziemi. Formalna logika powiązań słownych wydaje się czymś chorobliwym wobec braku wszelkiego związku z rzeczywistością, taką jaką znamy z bezpośredniej obserwacji. Zdawałoby się, że każdy zdrowy na umyśle człowiek jest w stanie skonfrontować tę napowietrzną strukturę słowną z rzeczywistymi faktami i zwalić ją jednym ruchem. Ale siła magii słownej jest wielka. I konfrontacja z faktami nie taka prosta. Nad światem hula szaleństwo słów. Oczywiście, jest w tym metoda.
Stefania Zahorska, Magia Słów, Wiadomości nr 1 (1946)
Magia bolszewickiego kłamstwa
Magia słów Stefanii Zahorskiej pojawiła się na pierwszej stronie pierwszego numeru najważniejszego antykomunistycznego periodyku powojennej emigracji. Pojawiła się tam nieprzypadkowo. Przywrócenie sensu słowom, właściwe rozpoznanie rzeczywistości było zadaniem najpilniejszym, bez spełnienia którego wszelka dalsza dyskusja, walka polityczna, czy tylko walka o polityczne racje – nie miała sensu. Zahorska pisała w chwili wyjątkowej, zaledwie kilka miesięcy po zakończeniu wojny, w sytuacji największej klęski w dziejach Polski, która – jako koalicjant – została uznana przez światową opinię za jednego ze zwycięzców tej wojny.
Zahorska mierzyła się z kłamstwem, nie takim jednak zwykłym kłamstwem: wojennym czy politycznym, gdy podaje się fałszywe wyniki bitew, konfliktów, wyborów, gdy w cyniczny sposób strona stara się wprowadzić przeciwnika w błąd, oszukać postronnych, zagarnąć nienależną jej władzę. Kłamstwo, z którym miała do czynienia publicystka „Wiadomości”, było innego rodzaju; nie polegało na prostackim przeinaczaniu faktów, odwróceniu akcentów, fałszywej relacji. Było to kłamstwo nowego typu, którego mechanika rządziła się odmiennymi prawami – kłamstwo bolszewickie, nadające faktom, zjawiskom, pojęciom odwrotne znaczenie. To właśnie nowe zjawisko odkrywała przed czytelnikami Zahorska, podążając ze swoją „semantyczną lampą” poprzez wrażenie „paranoicznych fantazji”. Tyle, że to nie były „fantazje”, a realne, śmiertelne zagrożenie.
Autorka pisała swój tekst z perspektywy początku długiej i wyboistej drogi, w kontekście „demokratycznych” wyborów, jakie miały się odbyć pod komunistycznym patronatem i z pełnym uznaniem światowych mocarstw, które nie miały najmniejszego zamiaru podważać fundamentów jałtańskiej umowy. „Demokratyczny” porządek na wschód od Odry został ustalony nieodwołalnie i bezwarunkowo, niezależnie od zbrodni, jakich dopuszczały się komunistyczne władze. Był skutkiem demobolszewickiego mariażu, jaki w trakcie ostatniej wojny zawarty został pomiędzy zachodnimi aliantami i związkiem sowieckim. Mariażu, który wydawał się wówczas szczytem obłudy, a który – jak dowodnie pokazała praktyka kolejnych dekad – słusznie uchodzić może za doskonale zgrane, choć nie zawsze miłujące się małżeństwo, w którym stroną zdecydowanie przeważającą, nadającą ton, wytyczającą linię przyszłego pożycia jest nieodmiennie bolszewicki partner.
Zahorska precyzyjnie definiowała bolszewickiego przeciwnika, a robiła to z ideowej pozycji socjalistki. Najwyraźniej marksistowska nadbudowa nie przeszkadzała jej nadmiernie we właściwej ocenie głównego wroga. Może i Zahorska nie trzymała w garści patentu na nieomylność, potrafiła jednak z bezbłędną trafnością rozgraniczyć fałsz od prawdy. Nowy bolszewicki twór zwany peerelem nie mógł być traktowany jako państwo polskie; ani państwo, ani polskie. Ta oczywista konstatacja nawet w kręgach politycznej emigracji z roku 1946 nie była bezdyskusyjna. Już rozpoczynał się długotrwały proces asymilacyjny.
Kanciasta granica
Niemniej stanowczo wypowiadał się w tym czasie Józef Mackiewicz. Występował przeciwko nasilającym się próbom zamazywania rzeczywistości. Wzywał do przyjęcia tego rodzaju postawy moralnej „która by wpływała hamująco na spadek po równi pochyłej, po której toczy się w tej chwili cały naród.” Mackiewicz wzywał do przeprowadzenia „’kanciastej’ granicy” pomiędzy elementarnymi pojęciami, takimi jak: „sojusznik” i „najeźdźca”, „wierny” i „zdrajca”, „swój” i obcy „agent”. Pisał:
…kapitalne staje się pytanie, po co nas Stalin kupował. Na pewno nie po to, żeby nas paść na Sienkiewiczowskiej trylogii, krzepić cukrem tradycji i umacniać polski potencjał narodowy, a po to, żeby go zniszczyć, czyli zarżnąć nas jako naród. W tym stanie rzeczy zachowanie lojalnej czy chociażby neutralnej postawy wobec rzeźnika znaczyłoby co najmniej przesadę w logicznej prostolinijności postępowania…
Mackiewicz był przekonany, że jeśli związek sowiecki nie zostanie rozbity w najbliższej przyszłości, naród polski przeistoczy się w sowiecki, a zatem „jako polski w ogóle przestanie istnieć”. Był rok 1947, rok powszechnego jeszcze oczekiwania na wojnę Ameryki i Wielkiej Brytanii ze związkiem sowieckim. Na wojnę liczył także Mackiewicz, choć z każdym kolejnym miesiącem musiał sobie coraz lepiej zdawać sprawę z nierealności tej rachuby. W tej sytuacji jedyną praktycznie linią obrony i dalszej walki, było dążenie do uchronienia narodowej świadomości przed sowietyzacją, bolszewizacją, wobec w coraz większym stopniu nieuchronnej sytuacji, gdy „wykładać będą Mickiewicza i Słowackiego po… bolszewicku!”
Bogaty w osobiste doświadczenia z okresu pierwszej sowieckiej okupacji Wilna, Mackiewicz precyzyjnie oceniał sytuację. Wówczas wystarczyło ledwie kilka miesięcy, aby osiągnąć niemal idealny stopień bolszewizacji społeczności wileńskiej. Czy w odniesieniu do całej Polski proces ten mógł się okazać trudniejszy, wymagający znacznie dłuższego czasu, a może po prostu… niemożliwy? Mackiewicz nie miał złudzeń. W artykule Wieszać czy nie wieszać? W obronie… Bieruta! przewrotnie pisał o „dobrach duchowych”:
Osobiście przyznam się skromnie, iż nie tylko wierzę, ale jestem głęboko przekonany, że właśnie dobra duchowe są istotnym promotorem wszystkich poczynań ludzkich, a w tej liczbie i polityki. Dlatego czytając i słuchając o tym wszystkim, co się u nas w kraju dziś dzieje, wydaje mi się nieco przesadny ten optymizm wielu, że szkoła, radio, prasa, książki, odczyty, pogadanki i wycinanki, miliony listów na urodziny Stalina – to wszystko nic!… […] Ci, którzy wielką ofensywę na nasze dobra duchowe prowadzą w kraju, nie czynią tego bynajmniej w zamiarze, aby spłynęła kiedyś po wierzchu i bez śladu, ale przeciwnie, w zamiarze przerobienia, przekształcenia, jak to się u nich mówi „przekucia”, a w naszym pojęciu zniszczenia od podstaw tych właśnie dóbr.
Porzucone, odizolowane od niekomunistycznego świata, społeczeństwo polskie było skazane na bolszewizację. Była to tylko kwestia czasu. Pozbawione prawdziwych wartości, bez których nie sposób sobie wyobrazić normalnie funkcjonującego organizmu społecznego, społeczeństwo miało przyjąć na to miejsce bolszewickie pseudowartości, dobra duchowe jakie zaoferują mu komunistyczni rządcy kraju.
Zahorska, z „semantyczną lampą w ręku”, Mackiewicz ze swoją „kanciastą granicą”, mówili bardzo podobnie. Wzywali na wojnę o sens rzeczywistości, przestrzegali przed próbami relatywizacji prawdy i zacieraniem różnic pomiędzy światem wolnym i totalitarnym. Zahorska była wstrząśnięta obłudą, a raczej obłudną ślepotą cywilizowanego świata, który w imię pozornych korzyści wynikających ze współpracy z totalitarnym sojusznikiem, gotowy jest czerpać pełnymi garściami z pokładów bolszewickiego kłamstwa. Mackiewicz był pewien, że bagatelizowanie bolszewizmu jako nowej jakości będzie miało katastrofalny skutek. Przekonywał, że najdrobniejsze nawet ustępstwo w tak istotnych punktach, jak nazywanie peerelu „demokracją”, komunistycznej dyktatury „przemianami społeczno-politycznymi” w kraju, spowoduje w efekcie przede wszystkim moralne i światopoglądowe rozbrojenie społeczeństwa.
Czy mieli rację?
Czy istotnie świat cywilizowany, jeszcze nie totalitarny, w imię pokonania wroga, w imię zaspokojenia roszczeń najcenniejszego w tej wojnie sojusznika, dokonał był relatywizacji wartości? Czy w imię pokonania Hitlera, Mussoliniego, japońskich militarystów oddał w komunistyczne posiadanie ogromne połacie lądu wraz z zamieszkującą je ludnością? I najważniejsze, czy wielki bolszewicki wysiłek w dziedzinie nadbudowy, podejmowany z uporem i nieprzerwanie przez ostatnie blisko siedemdziesiąt lat, rzeczywiście doprowadził do przebudowy duchowej społeczeństwa, do „przekucia” społeczeństwa w rodzaj zbolszewiczałego stada?
To, rzecz prosta, tylko pytania retoryczne, nie wymagające dociekliwych studiów, ani żmudnych badań. Mimo to, nie znalazł się do tej pory ani jeden zachodni polityk, który przeprosiłby za Jałtę i Poczdam; nie widzieliśmy brytyjskiego czy amerykańskiego męża stanu, także historyka, który wyznałby, że wojenny sojusz z komunistycznym związkiem sowieckim, w wyniku czego miliony obywateli świata dostało się pod komunistyczne panowanie, był zbrodnią (choć jakże modny jest ostatnio obyczaj przepraszania za błędy i zbrodnie nawet bardzo odległych przodków). Trudno byłoby wskazać duchowego przywódcę, który odważyłby się potwierdzić moralne, intelektualne i duchowe spustoszenie, będące wynikiem kilkudziesięciu lat bolszewickiego zniewolenia; spustoszenie, którego skutki bynajmniej ani zostały zniwelowane, ani uleczone.
