Co ci przypomina widok znajomy ten? (czyli „wybory” w Iranie)
32 komentarzy Published 19 czerwca 2009    |
Co się dzieje w Iranie? Tłumy manifestujące przeciwko sfałszowanym wynikom wyborów, przeciwko prezydenturze Ahmadinedżada, a nawet przeciw, nietykalnym dotąd, rządom szyickiego kleru. Jeden z najbardziej represyjnych reżymów na świecie pozwala, ni stąd ni zowąd, na demonstracje – czy czegoś nam to nie przypomina?
Mahmud Ahmadinedżad miał wygrać wybory prezydenckie w cuglach, gdyż po pierwsze, nikt tych wyborów nie monitoruje, po drugie, prezydent nie ma rzeczywistej władzy, i wreszcie po trzecie, kandydaci musieli być zaaprobowani przez Radę Nadzorczą, której członkowie są nominowani przez najwyższego przywódcę – czy też raczej: Najwyższego Przywódcę – ajatollacha Chamenei. Rada pozwoliła stanąć do wyborów, czy też nakazała, zależnie od punktu widzenia, czterem kandydatom: Mehdi Karrubi, Mohsenowi Rezai, Hosejnowi Musawiemu i prezydentowi Ahmadinedżadowi.
Karrubi jest duchownym szyickim; bliski przyjaciel Chamenei oraz jego były doradca, który przez dwie kadencje był marszałkiem rewolucyjnego parlamentu. Uważany na Zachodzie za „reformatora” – skąd my to znamy?
Rezai jest ścigany listami gończymi na całym świecie, w związku z samobójczym atakiem na żydowskie centrum kulturalne w Buenos Aires w lipcu 1994 roku, w którym poniosło śmierć 85 osób. Rezai jest byłym wieloletnim dowódcą gwardii rewolucyjnej i od wielu lat pozostaje sekretarzem oficjalnej grupy doradców najwyższego przywódcy. Na Zachodzie przedstawiany jako „konserwatysta” – gdzie my to słyszeliśmy?
Musawi jest nie tylko krajanem ajatollacha Chamenei, ale według niektórych źródeł także jego krewnym. Musawi był premierem rewolucyjnego rządu od 1981 roku do 1989 czyli do śmierci Chomeiniego; był więc w samym sercu administracji rewolucyjnej podczas najgorszych prześladowań. Prezydował nad wygnaniem pierwszego rewolucyjnego prezydenta Bani Sadra oraz nad torturami i egzekucją byłego ministra spraw zagranicznych Gotbzadeha, ale także nad krwawym terrorem zwróconym przeciw tysiącom wrogów rewolucji. W 1982 roku roku został członkiem rady przywódczej libańskiej organizacji terrorystycznej, Hezbollah. Jest do dziś członkiem rady doradczej najwyższego przywódcy oraz najwyższej rady do spraw rewolucji kulturalnej (odpowiedzialnej m.in. za cenzurę), co jednak nie przeszkadza zachodnim obserwatorom widzieć w nim „liberała”, ponieważ od jakiegoś czasu nie brał rzekomo udziału w posiedzeniach obu rad. Czy my już czegoś takiego nie widzieliśmy?
Ahmadinedżada nie trzeba przedstawiać, od lat jest chłopcem do bicia dla zachodnich liberałów, którzy uwielbiają oburzać się na jego nieskrywany antysemityzm, okraszony zawsze rozkosznie idiotycznymi cytatami. I on także ma piękną rewolucyjną przeszłość: amerykańscy zakładnicy trzymani w niewoli przez 444 dni w latach 1979-80 rozpoznają w dzisiejszym prezydencie jednego ze studentów, którzy zajęli amerykańską ambasadę i poddawali zakładników rytualnym upokorzeniom, udawanym egzekucjom itp.
A zatem Ahmadinedżad i trzech innych kandydatów, dobranych starannie spośród bliskich współpracowników najwyższego przywódcy, stanęło do „wyborów”. Zachodni obserwatorzy mają w zwyczaju przybliżanie wydarzeń „w odległych krajach, wśród ludzi, o których nic nie wiemy” – żeby sparafrazować sławne dictum Neville’a Chamberlaina wypowiedziane po aneksji Czechosłowacji przez Hitlera – nadając etykietki zrozumiałe dla mało zorientowanych (i często mało rozgarniętych) telewidzów. I tak w każdych wyborach musi występować jakiś „reformator” w jasnych barwach (pomarańczowy albo seledynowy aksamit jest zwłaszcza mile widziany) oraz jakiś „twardogłowy” (ponuro wyszczerzony w posępnej czerni i z gazrurką w czerstwej dłoni), musi być jakiś „liberał” i jakiś „konserwatysta”. Jak już mówiłem, telewidzowie i czytelnicy większości zachodnich gazet nie grzeszą bystrością, więc na wszelki wypadek, gdyby ktoś miał źle zrozumieć