Jak to jest? Może całkiem inaczej niż nam się przed momentem wydawało? Może i Zahorska i Mackiewicz rozmijają się z prawdą, tkwiąc w błędzie; albo też całkiem niepotrzebnie dramatyzują, przekoloryzowują całkiem przecież szarą, zwyczajną rzeczywistość? Bo czyż można, na przykład, zestawiać obok siebie tak nieporównywalne totalitaryzmy, jak hitleryzm i komunizm? Czy nie widać jaskrawej różnicy, choćby z punktu widzenia zbrodni popełnionych w czasie ostatniej wojny? Kto był w tej wojnie agresorem, kto ofiarą? Że tam związek sowiecki napadł na Polskę, całkiem podobnie jak to uczynił Hitler niewiele dni wcześniej. Ależ, czy nie sami Polacy unikali walki z czerwonoarmistami, którzy rzekomo napadli na ich kraj? Czy nie Polacy, przed upływem dwóch lat od pamiętnego września, zawarli ze Stalinem ścisły sojusz; czy to nie oni, organizowali armię w związku sowieckim, pod komunistyczną kuratelą, licząc na możliwość prowadzenia walki z hitlerowskim najeźdźcą u boku czerwonej armii? Jeśli związek sowiecki z marszałkiem Stalinem na czele, jest istotnie tak zbrodniczą organizacją, czyż w takim razie sami Polacy nie wytyczyli w tej wojnie granic moralnego relatywizmu? Czy nie oni, w jakże jednoznaczny sposób, odpowiedzieli światu na pytanie: co się w tej wojnie godzi, a na co absolutnie nie można przystać? Że się tam w końcu na swojego sowieckiego partnera obrazili, że nie mogli przeboleć (i przemilczeć) wojennej zbrodni? To tylko kwestia ich subiektywnej oceny. Od tego przecież wojna, aby popełniać na niej zbrodnie. Cóż w tej sytuacji mieli zrobić zachodni alianci? Stalin wymordował kilkanaście tysięcy polskich żołnierzy (a śmierć dla żołnierza na wojnie to rzecz zwykła), Hitler mordował miliony: żołnierzy, starców, kobiet, dzieci. Gdzie tu może być równoważne zestawienie?
Czy istotnie zostaliście sprzedani w Jałcie Stalinowi? – mógłby zapytać anonimowy przedstawiciel Zachodu – czy raczej potraktowani zgodnie z logiką ówczesnej sytuacji? Czy to wina zachodnich aliantów, że nie potrafiliście porozumieć się z największym w waszej części Europy koalicjantem, że nie umieliście porozumieć się między sobą? Czy trzeba było wyrzucać z rządu Mikołajczyka, jedynego wtedy człowieka u was, który rozumiał potrzebę dogadania się ze Stalinem? I wreszcie – cóż wam przyniósł wasz dziwny upór? Czy nie należało wrócić do kraju i przyłączyć się do budowy nowego, demokratycznego systemu? Represje? Baliście się represji? Przecież wspólnie z sowieckim sojusznikiem gwarantowaliśmy wam uczciwe wybory? Zostały sfałszowane? Oczywiście, wiemy o tym. Ale czy byłoby im tak łatwo, gdybyście wszyscy, bez niepotrzebnego kapryszenia, zdecydowali się na udział? I poza wszystkim: czy rzeczywiście stała się wam i waszemu społeczeństwu taka wielka krzywda? Czy komuniści was wymordowali, zagłodzili, czy odebrali wam prawo do nauki, kultury? Było, zdaje się, całkiem inaczej, prawda? Chyba nie chcecie dziś robić problemu z braku luksusowych produktów, mięsa, kolorowych fatałaszków? To dopiero byłaby groteska. Cóż zatem? Było wam aż tak źle, komunistyczna władza nie dawała żyć? Ale jakoś udało wam się przecież działać, pisać, nagrywać, wydawać, a w końcu… czyż przy „okrągłym stole” sami komuniści nie podzielili się z wami władzą?
Tak można by jeszcze długo, a praktycznie w nieskończoność, odgrywać rolę adwokata diabła historii ostatnich dekad; spiętrzać wątpliwości, kreować coraz to nowe punkty widzenia, możliwie jak najdalej odsuwać od siebie prawdę. Można by to robić, tylko po co, skoro i tak nie zabraknie na świecie ludzi, którzy zrobią to za nas. Tak bywa zawsze, jeżeli tylko dopuszczalna jest możliwość dyskusji, a tej ostatniej nie chcemy przecież nikomu bronić. Nie dajmy się jedynie zwieść iluzji, że wszystko na tym świecie jest względne, zależne od różnorodnych interpretacji, że prawda, niewzruszona i obiektywna, w rzeczywistości nie istnieje:
Są dwie prawdy na świecie – pisał w prologu do Kontry Józef Mackiewicz – Pierwsza to ta, która ściśle otacza ziemię i wiernie odbija w wodzie płynące górą obłoki. […] Nie uśmiecha się jednak nigdy, nawet wtedy, gdy świeci słońcem poprzez płatki jabłoni na wiosnę. Ale też nie marszczy się, nie wykrzywia oblicza złością nawet wtedy, gdy z obłoków czyni chmury i pędzi je nad płaską ziemią… […] Niczego nie zmienia i niczego nie przeinacza. Kto zabił muchę, ten zabił. Kto zabił człowieka, ten zabił. Jest idealnie obojętna, bo idealnie obiektywna. Jest prawdą całkowitą, gdyż przyrodzoną. […]
Ta druga prawda składa się pozornie tylko z dobra i zła. Ale omyliłby się , kto by jej uwierzył na słowo. Gdyż jej dobro i zło są pojęciami względnymi. […] Ta druga prawda umizga się, wykręca, wznosi ręce do słońca, przeklina deszcz i burzę. Obiecuje Bóg wie co. Rzadko dotrzymuje.
O ile pierwsza z tych prawd jest milcząca, o tyle druga często bardzo – propagandowa. O ile pierwsza obojętna, o tyle druga namiętna. Wiedząc o tym, że nie jest jedną, tym bardziej okrzykuje się za jedyną, a przez to obowiązującą. I do pewnego stopnia ma rację, gdyż jest to prawda urzędowa, to znaczy zależna od urzędowego charakteru ustroju, czy nastroju, w którym jest głoszona. W skrócie można by powiedzieć o niej, że jest prawdą koniunkturalnego interpretowania prawdy.
Mackiewicz, w natchnieniu pisania tego niezwykłego tekstu, nie był, w użytej przez siebie terminologii, precyzyjny; pisząc o „dwóch”, a nie tylko jednej prawdzie, mógł przyczynić się do niejakiego zamieszania. Bo czy istnieć mogą aż dwie prawdy? – Oczywisty absurd! Absurd na tyle nie podlegający dyskusji, że Mackiewicz, zasiadając do pisania kolejnej powieści, przystępując do odkrywania najmroczniejszych zakamarków „demo-bolszewizmu”, tę oczywistość najwyraźniej przeoczył. „Druga” z Mackiewiczowskich „prawd” nie jest rzeczywista; jest jedynie erzacem, odbiciem, złudzeniem prawdy „pierwszej”, a więc prawdy jedynej. Obie nie są równorzędnymi rywalkami, z tej prostej przyczyny, że owa „druga” nie istnieje jako idea odrębna.
Identycznie rzecz się ma i z samą rzeczywistością. Istnieje tylko jedna, ta, którą możemy poznawać przy pomocy naszych niedoskonałych zmysłów i równie niedoskonałego rozumu. Bolszewicka mutacja rzeczywistości nie jest rzeczywistości żadną rywalką, ale jej natrętną ułudą, obrzydliwą karykaturą, w której, jako społeczeństwo, tkwimy po uszy, niekiedy nie mogąc się z niej wyrwać, najczęściej – wcale sobie tego naszego położenia nie uświadamiając.
Mundus vult decipi
Co w tym wszystkim zdumiewa najbardziej, zaskakuje, to trywialność owego kramu pozorów, semantycznych i poznawczych problemów. Oboje wymienieni tu publicyści, Zahorska i Mackiewicz, z pewnością nie odczuwali inaczej; nie byli jedyni, ani pierwsi. Zamykanie oczu na rzeczywistość, uciekanie przed groźną, albo niewygodną prawdą jest procederem równie starym, co ludzka cywilizacja: mundus vult decipi, ergo decipiatur (świat chce być oszukiwany, niechaj więc będzie) miał mawiać niejaki Petroniusz już w pierwszym wieku naszej ery; na pewno nie jemu pierwszemu podobna myśl zagościła w głowie. Czy, w takim razie, należy się nieustannie dziwić wszelkim ekspiacyjnym formom ludzkiej aktywności w zderzeniu z bolszewizmem?
Jednym z tych, którym owo zdziwienie nigdy nie przeszło był filozof, filolog i publicysta, Marian Zdziechowski. 10 października 1925 roku, w wykładzie skierowanym do młodzieży wileńskiego uniwersytetu, pisał:
…dla Rosji sowieckiej już nie ujarzmienie nasze, lecz znicestwienie jest koniecznością, warunkiem jej istnienia. Tylko po trupie Polski bolszewizm dostać się może na zachód i nim zawładnąć.
[…]… mówiąc o tem, nie odbiegam od przedmiotu, bo przed kim, jeśli nie przed młodzieżą zwierzać się mamy z troski naszej o przyszłość ojczyzny i waszą, słowa zaś moje – podkreślam to najwyraźniej – nie mają żadnego związku z polityką dnia dzisiejszego. Politykiem nie byłem, nie będę. Jestem uczonym i profesorem, należę do świata idei, ale to wiem, że idee rządzą światem… […]
Otóż ów kolos wschodni jest potęgą nie rosyjską tylko, lecz międzynarodową… […] A co jest potęgi tej celem, ideą? Walka z Bogiem, zniszczenie idei Boga, innemi słowy, zniszczenie idei człowieka, jako istoty, co myślą i duszą sięga ponad materję, a zatem wyplenienie z duszy jej pierwiastków idealnych. Powiem to dobitniej: mózg, który jest organem myśli, zastąpić brzuchem, czyli zbestjalizować człowieka, oto ostatnie słowo nauki Marxa… […]
Zdawałoby się, że idea bestjalizacji czy machinizacji człowieka, najpodlejsza, jaką człowiek kiedykolwiek się kierował, powinna wywołać potężną, zdrową reakcję. Ale nie. Z uczuciem głębokiego bólu stwierdzam w Polsce wszędzie, od góry aż do dołu, rozpaczliwy brak odporności i moralnej i intelektualnej. Jesteśmy w stanie jakby hypnozy.
Tak mówił Zdziechowski w słowach skierowanych do młodzieży; mimo przekonania o trafności swoich sądów, mimo niemal pewności rychłej zagłady Zdziechowski, którego „widmo bliskiej a groźnej przyszłości” prześladowało i dręczyło „we dnie i w nocy”, ani myślał porzucać, jeśli nawet nie nadzieję, to przynajmniej – walkę. Stąd słowa skierowane do młodzieży, próba przeniknięcia do ich umysłów, próba ukształtowania charakterów.
To, co u Zdziechowskiego najcenniejsze to nie jego umiejętności profetyczne, ani też niezachwiana pewność, z jaką przewidywał przyszły rozwój epokowych wydarzeń, ale sposób w jaki do swoich wniosków dochodził, sposób niezwykle racjonalny, precyzyjny. Zdziechowski widział przyszłość, widział całkiem wyraźnie, ponieważ wyśmienicie znał, odczytywał rzeczywistość, a poznawszy nie omieszkał jej także opisywać, z niezwykłą determinacją i równie niezwykłą odwagą, tą samą odwagą, której tak bardzo brakowało współczesnym:
Waleczni na polu bitwy, tracimy odwagę w pokoju: pierwszy lepszy frazes z ulicy napełnia nas zabobonną bojaźnią, składamy broń i bijemy czołem przed każdym fetyszem, byleby w nim wyryte były jakieś hasła modne, jak demokracja, postęp. Grzęźniemy od góry do dołu w nędznym półbolszewizmie, wyzuwamy się w nim z sumienia…
Zdziechowski był uczonym, myślicielem, znawcą historii filozofii i idei, nie był politykiem, co przy każdej nadarzającej się okazji z naciskiem podkreślał, choćby tuż po zamachu majowym, gdy Piłsudski proponował mu prezydenturę. Zdziechowski odmówił przyjęcia tego zaszczytu. Nie był politykiem, tyle że wobec nadciągającej (niemal nieuchronnej) groźby bolszewizmu, tego bolszewizmu, który zgubił już Rosję, nie mógł pozostawać obojętnym; dlatego był zmuszony spełniać „niewdzięczną rolę Kasandry”. Przestrzegał, groził, apelował, wykorzystując do tego celu każdą nadarzającą się sposobność. Nie tryskał optymizmem, w gruncie rzeczy był przekonany o nieuchronności zagłady, ale też nie chciał zmarnować najmniejszej nawet szansy na odwrócenie zgubnego trendu.
Pewnie dlatego, bez szacunku dla konwenansów, pisał rzeczy bardzo przykre. Pisał, że społeczeństwo polskie spadło pod względem ideowym do pierwotnego poziomu wierzeń, nazywanych fetyszyzmem; najbardziej zgubny z nich to fetysz frazesu, „frazesu demokratycznego”, który za Hercenem definiował Zdziechowski jako „bicie czołem przed kożuchem chłopskim”. W Rosji owo „bicie czołem” – pisał – doprowadziło do władzy „kosmopolityczną bandę kryminalistów” pod wodzą Lenina. W Polsce nie jest wcale lepiej (Zdziechowski pisał te słowa ledwie 2 tygodnie po przewrocie majowym): „Bijmy czołem i my – przekonywał z drapieżną, pełną goryczy ironią – aż znajdziemy swojego Lenina; bijmy czołem, bo inaczej posądzą nas, że nie jesteśmy dość demokratyczni, dość postępowi, dość czerwoni, dość przygotowani do ocenienia genjalności Lenina i dobrodziejstwa czerezwyczajek…”.
Te mocne i odważne słowa nie były podyktowane przelotną koniunkturą, chęcią wsparcia czy przyganienia tej lub owej opcji politycznej. Zdziechowskiego nie interesowały drobiazgi, ale o wiele szerszy plan dziejowych konsekwencji. Osiem lat demokracji w Polsce przekonało go o zgubnym charakterze tego ustroju. Demokracja jest kłamstwem, obiecuje co innego, czym innym się staje, z zawrotną prędkością staczając się w odmęty ochlokracji.
Zdziechowski był przerażony światem, w którym przyszło mu żyć; ludzką reakcją na bolszewicki przewrót. Nie ustawał w wysiłkach, aby przekonać do swoich racji. Apelował:
Z Rosji, raczej z Sowdepii, bo Rosji dziś niema, ów krwawy absurd umiejętnie rozciąga sieci swoje nad nami, nad Europą. Poddanie się jemu dowodziłoby, że rozkładamy się i gnijemy, że śmierć stuka do drzwi.
Apelował na próżno, stwierdzając z bólem, że bolszewicka koncepcja „zmechanizowanego świata, w którym żywi ludzie staliby się bezdusznymi maszynami” nie tylko nie budzi uczucia wstrętu, ale ma w sobie jakiś urok „który przyciąga człowieka współczesnego”. Cytowany przez Zdziechowskiego Mereżkowski określał to zjawisko jako „żądzę pozbycia się swego ja” (wola k biezlicznosti). Porażająca konstatacja. To właśnie dążenie sprawia, że budząca obrzydzenie istota bolszewizmu znajduje tak licznych, gorliwych zwolenników, którzy z niezrozumiałą dla wileńskiego publicysty uległością przyjmują bolszewickie wyznanie wiary, bądź też tylko przyczyniają się do ostatecznego, bolszewickiego triumfu.
Dobry Bóg, ten sam, w którego głęboko wierzył Marian Zdziechowski, w którym pokładał resztki nadziei, zabrał tego wielkiego wizjonera z naszego świata w 1938 roku, na moment przed początkiem katastrofy. Szczęśliwie, nie było Zdziechowskiemu dane przekonać się o trafności stawianej przez siebie diagnozy.
Gdy terror nie będzie już potrzebny
Zahorska, Mackiewicz, Zdziechowski obserwowali jak dalece odrealniony pozostaje świat zewnętrzny, świat wielkiej polityki i drobnych szwindli; obserwowali, dziwili się, próbowali definiować przyczyny zjawiska. Niezależnie od treści formułowanej definicji, dla wszystkich nich było jasne, że świat z ogromną prędkością stacza się po równi pochyłej w przepaść. Czy udało się ten proces kiedykolwiek zatrzymać, odwrócić bieg historii, powstrzymać mentalny upadek? Czy proces bolszewizacji społeczeństwa polskiego, którego pierwsze wyraźne symptomy obserwował Zdziechowski, (czy jak chciał autor „W obliczu końca” – proces bestjalizacji) został kiedykolwiek przerwany?
Odpowiedź na to pytanie nie jest trudna. Wystarczy bodaj pochylić się nad najdziwniejszym w dziejach świata historycznym fenomenem „upadku komunizmu” bez antykomunistycznych konsekwencji, wystarczy zwrócić naszą uwagę na wszechobecne we współczesnym świecie symptomy zmasowanej bolszewizacji, choćby na ekscesy jakich dopuszczają się na co dzień komisarze bolszewickiej unii, czy na niepowstrzymany zalew politycznej poprawności, opanowujący Amerykę. Kto za tym stoi, jeśli nie właśnie bolszewicy? Któż w takim razie miałby nas wyzwalać? Czyżby oni sami?
Podobnie jak Mackiewicz, tyle że nieco wcześniej, także Zdziechowski próbował odpowiedzieć na pytanie o odporność duchową społeczeństwa w konfrontacji z szalejącym, przebiegłym bolszewizmem, gdy „znajdziemy się w kleszczach czerwonego terroru”, „gdy sowiecka Moskwa zapanuje nad Rzymem”, a niebezpieczna myśl o Bogu będzie „doszczętnie wytrzebiona z duszy ludzkiej i nie będzie komu zaszczepić ją z powrotem.” Wówczas nie będzie już żadnej nadziei, a proces bolszewizacji przebiegać będzie według ustalonej procedury: zabić duszę, zbestjalizować człowieka, przeistoczyć go w rozjuszone zwierzę, a gdy dokona dzieła zniszczenia, wówczas nałożyć na nie jarzmo, przerabiając tygrysa w pokorne bydlę. Powstały w ten sposób nowy gatunek człowieka, nie będzie zdolny do buntu, do przeciwstawienia się swoim panom, ponieważ będzie pozbawiony „czucia wolności”, a komu uczucia tego brak „ten jest urodzonym niewolnikiem”. „Jesteśmy świadkami – powtarzał za Mereżkowskim Zdziechowski – powstawania nowego gatunku istot; fizycznie są to niby ludzie – moralnie – nie; to antropoidy.”
Przyjdzie w końcu taki moment, gdy terror, okrutny bolszewicki terror przestanie już być potrzebny, bolszewizm złagodnieje i wyciągnie rękę do zgody. Wizję i takiego świata zdołał przedstawić Zdziechowski. Cóż wówczas? Czy można zaufać podstępnej, bolszewickiej bestii? Zdziechowski odpowiada słowami rosyjskiego poety, Arcybaszewa: „jeżeli Rosja nie może być zbawiona inaczej, jak przez zgodę z bolszewikami, to nie zasługuje ona na zbawienie.”
Nie wolno zawierać kompromisu z bolszewikami; taki kompromis nigdy nie będzie miał realnego charakteru, tak samo jak realnego charakteru nie miał pakt o nieagresji podpisany przez II RP ze związkiem sowieckim, „demokratyczny” porządek ustalony w Jałcie, jak rzekomy „upadek komunizmu” i „okrągłostołowe” postanowienia.
Rubikon dyskusji
Już pora, aby wzorem Stefani Zahorskiej ruszyć z „semantyczną lampą w ręku”, próbując przywrócić słowom ich prawdziwy sens, wyrwać się z bolszewickich okowów, powrócić do rzeczywistości. Aby to osiągnąć, nie wystarczą półśrodki i ćwierć kroki. Sytuacja wymaga zerwania z mentalną i pojęciową przeszłością. Nie sposób skutecznie posuwać się do przodu, tkwiąc jedną nogą w grzęzawisku błędu, drugą stąpając po sypkim gruncie półprawdy. Tak donikąd nie zajdziemy. Nie można jednocześnie powątpiewać w rzekomo antykomunistyczną rewolucję 89 i twierdzić, że żyjemy w wolnym kraju. Albo – albo. Należy dokonać wyboru. Nie można dalej odwracać oczu od rzeczywistości, nie dostrzegać problemu. Niekiedy leczenie pacjenta wymaga drastycznej terapii – niekiedy trzeba odciąć to lub owo. My odcinamy złudzenia, dwójmyślenie, bolszewicką mentalność, w której wyrośliśmy i… niestety nadal żyjemy. Dopiero wówczas będziemy zdolni do kolejnego kroku, dopiero wówczas będziemy mogli dostrzec poważne problemy.
Zacząć trzeba od zaznaczenia „kanciastej granicy”; od wytyczenia trudnej do przekroczenia bariery dyskusji – naszego Rubikonu, przez który zmuszeni jesteśmy przejść, pozostawiając po drugiej stronie bolszewicką karykaturę rzeczywistości. Dopiero wówczas, spełniwszy ten warunek, będziemy mogli rozpocząć prawdziwą rozmowę nad problemami otaczającej nas rzeczywistości, nad sposobami uleczenia choroby, podźwignięcia się z upadku.
Otwarcie oczu na rzeczywistość nie oznacza wcale, że cały ten bolszewicki nonsens zwany obrazoburczo „III” a nawet (o zgrozo) „IV” „RP” nie istnieje. Owszem, cała ta banda bolszewickich kreatur stąpa po naszej ziemi, decyduje o naszym losie w tej czy innej kwestii; zabiera, dzieli i rządzi. Nie wolno nam ignorować tego faktu, a śmiało stawić mu czoła. Żyjemy w bolszewickiej karykaturze rzeczywistości wykreowanej na naszej ziemi siedemdziesiąt lat temu. To co dzieje się tutaj od roku 1989, owe „rządy” Tusków, Kaczyńskich, Millerów, Buzków (i kogo tam jeszcze) nie są zaprzeczeniem, ale oczywistą kontynuacją „rządów” bolszewickich Bierutów, Gierków, Osóbków. Jeśli chcemy odmiany, zniszczenia raz na zawsze bolszewickiej ułudy, nie wolno nam z nimi zawierać kompromisów, czy choćby tylko – apelować do ich bolszewickich sumień (których przecież mieć nie mogą), ale obalać (jakkolwiek tragiśmiesznie to dzisiaj nie brzmi), a obaliwszy, precyzyjnie określić ich miejsce na śmietniku historii. Z całą pewnością nie jest to łatwe stanowisko, ale jedyne rokujące (choćby wątłą) nadzieję; jako jedyne dające szansę trafnej oceny rzeczywistości.
Kategoryczne odrzucenie bolszewizmu jest jedyną opcją. To czego nam potrzeba to konsekwencja, konsekwencja i trzeźwe spojrzenie; bez ulegania emocjom, sugestiom otoczenia; jesteśmy w mniejszości (musimy zdawać sobie z tego sprawę), ale nie możemy się tego obawiać. Nasz wróg, bolszewizm, jeśli nawet nie jest, jak chciał tego Zdziechowski, „bezpośrednim porodem Ciemności, bezpośrednim, dotychczas w historji niewidzianym wtrącaniem się potęg Piekła w sprawy tego świata”, a jedynie złem samym w sobie, „bytem rozumu” jak ujmował to św. Tomasz z Akwinu; złem dziś nie tak krwawym jak wczoraj, jest z pewnością złem niebezpiecznym, demoralizującym. O tym przede wszystkim należy pamiętać, szczególnie wówczas, gdy żyje się całkiem wygodnie, gdy nie grożą nam krwawe represje, jedynie – od czasu do czasu – pokątny mord.
Czy jesteśmy na to gotowi, gotowi walczyć o realny wymiar rzeczywistości, nie ulegać pokusie kompromisu, współistnienia ze złem? Czy jesteśmy w stanie przeprowadzić naszą „kanciastą granicę” wystarczająco konsekwentnie? Czy zdolni jesteśmy uświadomić sobie w pełni, jak głęboko bolszewizm zakorzenił się w peerelowskim rynsztoku?
Irena Hradyska w niewielkim tomie zbeletryzowanych wspomnień Wywieziona Rzeczpospolita przywołuje postać kazachskiej kobiety, której mąż poszedł w czasie wojny na służbę do armii czerwonej. Kobieta rozpacza, płacze rzewnymi łzami; pomyślałby kto może, płacze w trosce o życie męża. Zapewne także, tak jak każda kochająca żona martwiłaby się na jej miejscu. Prawdziwy powód nieszczęścia, jest jednak całkiem inny, chodzi o hańbę – „Bo jeśli umierać – szlocha prosta kazachska kobieta – to za ojczyznę… ale to za czorta… antychrysta…”
Czy umiemy wspiąć się na szczyt antybolszewickiej świadomości, na który wspięła się ta kazachska kobieta; albo przyjąć do wiadomości, że dla niej to nie był żaden szczyt, a całkiem naturalny, zwykły odruch? I wreszcie, czy możemy w porównawczym zestawieniu wyobrazić sobie kobietę żyjącą w peerelu, która jakieś dwadzieścia czy choćby tylko dziesięć lat po wojnie, czuje się pohańbiona faktem, że mąż poszedł odsłużyć swoje w „ludowym wojsku polskim”?
„Jest po prostu lepiej” napisał ktoś kiedyś ironicznie w odniesieniu do współczesnej nam rzeczywistości i nie jestem pewien, czy napisał słusznie, ponieważ ironia stosowana w tym dokładnie kontekście, dwudziestu ostatnich lat z dziejów peerelu, może łatwo zaciemnić obraz i sprawić, że nasza „semantyczna lampa” zacznie nieprzyjemnie dymić. Szczególnie w odniesieniu do rzeczywistości nam najbliższej stosowanie tego rodzaju retorycznych tropów może się okazać dalece nieskuteczne. Bolszewizm, który zatriumfował w październiku 1917 roku w Rosji, jest wciąż obecny w naszej zamazanej propagandą rzeczywistości, jest obecny, a nawet ma się coraz lepiej. O tym należy przede wszystkim pamiętać.
Prześlij znajomemu
Panie Dariuszu!
To bardzo piękne, co Pan pisze o konieczności odrzucenia fałszywej rzeczywistości, nie ulegania sowieckim podstępom i unikania pułapek w rodzaju operacji Trust, wciąż mniej lub bardziej udolnie zastawianych na każdym kroku. Jak rozumiem taka postawa stanowi pozycję wyjściową do bardziej aktywnego tworzenia państwa, o którym jak sądzę wszyscy marzymy. Znając postawę obu Panów redaktorów Wydawnictwa Podziemnego nie muszę nawet zadawać pytania o ocenę dotychczasowych prób takich działań na rodzimej scenie politycznej. Wielokrotnie dyskredytowali Panowie jakąkolwiek aktywność publiczną na Powierzchni, argumentując, że jest to mniej lub bardziej świadoma gra do czerwonej bramki, klasyczny przykład ulegania sowieckiej prowokacji.
Wobec tego zapytam bez żadnych podtekstów i bez złośliwości, jaką Panowie widzą drogę do realizacji wspomnianego celu nie angażując się w grę na boisku spreparowanym przez różne”stokrotki” i spółkę? Czy działanie w Podziemiu może dać jakiś wymierny efekt choćby w walce z postępującą sowietyzacją? Czy zasięg i potencjał tej, na przykład witryny uważają Panowie za wystarczający, żeby zmierzyć się z ogromem machiny medialnej, jednocześnie całkowicie odrzucając wszelkie próby jej przejęcia?
Obserwując reakcję wielu znajomych na treści tu prezentowane dochodzę niezmiennie do wniosku, że skuteczność przeciągania błądzących we mgle na jasną stronę mocy jest bliska stu procent. Tyle tylko, że odnosi się to do tych osobników, którzy sami z siebie najpierw wykazali pewną aktywność umysłową. Przypomina to aplikowanie przez pipetę cudownego eliksiru prawdy hordzie biegnącej na oślep. Być może przy dużej dozie szczęścia dziesięciu ludzi z tej hordy zainteresuje się i dozna olśnienia. A niech tam, nawet i stu, albo tysiąc. Z tego tysiąca powiedzmy dwadzieścia procent wykaże chęć aktywnego działania, z tej grupy śmiałków kolejne pięć procent stworzy jakieś struktury, organizacje. Ale horda w tym czasie będzie już daleko. Nikt z tych biegnących przed siebie nawet nie spojrzy na kilku krzyczących coś niezrozumiale ludzi.
Więc powtórzę jeszcze raz: jak można zmieniać ten twór, który nam zaserwowano jako państwo polskie, bez angażowania się na Powierzchni?
Panie Orle!
Wiem, że nie do mnie adresowane jest Pańskie pytanie, ale – czy aby „nieangażowanie się na powierzchni” nie powinno się zaczynać raczej od np. zamkniętych list mailingowych, aniżeli komentarzy na portalu, na który może wejść nawet sam tow. Jaruzelski, nie mówiąc o zwykłym krawężniku czy ABW-iszniku?
Bez ujmy, rzecz jasna, dla działalności publicystycznej i pisarskiej PT Autorów Wydawnictwa Podziemnego.
Co się zaś tyczy „nawracania”, to w 100% się z Panem zgodzę. Ale czy wymiernym efektem musiałby być masowy audyt WP? Wszak „Sto pięćdziesiąt karabinów znaczy więcej, niż sto pięćdziesiąt tysięcy głosów wyborczych”. No, ale tu wracamy do punktu wyjścia…
Panie Jaszczurze!
Rozwiązania takie, jak zamknięte listy mailingowe mają posmak profesjonalnej konspiracji, z działaniami kontrwywiadowczymi włącznie, a to, obawiam, się wykracza daleko poza moje kompetencje. Sęk w tym, że każda taka aktywność MUSI w końcu przegrać ze zorganizowanym terrorem, więc uważam, że w tej metodzie nie ma żadnego potencjału.
Zamiast borykać się z inwigilacją służb, które z definicji powinny zajmować się wywiadem zagranicznym i obroną kontrwywiadowczą państwa, a w rzeczywistości są dominującym, choć zakulisowym graczem na scenie politycznej, lepiej na drodze walki, nazwijmy to parlamentarnej, takie służby przejmować, czego już raz byliśmy świadkami. Metoda jak wiemy okazała się ostatecznie nieskuteczna, ale jak dotąd była to jedyna tak daleko idąca próba. Ja w każdym razie nie widzę żadnej innej realnej drogi. Może być oczywiście tak, że moje poglądy są efektem ulegania prowokacji, ale jak dotąd nikt mi tego nie udowodnił, chociaż już taką dyskusję tu raz prowadziliśmy.
Natomiast co do Pańskiego ostatniego akapitu, to witryny takie jak Wydawnictwo Podziemne, rzecz jasna nigdy nie będą oddziaływały na masy, już nawet nie tylko ze względu na pewną niszowość, ale po prostu z powodu zaniku umiejętności czytania wśród tych właśnie mas. Z tego wynika, że wiedza przekazywana za pomocą słowa pisanego stała się automatycznie wiedzą ekskluzywną, niedostępną dla ogółu. Dla nas, tutaj ma to też pewien plus dodatni, bo ta cecha działa, ze tak powiem w dwie strony. Skoro treści, które tu wypisujemy są tak hermetyczne, to nie stanowimy w żaden sposób zagrożenia dla systemu i możemy spać względnie spokojnie. Co innego, gdyby autorzy WP w jakiś cudowny sposób założyli ogólnopolską telewizję i tam próbowali swoje racje wykładać. A, to już większy kryminał, bo ich przekaz trafiłby nie tylko do takich nielicznych outsiderów, jak my, ale również do gospodyń domowych, kucharek, inżynierów drogowych, a kto wie, może nawet zawodowych żołnierzy i policjantów. I to w ilościach hurtowych. I wtedy oficerowie pilnujący dyscypliny światopoglądowej natychmiast przysłaliby kontrol w postaci urzędnika skarbowego, który wykazałby karygodne zaniedbania fiskalne w nowej telewizji i cała zabawa by się szybko skończyła. Ponadto zaraz przodujące stacje telewizyjne wyemitowałyby program kreska nad „Ź”, gdzie redaktor o chytrym nazwisku wraz ze stokrotką bez trudu udowodniliby niemerytoryczność i brak profesjonalizmu Telewizji Podziemnej, a Jurek Owsiak na kolejnym Woodstock powiedziałby do mikrofony, że każdego, kto ogląda Podziemnych, to on osobiście potraktowałby „z dyńki”. I zaraz równowaga światopoglądowa została by przywrócona.
Więc ja jednak stawiam na Macierewicza, bo jego strategia wydaje mi się bardziej sensowna.
Czy wallenrodyzm, z takimi bolszewikami, to przejdzie? No cóż, pomijając fakt iż, jeszcze nie spotkałem się nigdzie z takim manewrem uwieńczonym powodzeniem (krążą, co prawda, gdzieś tam w peerelowskiej przestrzeni medialnej, baśnie z tysiąca i jednej nocy; o Jaruaelskim i jego nawróconej na demoliberalizm bandzie) bo zasadniczo to; „jeśli wejdziesz między wrony…”
Gdy przesledzimy pouczjącą drogę władzy komunizmu; od krótkotrwałej, rewolucyjnej ochlokracji z chaotycznym terrorem oszalałej czerni, poprzez tyranię z terrorm metodycznym, zorganizowanym, do oligarchii, praktycznie już bez terroru z deklaratywną demokracją, to przez chwilę możemy nawet dać się nabrać na ten końcowy, idyllyczny obrazek, ale to tylko do momentu, zanim nie przyjdzie nam do głowy tych deklaracji potraktować go serio, bo wówczas…
Przyszły mi na myśl dwa cytaty autorstwa bolszewickiego „mistrza-nauczyciela”:
„[…]Stara to prawda, że w polityce często musimy uczyć się od wrogów.[…]”
i
„[…]Żadnego poparcia Rządowi Tymczasowemu…[…]”
Szanowny Panie Orle,
Bardzo się cieszę, że przechodzi Pan gładko do meritum, nie nadmiernie bawiąc się w konwenanse. Może uda nam się dzięki temu ustalić jakieś wyraźne punkty dyskusji, choćby to były punkty rozbieżne.
Mówi Pan: co tam skrzywienie rzeczywistości, można o tym pięknie bajać bez końca i celu, liczy się tylko konkret i działanie. Zgadza się Pan z taką wykładnią jego własnych słów? Załóżmy (w tej sekundzie), że się Pan zgadza.
W takim razie odpowiem: na cóż nam konkret i działanie, skoro nie wiemy ani gdzie przód, ani gdzie tył; ani z jakiej przyczyny, ani w jakim celu; z kim i przeciw komu? Czy nie lepiej jest zacząć od diagnozy; od ustalenia stanu choroby?
Pan mówi: Macierewicz.
Odpowiadam: człowiek, który peerelowski pomiot nazywa Wolną Polską jedynie jeszcze bardziej wykoślawia zniekształconą rzeczywistość.
Powiada Pan: tych kilku krzyczących jest i będzie bez znaczenia.
Zasłonię się Zdziechowskim i odpowiem cytatem: „… to wiem, że idee rządzą światem…”. Gdyby było inaczej, świat zatrzymałby się na etapie „wspólnoty pierwotnej” (czy jak to tam Engels określał); nie byłoby ani satrapów, ani tyranów, królów, demokratów…, nawet bolszewików pewnie by nie było. A może jest Pan przeciwnego zdania?
Pisze Pan: „aktywność MUSI w końcu przegrać ze zorganizowanym terrorem”. Skąd ten fatalizm? Czy nie wydaje się Panu, że dzieje ludzkości sugerują coś całkiem przeciwnego? Czy słyszał Pan o małej grupce bolszewików, którzy opanowali imperium carów? Albo o niepozornym absolwencie Collegium Ludwika Wielkiego, Kamilu Desmoulinsie, który miał jakoby spowodować wybuch rewolucji 1789? Podobno wyszedł z kawiarni, przypiął do klapy zerwany z krzaka zielony listek i wezwał do szturmu na Bastylię… Wątpię, aby stała za nim bardzo liczna armia.
To bardzo dobry cytat,ten pierwszy, Panie Amalryku! Trzeba uczyć się od wrogów, zwłaszcza, jeśli ich metody są skuteczne. A w propagandzie i dezinformacji nie mają sobie równych.
Czy metody Macierewicza i Kaczyńskiego okażą się skuteczne, czyli czy uda się odzyskać państwo, to nie mnie wyrokować. Mogę się zgodzić, że szanse mają marne, ale nie zgadzam się, że są częścią fasady, a ich walka to pozory. Póki co, nie wyglądają na facetów,których można kupić, a od czasu Smoleńska traktują to dodatkowo jako sprawę osobistą. Jak dotąd są to jedyne postaci na horyzoncie, które mają odpowiedni potencjał do realizacji w/w celu, chyba, że coś przeoczyłem. Argument, że udział Kaczyńskich w rozmowach z 1989 roku ich dyskredytuje, uważam za całkowicie chybiony. Bo niby dlaczego? Swoją późniejszą działalnością udowodnili, że nie są chłopcami z ferajny.
Nie chcę brnąć w puste dywagacje na temat Smoleńska i powiększać szumu medialnego, ale jednak pewne kwestie powoli się klarują. Ludzie, którzy tam zginęli komuś cholernie zaszkodzili i w błąd pilota nie uwierzy dziś nawet najbardziej tępy operator łopaty. Więc skoro zostały uruchomione takie metody, to wychodzi mi, że walka toczy się na serio i nie ma mowy o tym, żeby działalność na przykład Macierewicza była „kontynuacją rządów Bierutów, Gierków, Osóbków”. Jeśli się mylę, to proszę mnie oświecić.
Panie Dariuszu!
Sęk w tym, że ja się z Pańską diagnozą zgadzam niemal w całej rozciągłości! Skrzywienie rzeczywistości jest faktem, bez uświadomienia sobie takich oczywistości nijak skutecznie przeciwdziałać się nie da. Też jestem zdania, że bez rozpoznania choroby, niemożliwe jest zaaplikowanie właściwego leku. To, z czym się nie zgadzam, to rodzaj kuracji, którą Pan choremu radzi zaaplikować…. Chociaż, nie, wróć! Nie mogę się nie zgadzać z Pańską metodą leczenia, bo przecież Pan jej wcale nie zdefiniował! Zamiast tego piętnuje Pan metody leczenia, które wybrali inni, Ci,którzy jak sądzę postawili zbieżną z Pąńską diagnozę. Tyle, że im wyszło, że jedyna dostępna przestrzeń aktywności to, może niezbyt czysta, co tu dużo mówić zapluta, śmierdząca i… no mniejsza z tym… rodzima scena polityczna. Innego miejsca do działania nie znaleźli. I mi też, jak w sam raz, nic innego, niż działanie na płaszczyźnie politycznej do głowy nie przychodzi.
Pisze Pan, żeby obalać. To ja pierwszy się rzucam w te pędy i będę obalał! Tylko proszę mi wskazać metodę inną, niż już zastosowane.
Że Macierewicz nazywa Wolną Polską to coś dookoła? No wie Pan, polityk to takie zwierzę, które posługuje się, jakby powiedzieli czerwonoskórzy, rozwidlonym językiem. I tak musi być, inaczej to nie żaden polityk byłby, tylko z przeproszeniem dupa jakaś. Ważne jest, nie to, co mówi, bo kurtuazyjne zwroty to część politycznego rytuału, tylko to, co robi.
Pisze Pan, ze bez idei Marksa i Engelsa nie byłoby rewolucji bolszewickiej, czyli, że idea jest podstawą wszelkiego zorganizowanego działania. Zgoda! Tyle, że przykład z bolszewikami jest tu nieprecyzyjny. Bez potężnego wsparcia finansowego i politycznego Niemiec, Lenin gniłby gdzieś na emigracji i żadna idea nie wystarczyłaby do obalenia caratu.
Ja nie napisałem, że „aktywność MUSI przegrać ze zorganizowanym terrorem”, tylko że TAKA aktywność musi… itd. „Taka”, czyli wyalienowane i oddalone od jakiegokolwiek nurtu aktywnego działania formułowanie jak najbardziej słusznych tez.
Po prostu sama idea to za mało. Cholera, niechcący wyszedł mi tytuł do nowego Bonda…
Orzel,
pewne kwestie powoli się klarują. Ludzie, którzy tam zginęli komuś cholernie zaszkodzili i w błąd pilota nie uwierzy dziś nawet najbardziej tępy operator łopaty. Więc skoro zostały uruchomione takie metody, to wychodzi mi, że walka toczy się na serio i nie ma mowy o tym, żeby działalność na przykład Macierewicza była „kontynuacją rządów Bierutów, Gierków, Osóbków”. Jeśli się mylę, to proszę mnie oświecić.
———————————-
Patrzac na to z punktu widzenia Dariusza i Michala, mylisz sie.
Walka Stalina z Trockim tez toczyla sie „na serio”. Trocki tez Stalinowi „cholernie zaszkodzil”.
Z punktu widzenia Dariusza i Michala, Smolensk, nawet gdyby nie byl wypadkiem, o niczym wiec nie swiadczy. Najwyzej o tym, ze bolszewicy wzajemnie sie morduja.
Ja osobiscie nie jestem jednak tego pewna. Cos mi w tym schemacie nie pasuje. Nie pasuje po prostu do rzeczywiscosci, w ktorej zyje. Jest na swiecie dostateczna ilosc autentycznych, czerwonych bolszewikow (od Chaveza do Kima do Assada do Lukaszenki), ze nie ma zadnej potrzeby malowania na czerwono roznych Kaczorow Donaldow.
Szanowny Panie Orle,
Całkiem nie rozumiem o czym Pan tutaj poczyna pisać. Z jednej strony, zgadza się Pan jakoby z moją diagnozą, czyli że najpoważniejszym w tej chwili problemem jest siedemdziesiąt lat bolszewizacji społeczeństwa, a następnie przechodzi Pan, bez nawet cienia wstydu, do otwartego popierania ludzi, którzy ową bolszewizację tylko pogłębiają. Bo jak określić ludzi, którzy jak Macierewicz, wygadują co cytowałem uprzednio, czy Kaczyńskiego umizgującego się nie tak dawno do bezpośrednich spadkobierców pzpru?
Czy istotnie myśli Pan, że w ten sposób można kogokolwiek uleczyć z naleciałości ostatnich siedmiu dekad, albo też wykorzenić bolszewizm z jakiegokolwiek aspektu tutejszego życia. Obawiam się, że podpisując się pod moją diagnozą, uczynił Pan to odrobinę pochopnie.
Przy okazji, gratuluję wyszukanego smaku w dziedzinie etyki politycznej. Wybaczy Pan, ale nie podzielam.
Panie Orle, tu jest właśnie pies pogrzebany, że antykomunistyczny „marsz przez instytucje” niejako z definicji nie mógł się zakończyć sukcesem. A to dlatego, że :
1) System popieriestrojkowy, neokomunistyczny czy demobolszewicki, jak pisze Pan Dariusz jest tak skonstruowany, żeby nikt z wewnątrz ani też z zewnątrz nie mógł naruszyć jego rdzenia. W tym celu wykształcono cały zestaw tego, co niegdyś Józef Darski nazwał „bezpiecznikami układu”: media, szereg „autorytetów moralnych”, całą okrągłostołową i salonową mitozofię, ale i środki twarde, ostateczne argumenty. Służby specjalne, represje administracyjne, wykluczenie społeczne i ekonomiczne dla niepokornych. W ostateczności – jak rzekł drogi Bronisław Jaruzelowicz – niezbyt pokorny „[…] prezydent gdzieś poleci i coś się stanie”.
Ja mam swoją roboczą tezę, że „odwilż” lat 2005 – 07 możliwa była nie tylko ze względu na to, że „rodzima kanalia” poprztykała się między sobą; to mogła być taktyczna defensywa przy zachowaniu strategicznej przewagi. Rząd J. Kaczyńskiego próbował opanować system, który ze względu na penetrację strukturami komunistycznymi w samym rdzeniu, odmówił posłuszeństwa, i – mówiąc językiem biologicznym – odrzucił ciało dlań obce. Niemałą w tym rolę miała (i ma nadal) sowietyzacja społeczeństwa; okazało się, że większości nie interesują takie sprawy jak ujawnienie agentury, a jeśli już, to przecież tw „Bolek” dał nam wolną Polskę, Jaruzelski to bohater narodowy, a gdyby naukowcy nie podpisywali deklaracji o współpracy z „jedynką”, to nie mieliby żadnych osiągnięć naukowych. Aha, i jeszcze „Kaczor doprowadzi nas do wojny z Ruskimi!”
2) Również nie uważam, jakoby Kaczyńscy i Macierewicz nie byli chłopcami z ferajny. Też „stawiam na Macierewicza”, ale mniej więcej tak, jak stawiałem, że Adamek w walce z Kliczką nie zostanie znokautowany w trzeciej rundzie. Ale z drugiej strony, wychodzą z założenia, że – jak to tutaj ujął niegdyś Amalryk – szulerów da się ograć, grając uczciwie. Ewentualny, rzekomy albo faktyczny polrealizm to w sumie betka w porównaniu z nietzcheańsko-spengleriańskim socjalizmem etycznym polskich elit niekomunistycznych.
Cóż, tak czy siak, czeka nas długi marsz. A póki co, pod tytułem każdego z artykułów na Podziemiu jest ikonka drukarki i „print this post”, a pod artykułem opcja „prześlij znajomemu”.
Panie Dariuszu!
Żeby nie przedłużać i nie brnąć w dalsze uzasadnianie swoich racji, przyjmę na chwilę Pański punkt widzenia. Ok, jakąkolwiek aktywność na spreparowanej przez sowietów scenie należy całkowicie odrzucić. Żadne tam babranie się w strukturach czerwonego państwa, trzymamy się z dala od urn wyborczych, parlamentu, zsowietyzowanych urzędników, itp. W ogóle nie patrzymy w tamtym kierunku. Mówimy tylko to, co myślimy, żadnych tam podstępów, gier politycznych, idziemy z otwartą przyłbicą. Przypomnę dla porządku, że z prawa i z lewa (ze wschodu i z zachodu) mamy coraz bardziej zaciskające się kleszcze legendarnej przyjaźni internacjonalistycznej i tak jakby w otwartym starciu z tymi kleszczami szans nie mamy. Można by co prawda trochę pokombinować i pooszukiwać, może zrobić jakiś unik, żeby owe kleszcze kłapnęły zamiast po naszych gardłach, gdzieś w próżnię, ale nie, jednak będziemy szczerzy i otwarci. Na co liczymy? Na to, że tamci też będą grali fair, a ich szczere spojrzenia odzwierciedlą szczerość intencji? E, no chyba nie, bo dopiero co zdiagnozowaliśmy, że cała ta narzucona narracja to jedna wielka blaga! My pozostaniemy jednak bezbronni, ale za to prawdziwie szczerzy. No dobra.
Ale cel mamy cały czas ten sam, czyli odzyskanie własnego państwa.
Jaką w tej sytuacji proponowałby Pan strategię działania, żeby zamierzony cel osiągnąć? Tak konkretnie.
Panie Jaszczurze!
Czy antykomunistyczny marsz przez instytucje mógł się zakończyć sukcesem? Z góry tego założyć się nie dało. Czasem zwyczajnie nie ma innego sposobu i trzeba po prostu spróbować. Darski błyskotliwie (jak zwykle) opisał bezpieczniki chroniące system i póki co bezpieczniki wypełniają swoją rolę. Ale zakładanie bezawaryjności i nadprzyrodzonej trwałości tej konstrukcji jest chyba jednak przesadą.
Może to,co Pan pisze o zsowietyzowaniu społeczeństwa jest tu kwestią kluczową, może tylko masowe uświadomienie istnienia medialnego matrixu jest receptą na zmianę status quo. Wtedy rację należałoby przypisać Panom Rhonce i Bąkowskiemu, bo to właśnie ich wysiłki zmierzają do tego celu i tu nisko chylę czoła. Tylko, czy to aby wystarczy?
„Z punktu widzenia Dariusza i Michala, Smolensk, nawet gdyby nie byl wypadkiem, o niczym wiec nie swiadczy. Najwyzej o tym, ze bolszewicy wzajemnie sie morduja.”
———————————————————————————————
No, powiedzmy; bolszewicy lewicowych eserów.
„Jest na swiecie dostateczna ilosc autentycznych, czerwonych bolszewikow (od Chaveza do Kima, od Assada do Lukaszenki), ze nie ma zadnej potrzeby malowania na czerwono roznych Kaczorow Donaldow.”
———————————————————————————————
Tak krawiec kraje jak materii staje. Nie ma tutaj potrzeby aby strzelać z armat do wróbli, a Donaldy na zewnątrz to mogą sobie być nawet tęczowi – cóż gdy wewnątrz, czerwoni aż do szpiku kości.
„Również nie uważam, jakoby Kaczyńscy i Macierewicz byli chłopcami z ferajny.”
———————————————————————————————
Bo nie są. Ale autoryzując tę patiomkinowską wiochę jako „wolną Polskę” wykazali się dużą „przydatnością” – więc heja! Płyniemy! (Jak to szło? „Kto nie jest przeciw nam, ten jest z nami.”)
Szanowny Panie Orle,
Zróbmy kolejny krok, dokładnie tak, jak Pan proponuje: największym problemem jest bolszewizacja społeczeństwa, kompromisy z komunistami nie mają żadnego sensu praktycznego, co najwyżej pogarszają sytuację etc.
Jaki plan działania przyjąć? Po pierwsze przekonywać, że obraz rzeczywistości, jaki tu kreślimy, nie jest wytworem chorej wyobraźni, ale stanem faktycznym. Czy osiągnięcie tego celu jest możliwe? Moim zdaniem jest, w jakimś tam, oczywiście, bliżej niesprecyzowanym, stopniu. Jest zupełnie jasne, że celu tego nie osiągniemy przy pomocy samego tylko Wydawnictwa Podziemnego, ale też wp nie jest zawieszone w próżni. Setki albo i tysiące ludzi w tym kraju zajmują się blogowaniem, i czynią to z pasją. Setki tysięcy internautów, uprawiają komentatorstwo portalowe, albo też pisarstwo portalowo-społecznościowe. Z całą pewnością nie jest tym ludziom obojętne kto nimi rządzi, albo jaki będzie los ich kraju. Czy nie można wyobrazić sobie sytuacji, w której jakaś przynajmniej część tych ludzi otrząśnie się z fatalnej fikcji peerelu, rozglądnie dookoła i przejrzy na oczy, po czym rozpocznie „popularyzację” antybolszewickiej idei? Czy to kalkulacja całkowicie absurdalna?
Możliwy jest także inny wariant (albo równoległy) – nagła odmiana, spowodowana takim czy siakim impulsem? Na przykład impulsem, który wywołał ostatnie demonstracje, związane z ACTA. Pozostawmy na uboczu o co chodziło: czy o możliwość swobodnego naruszania praw autorskich, czy o zachowanie jedynej dziś enklawy wolności? Ważne i cenne, że jakaś spora grupa społeczeństwa poczęła uświadamiać sobie represyjny charakter demobolszewickiej władzy. Może to był tylko fałszywy sygnał. Może to nie tym razem. Słyszałem, że za sporą częścią tych imprez stały jakieś podejrzane organizacje, ale słyszałem też hasła bardzo obiecujące. W większości, zdecydowanej, byli to bardzo młodzi ludzie, urodzeni w okolicach fikcji 89, którzy o antykomunizmie może tylko słyszeli, może nawet nie; którzy antykomunizmu będą się musieli dopiero uczyć. Jeśli tak, to trudno – poczekamy.
Powiada Pan: komuniści nie grają fair; będą niszczyć, kompromitować, pewnie mogą i mordować. Otóż, to nie wydaje mi się już takie oczywiste. Mogą, oczywiście, że mogą zamordować tego lub owego krnąbrnego publicystę (albo i komentatora), mogą posunąć się nawet o mały kroczek dalej i hospitalizować dożywotnio w psychiatryku wszystkich uczestników aktualnej dyskusji, z trudem jednak mogę (choć mogę, oczywiście) wyobrazić sobie sytuację, w której decydują się na masowe represje, na zamknięcie w więzieniu tysiąca blogerów albo demonstrantów. Jakby to pasowało do ich obecnej, pseudo liberalnej gęby? Gdyby tak istotnie być mogło, znaleźliby się w nader żałosnej sytuacji: nawrót do jawnych, masowych represji lub półśrodki. W pierwszym przypadku dynamicznie otwierają oczy kolejnym tysiącom, może milionom, w drugiej… etc.
To oczywiście żadna prognoza ani plan działania, raczej bajka na dobranoc; rzecz o podobnej wadze nie powinna być rozpatrywana w krótkim komentarzu, pisanym na kolanie. Skoro Pan jednak pytał całkiem poważnie, odpowiadam.
Szanowny Panie Jaszczurze,
Bardzo trafnie Pan to ujął: „czeka nas długi marsz”. Niestety.
Choć z drugiej strony, trochę bym się tego „maszerowania” obawiał. Sugeruje żołnierską musztrę, karność i dyscyplinę, co nie bardzo koreluje z wizją naszego świetlanego celu. Bez odrobiny rozprężenia, łazikowania, małej dyskusji podczas wieczornego apelu, pewnie się jednak nie obejdzie.
Panie Dariuszu!
Dziękuję za odpowiedź. Działalność oświatowa, o której Pan pisze jest rzecz jasna podstawą edukacji nowych pokoleń (poprzednie pokolenia, zsowietyzowane przez ostatnie dekady są już raczej stracone). Załóżmy, że powyższy scenariusz się powiedzie, z czasem liczba przekonanych sięgnie setek tysięcy, potem milionów. Wreszcie zostanie osiągnięta masa krytyczna. I co dalej? Kryterium uliczne? Jałowe protesty, pokazywane w telewizji jako marginalne wystąpienia grupki oszołomów? No chyba nie. To nie jest skuteczne odzyskiwanie państwa. Więc?
Naturalnym krokiem byłoby wtedy stworzenie jakiejś grupy reprezentującej interesy tej przejrzałej dopiero co na oczy części społeczeństwa i… Otóż to! Zdaje się, że tu mamy pewien problem, bo ja tę grup widzę jako partię polityczną, która dąży do przejęcia władzy w państwie i demontażu struktur sowieckich. Ale, czy w momencie,kiedy ta partia znajdzie się w parlamencie, albo nawet wcześniej, gdy rozlepi plakaty wyborcze i rozpocznie kampanię, Pan nie uzna jej automatycznie za kolejną mutację bolszewizmu? Bo przecież znowu próbują grać w tej samej orkiestrze, w tym samym budynku… Jak Pan to widzi?
Szanowny Panie Orle,
Na początek zaproponowałbym pewne rozwiązanie o charakterze organizacyjnym. Otóż, porusza Pan tutaj tematy, zadaje nader obszerne pytania, które wymagałyby odpowiedzi o rozmiarach przynajmniej średniej broszury. To dość kłopotliwe i chyba mało (z oczywistych względów) wydajne. Przyjmijmy może nieco inny wariant dyskusji, stosowany już zresztą wcześniej na łamach wp: Pan sformułuje swoje poglądy i pytania w formie mniej lub bardziej obszernego artykułu, a ja (czy może ktoś inny z grona dyskutantów) postaram na ten artykuł wyczerpująco odpowiedź. Co Pan na to?
Co Pan w istocie proponuje? Proponuje Pan rywalizację w obszarze zajmowanym od dawna przez bolszewików, na gruncie stosowanych przez nich mechanizmów polityczno-socjalnych, nadto – w aurze wypróbowanych semantycznych fałszów. Czyniąc tak, planując występ w tej demonicznej rywalizacji, w dziedzinie przewartościowania pojęć, podnosi Pan sobie poprzeczkę nieprawdopodobnie wysoko. Boć, jak rozumiem, nie wstąpi Pan w szranki z otwartą przyłbicą; nie nazwie Pan bolszewików bolszewikami; nie pocznie Pan opowiadać swoim potencjalnym wyborcom, że są mentalnie chorzy? Obawiam się, że będzie to drogo kosztować; że będzie Pan zmuszony poczynić niejakie przynajmniej koncesje na rzecz sił nieczystych.
Może jednak źle odczytuję Pana wizję. Może wcale nie chce Pan się przeobrazić w demona politycznej walki, gotowego rywalizować na tym gruncie z bolszewikami. Może jest Pan zwolennikiem umiarkowanego makiawelizmu, nie tajenia swojej do bolszewików niechęci, a skrywania jedynie politycznych ambicji, np. chęci wypchnięcia bolszewików poza margines życia politycznego. Jeśli tak, to co innego. W takim razie proponowałbym Panu króciutką rekapitulację z najnowszej historii, jeden rzut oka na dzieje PSL-u np. Pana program był już przez tę organizację przerabiany, co więcej – przerabiany dwukrotnie: po raz pierwszy w latach 40-tych, gdy ludziom tej partii wydawało się, że mogą przechytrzyć komunistów, a zamiast tego ich aktywność stała się katalizatorem bolszewizacji; po raz drugi u progu lat 90-tych, gdy owe mrzonki przybrały jeszcze zabawniejszy wyraz, a trzy literki, będące synonimem mikołajczykowskiej zdrady, zostały gładko i bez nadmiernego szumu zawłaszczone przez bolszewików. „Historia magistra vitae est”, nieprawdaż?
Tak ja to widzę i oceniam. Pański plan uznaję za nie do przyjęcia nie tylko dlatego, że jest w swojej istocie głęboko niemoralny, także dlatego, że jest z góry skazany na porażkę.
Panie Dariuszu!
Propozycję rozwinięcia moich pytań w rozszerzonej formie chętnie przyjmuję. W wolnej chwili postaram się taki tekst przygotować i będę oczekiwał, rzecz jasna precyzyjnych odpowiedzi, bo w ostatnim komentarzu nie odniósł się Pan jednak do meritum, czyli do mojego pytania o Pański plan działania. Ale dobrze, być może niewłaściwie zapytałem, w dłuższej wypowiedzi postaram się sformułować to bardziej przejrzyście.
Szanowny Panie Orle,
Bardzo się cieszę, że interesuje Pana moja propozycja. Zaś co do mojego „planu działania”, obawiam się, pytanie o stosownej treści z Pana strony nie padło. Czy nie pytał Pan jedynie o ocenę jego własnych planów? Tak czy inaczej, zostawmy ten obszerny temat do wymiany artykułów.
Bardzo mnie zainteresowała powyższa debata! Tak bardzo, że napiszę na ten temat obszerniej. W międzyczasie jednak chciałbym zająć się kilkoma drobiazgami, które pozostały na marginesie dyskusji.
Soniu,
Nie masz racji. Ja nie uważam Macierewicza za bolszewika i z pewnością nie maluję Kaczorów Donaldów na czerwono. Rzecz w tym, że pomalowani na czerwono nie nadawaliby się do wykonania roli, jaką im przeznaczono. Nie sądzę, żeby byli agentami, ani nie oskarżam ich o nic ponad ślepotę polityczną. Ktoś porównał ich tutaj kiedyś do Mikołajczyka – i to jest pewnie lepszy model, bo Bierut był po prostu bolszewikiem, a Mikołajczyk nie. Ale oczywiście i to porównanie kuleje, bo Mikołajczyk był zdrajcą – zdradził jedyny legalny rząd polski – a oni niczego nie zdradzili. No, może oprócz własnych przekonań.
Analogia jest chyba tylko ta, że (jak słusznie zauważył pan Amalryk), wszyscy oni legitymizują prl. Tylko do tego są potrzebni i tylko dlatego tolerowani.
Panie Jaszczurze,
O jakim „antykomunistycznym marszu przez instytucje” Pan mówi? Taki marsz nigdy nie zaistniał. Nawet się nie zaczął. To nawet nie była przechadzka przez instytucje; co najwyżej spacerek w kółko – po dziedzińcu. Po dziedzińcu otoczonym murami przemalowanymi na różowo, żeby więźniom (tfu! co za niekulturalne słowo! lepiej powiedzieć „obywatelom prlu) było milej.
Nazwanie tego „antykomunistycznym marszem” jest nadużyciem, ale mniejsza o to, bo jest także wyrazem tego optymizmu – bezbożnego optymizmu – o którym pisałem do Pana ostatnio.
Jak wygląda rzeczywistość?
Wystarczy wybrać się na/obejrzeć jakiekolwiek spotkanie z kimkolwiek znanym z „niepodległościowej opozycji”, kto mówi o tym, że żyjemy w „wolnej Polsce” a chwilę potem, że jest to państwo, które nie funkcjonuje samodzielnie (zawłaszczone przez lokalnych demobolszewików i eurobolszewię), że otacza nas systemowe kłamstwo i tzw. „matrix” czyli kreowany sztuczny świat naszego życia w drugim peerelu .
Otóż kiedy padają słowa o „wolnej Polsce”, wówczas ci, którzy uznają się za polskich patriotów zgodnie w myślach potakując czy też taktownie, bez sprzeciwu tezę powyższą przyjmując – milczą, zaś kiedy jest mowa o wszechobecnym kłamstwie, braku podstawowych zasad wolności itp. itd. to kwitują je długotrwałymi i gorącymi oklaskami. Brawo! Jeszcze więcej!
Tak działa „wicie-rozumicie” dla „mas”. Tu „musimy tak mówić” a tu „walimy z grubej rury”. Nic to, że logiki w tym nie ma, nic to że się okłamujemy. I tak przecież wygramy! Wierzymy w to!
Zapewne jestem głupszy od tych patriotycznych mas i nie przystaję do nich, bo uważam, że kiedy mowa jest o tym co mi grozi i zniewala mój kraj to nie biję braw i się nie cieszę, lecz milczę i słucham oraz zastanawiam się jak ratować swoją wolność.
Panie Andrzeju,
Przypuszczam, że wszyscy znaleźliśmy się w takich sytuacjach, kiedy przyszło bić brawo jednym, a przemilczeć przeciwne twierdzenia. Ma Pan jednak rację, że to jest nie do przyjęcia.
Mnie osobiście zawsze razi powszechne milczenie wobec bezustannych ataków na jedynego prawowitego wydawcę Józefa Mackiewicza. Nina Karsov nie tylko dokonała ogromnej pracy uchronienia spuścizny Mackiewiczów przed zapomnieniem, ale także broni skutecznie ich dzieła przed zakusami prlu. W odpowiedzi wylewają jej na głowę kubły pomyj – i nikt, dosłownie nikt, nie piśnie słówkiem. Obrzydliwość.
Panie Michale,
To nie tylko obrzydliwość, to znacznie więcej.
Jestem zwykłym czytelnikiem książek Józefa Mackiewicza.Dla mnie zasługi wydawnicze Pani Niny Karsov są bezdyskusyjne. Są warte każdej nagrody w tej dziedzinie. Tylko ludzie złej woli mogą je podważać.
Wie Pan co moim zdaniem powoduje że jest tak bardzo atakowana?
Jej niezłomny antykomunizm i wierność sprawie o którą walczyli Józef Mackiewicz i Barbara Toporska.
Jestem Jej za to ogromnie wdzięczny i zawsze Ją będę popierać.
To „rozdwojenie jaźni” o którym pisałem wcześniej to nie „zdarzająca się sprawa” to zasada. To wewnętrzne zakłamanie, powszechne „tutaj nad Wisłą”. Ludzie biją brawo za to że powie się im „jesteście zniewoleni”.
„Jest to wróg mimo woli. (…)nie z intencji a ze skutków.”
Panie Andrzeju,
Tak, o tym właśnie pisał Darek, o tym rozdwojeniu jaźni. Bezustanne napaści na wydawcę Mackiewicza są tego rozdwojenia dobrym przykładem.
Skąd pochodzi cytat na koniec Pańskiego komentarza?
Panie Michale,
Nie wątpię że Pan się domyśla a może nawet wie lecz pyta się przez grzeczność. Ten cytat pochodzi z broszury Józefa Mackiewicza „Optymizm nie zastąpi nam Polski”, której to aktualność, dopiero co była na niniejszej stronie komentowana.
Nie, Panie Andrzeju, nie wiedziałem, ani nawet nie domyślałem się.
Panie Andrzeju,
Być może zgodzi się Pan z następującą socjologiczną diagnozą:
“… człowiek żywi w swoim sercu tak wielką cześć dla sprawiedliwości, że trudno mu cokolwiek bądź przedsięwziąć bez wyraźnego pozoru słuszności.”
Taką opinię miał wyrazić wybitny angielski filozof i przyrodnik, przy okazji także niepospolicie cyniczny polityczny pisarz oraz gracz, Francis Bacon.
Można chyba przyjąć, że myśl powyższa ma jak najbardziej uniwersalny charakter. Trudno jest żyć (a może i nie sposób), nie kultywując jednocześnie w sobie przekonania o własnej racji, bez poszanowania dla prawdy czy choćby tylko sprawiedliwości. Dlatego ulegając, taplając się w błotku irracjonalnego (nawiasem mówiąc) „kompromisu”, chce się jednocześnie kreować na orędownika jakiej wzniosłej idei. Stąd wolnościowe slogany, wykrzykiwane przez osobników gotowych przy każdej istotniejszej życiowej sposobności przymknąć oko na bardzo nawet jaskrawe odstępstwa od żywionego w sercu ideału.
Ludziom tym nie wolno w żadnym razie zapominać o pułapkach jakie stwarza owa dość oczywista, mimo wszystko, niekonsekwencja. Nie wolno dopuścić aby ktokolwiek przesłonił, trzymany przez nich wysoko w górze, pozór sprawiedliwości. Stąd, gdy w tej naszej pseudo rzeczywistości pojawi się ktoś autentyczny, na przykład prawdziwy antykomunista, taki jak Wydawca Barbary Toporskiej i Józefa Mackiewicza, za „bezpieczne” (wszak patrzą nam na ręce i inni przedstawiciele plugawego konformizmu) uznaje się jedynie dwa rozwiązania: zamilczeć albo zniesławić. W przypadku Niny Karsov stosuje się na ogół tę drugą praktykę. Samo zamilczenie mogłoby się okazać zbyt pasywnym rozwiązaniem. Dlatego właśnie należy (zdaniem tych osób) zniesławiać, nie wzdrygając się przy tym przed najbardziej haniebnymi metodami.
Tu chodzi o podstawy „moralnej” egzystencji tych osobników; więc w sumie – o nic wielkiego z obiektywnego punktu widzenia, ale subiektywnie, dla nich to być albo i nie być. Troska o twórczość Józefa Mackiewicza, czy też pielęgnacja resztek antykomunistycznej idei – te motywy z pewnością nie mają tu zastosowania.
Panie Dariuszu,
Uważam, że jest tak jak Pan to opisał.
Zakładając że w naturze ludzkiej tkwi racjonalne uzasadnianie wszystkich popełnianych przez człowieka czynów, stwierdzenie Francisa Bacona jest wg mnie prawdziwe. Wobec tego każdy, kto postępuje wbrew uzasadnianym przez „mój” rozum wyborom jest „moim” wrogiem. Tym bardziej kiedy jest to poparte presją otoczenia – „myśleniem stadnym”: jest nas więcej, więc my mamy rację, co też doskonale wykorzystują bolszewicy.
Wtedy też wkrótce dochodzą możliwości uzyskania konkretnych profitów z takiej postawy co skutkuje dodatkowymi bodźcami.
Myślę, że Pani Nina Karsov jest atakowana z obydwu powodów.
Panie Andrzeju,
„Presja otoczenia” oraz „myślenie stadne” to bardzo trafnie wskazane narzędzia całej tej bolszewickiej manipulacji, z jaką przyszło nam się borykać.
Ale w swojej istocie, oba użyte przez Pana terminy są jednak dalekie od precyzji. „Otoczenie” bardzo jedynie rzadko wywołuje na kimkolwiek „presję”, chyba jedynie w sytuacjach skrajnych, gdy delikwent usiłuje wyzwolić się z przyjętych norm postępowania. W 99% przypadków delikwent nawet o tym nie pomyśli, więc po cóż presja?
Podobnie jest z „myśleniem stadnym”, ale tego przecież rozwijać nie ma powodu. Warto by się może było w zamian zastanowić, skąd taka u naszego delikwenta niechęć do… (już chciałem napisać „samodzielnego…”) myślenia? Niechęć odwrotnie proporcjonalna na ogół do chęci wyrażania i obstawania przy (jakichś tam) „poglądach”?
Ma Pan może w zanadrzu jaką optymistyczną odpowiedź?
Panie Dariuszu,
Socjolog ze mnie marny, psycholog także kiepski.
Istotnie, zbytnio upraszczam sprawę. Przecież nie wszyscy, w szczególności nie Ci co mają tzw. autorytet (rzeczywisty) , nie myślą samodzielnie. Tak jest w przypadku „mas” ale nie w ich przypadku. Presji potrafią się oprzeć, są ludźmi myślącymi. To przecież oni „podają ton”. Co tu działa? Potrzeba zagłuszenia tych którzy nie chcą się dołączyć?
Patrzę na tę kwestię pesymistycznie. Według mnie to świadomy wybór tych, którzy myślą. „Niemyślenie” jest tu tylko wygodnym wytłumaczeniem. To nie niechęć lecz raczej skalkulowana postawa na zewnątrz.
Panie Andrzeju,
Zatem, skoro założymy skalkulowaną postawę myślących samodzielnie, to dokąd nas to prowadzi? Wprost do bolszewickiej prowokacji, czy też jest tu jeszcze miejsce na niuansowanie?
Może to pytanie wydać się bez znaczenia, mnie się jednak zdaje, że ustalenie (czy też – próba ustalenia) motywów oraz warunków ma swoją wagę.
Zdziechowski, na przykład, stosował gradację. Pisał o bolszewikach, ale i o półbolszewikach. Ci ostatni potrzebowali pozoru sprawiedliwości, nie byli gotowi na afirmację zła bez złudnych ozdobników. Czy to nas nie przybliża do odpowiedzi na kluczowe, zdaje się, pytanie: skąd tu nagle opcja niepodległościowa, omal że nie antykomunistyczna, paradująca dumnie w ramach współczesnego peerelu?
Panie Dariuszu,
Po odrzuceniu tezy, że działa tu zasada „nie łapania króliczka lecz gonienia go” (znam zbyt wiele uczciwych ludzi którym autentycznie zależy na wolnej Polsce i starają się o to ze wszystkich swoich sił), wyjaśniam to sobie na dwa sposoby.
Pierwszym z nich jest teza, że „opcja niepodległościowa” jest niepodległościowa tylko w niepełnym zakresie, nie uwzględnia w pełni demobolszewizmu, jego celów i nie dostrzega w pełni stosowanych przez niego metod.
Drugie wyjaśnienie sobie tej kwestii, wiąże się z pierwszym. W istocie ten pierwszy w dużej mierze może z niego wynikać.
Poprzez stworzenie okoliczności (scena, rekwizyty, główni aktorzy) demobolszewicy (zgodnie z bolszewickimi zasadami) kreują świadomość uczestników „spektaklu”, jednocześnie ją ukierunkowując i wzmacniając po zastosowaniu metod wymyślonych przez Gramsciego (szczególnie przydatnych w krajach, które do czasu „pierestrojki” tworzyły tzw. wolny świat). Mamy więc prowokację, która zmienia świadomość i ta świadomość wpływa na ograniczenie postrzegania stanu rzeczy takim jakim on jest.
Faza „półbolszewicka” jest fazą przejściową bowiem „Prawo równi pochyłej jest jednakie dla wszyskich. Kto na nią raz wkroczy, toczy się dalej”. Uczestnictwo w demobolszewickiej prowokacji jest zatem zgubne dla każdej niezależnej idei (podobnie jak to było wcześniej „w pierwszej komunie”), bowiem w momencie przystąpienia do tejże prowokacji, idea ta staje się jej częścią i ją wydatnie wzmacnia. Pomijając pojedyncze przypadki zdrady, jest to nieświadome dla przystępującego, ponieważ zupełnie nie dostrzega zagrożenia. Stąd „wróg mimo woli” i „nie z intencji a ze skutków”. Summa summarum pozostaje mu tylko „dumne paradowanie” aby zachować „pozory słuszności”.
Panie Andrzeju,
Pozostawmy może kwestię ludzkiej uczciwości gdzieś z boku, bo – tak mi się zdaje – rozważanie tego problemu wiedzie prostą drogą w ślepy zaułek. Zapewne zdecydowana większość ludzi jest uczciwa, ale też mniej więcej taka sama liczba wydaje się skora do popełniania grzeszków.
Zajmijmy się może samym myśleniem o polityce (bez roztrząsania kwestii etycznych). Oczywiście, mogą nas obchodzić tylko ci przedstawiciele gatunku, którzy nie zajmują się wyłącznie odbieraniem sygnałów emitowanych przez środki masowego bolszewickiego przekazu, ale starają się także myślowo je przetwarzać.
Postawmy pierwsze pytanie. Czy rzeczywiście tak trudno jest określić sytuację polityczną na swój, choćby tylko prywatny, użytek? Stwierdzić, używając nieco kolokwialnego języka, że wciąż żyjemy w komunie, że okrągły stół był wielką komunistyczną prowokacją, że rządzą nami bolszewicy, a ue to nic innego jak zachodnia odmiana sowietów? Czy blokują nas w tym względzie mniej lub bardziej wymyślne techniki bolszewickiej propagandy? Czy ulegając jej, nie jesteśmy jednocześnie na nią uodpornieni?
Mnie się zdaje, że przy pewnej dozie myślowej otwartości nie jest to bardzo trudne. Zdarza mi się czytać wypowiedzi ludzi mniej lub bardziej zainteresowanych polityką. Pomijając przeważający bełkot, trafiam niekiedy na głosy, które raczej potwierdzają moje przypuszczenie. Nie są to, co prawda, głosy liczne, ale jednak pojawiają się stosunkowo często. Niestety, w przeważającej liczbie to tylko okrzyki gniewu, połajanki, przekleństwa…
Zresztą, nie tyle forma jest tu problemem, co brak konsekwencji, prowadzącej do logicznych wniosków.
Panie Dariuszu,
Naturalnie, działania polityczne ocenia się po ich skutkach. Jak już pisałem, jestem przekonany że Ci którzy „dyrygują chórem”, rozpoznają sytuację. „okrzyki gniewu” pochodzą właśnie od nich (pierwsi je wznoszą) i są, jak mi się zdaje, celem samym w sobie (mobilizacja siebie i „armii”). O co tu jednak chodzi, skoro skutek tego jest tak zły (mniejsze lub większe zakłamanie, pomieszanie pojęć, w rezultacie rozbrojenie się). Czy to tylko niekonsekwencja? Może jest to jednak w pełni świadomy wybór? Może te logiczne wnioski to: „nie ma szans, trzeba być realistą”, „trzeba się w to włączyć, trzeba być na powierzchni i starać się wygrać co możliwe”. Czy Mikołajczyk był niekonsekwentny?
Panie Andrzeju,
Czy Mikołajczyk był niekonsekwentny? To nie jest łatwe pytanie. Należałby przede wszystkim ustalić jakie były przesłanki jego działania: czy decydujące były motywy patriotyczne, czy też dominowała u niego dbałość o osobistą karierę.
Jeśli to pierwsze, to oczywiście z łatwością uzyskamy twierdzącą odpowiedź na Pana pytanie. Tak, był niekonsekwentny w każdym kolejnym, stawianym przez siebie „politycznym” kroku, począwszy od dziecinnie naiwnej kalkulacji na ogranie Stalina przy pomocy tragicznej karty powstańczej, poprzez wszystkie kolejne kroki „polityczne”, których istoty chyba nie warto tu roztrząsać.
Jeśli dbał przede wszystkim o własną karierę, jeśli był tylko zwykłym „szubrawcem”, jak go określał Józef Mackiewicz, to, rzecz jasna, konsekwencji odmówić mu nie można.
Panie Dariuszu,
Bez wątpienia tak też jest z odpowiedzią na pytanie o niekonsekwencję „polityków niepodległościowych” w dzisiejszej rzeczywistości. Być może uzna Pan to za zbyt daleko posunięty sarkazm ale w większości przypadków widzę rzecz tak samo, jak kiedyś postać Mikołajczyka widział Józef Mackiewicz.
Jeśli nawet, jest to tylko logiczna niekonsekwencja, to przecież i tak w polityce liczą się efekty. To są, w gruncie rzeczy, te same kwestie o których pisze Pan Michał w cyklu „Piszcie do mnie na Berdyczów” i ich ocena „po owocach” powinna być jednoznaczna.
Zapewne, jak zwykle upraszczam zbytnio sprawę, zapewne oba czynniki („chęć szczera” i kariera) funkcjonują wspólnie, lecz przecież i tak ostatecznie liczą się rezultaty.
Na pytanie o to, czy trudno jest prawidłowo określić rzeczywistość, moja odpowiedź brzmi podobnie jak Pańska: nie jest to trudne o ile się tego naprawdę chce. Stawiam sobie zatem nowe pytanie: czy wiedząc jaka jest rzeczywistość, chcemy i potrafimy wyciągnąć z tego właściwe wnioski? Skoro „w przeważającej liczbie to tylko okrzyki gniewu, połajanki, przekleństwa…” a przy tym głoszone powszechnie przekonanie o „końcu komunizmu” i o „wolnej Polsce”, to jaki może być rezultat takiego postępowania jeśli nie akceptacja fikcji?
Panie Andrzeju,
Czy potrafimy i chcemy wyciągnąć wnioski z rzeczywistości?
Proponowałbym podzielić to pytanie na dwie niezależne części. Czy potrafimy? Oczywiście jakaś część tutejszej populacji dysponuje taką potencjalną możliwością. Zapewne nawet część znacząca. Zrozumienie, że żyjemy w prostej kontynuacji peerelu, uświadomienie sobie tego faktu, nie wymaga jakichś ponad naturalnych intelektualnych zdolności. Tę kontynuację widać doskonale w każdej praktycznie dziedzinie życia: w strukturach „władzy wykonawczej”, „władzy sądowniczej”, „ustawodawczej”, w takich obszarach jak „środki masowego przekazu”, nauka, sztuka etc. Ta wiedza jest dostępna każdemu, kto potrafi odróżnić radykalną przemianę od kosmetycznego retuszu.
Czy chcemy? Tu odpowiedź nie wydaje mi się tak jednoznaczna.
Czy chcemy dostrzec kraty w tej naszej pięknie wymalowanej klatce (że posłużę się metaforą mojego szanownego redakcyjnego kolegi)? Narazić się na myślowy dyskomfort, że świat, w którym żyjemy nie jest ani taki znowu piękny, ani dobry, ani wolny; że przymykanie na ten niezaprzeczalny fakt oka może być przejawem naszej moralnej chwiejności (ujmując rzecz jak najsubtelniej)?
Czy na pewno chcemy odrzucać tę „wspaniałą” rzeczywistość zwaną peerelem, z którą wiąże nas tyle ckliwych wzruszeń, przeszłych i teraźniejszych?
Czy chcemy cokolwiek z tym robić, wykazać jaką aktywność na polu sprzeciwu, czy chce nam się schodzić… do podziemia?
Nadieżda Krupska przemówiła kiedyś do studentów w następujący sposób: „Uważać musicie, abyście nie połknęli całej burżuazyjnej padliny, którą burżuazyjni profesorowie wpakowują wam w otwarte wasze gęby.”
Z jej bolszewickiego punktu widzenia przestroga całkiem na miejscu. Bolszewik nakarmiony burżuazyjnymi ideami przestaje być prawdziwym bolszewikiem. W interesującym nas przypadku mamy do czynienia z prostą odwrotnością tej dość oczywistej reguły. Bolszewizm panuje niepodzielnie i stara się jak może zaspokajać najpilniejsze potrzeby swojego potencjalnego przeciwnika. I czyni to, obawiam się, nie bez powodzenia.
Bolszewik nakarmiony burżuazyjnymi ideami przestaje być prawdziwym bolszewikiem.
————–
Zdaje mi sie, ze to tutaj wlasnie jest wyjasnienie zagadki tego co sie wydzarzylo w Europie Wschodniej w latach 1989-1991…
Ale nie martwcie sie, „prawdziwych bolszewikow” jest wciaz bardzo duzo. Ale jest ich duzo wiecej w Atenach niz w Warszawie…
Zabawne…, za to dalekie od słuszności.
Ale zepchnijmy na chwilę (w geście zmrużonego oka) bolszewizm z jego dziejowej pozycji, do rangi przedstawiciela dialektycznego materializmu… (w zgodzie z koncepcją Sonii, jeśli Ją dobrze rozumiem).
Cóż nam się wyłoni: czy nie coś na kształt leczenie z pociągu do spirytualiów przy pomocy spirytusu? Czy to skuteczna terapia?
Nie widzę, co miałoby przemawiać za twierdzeniem, że bolszewik multimilioner przestaje być dobrym bolszewikiem…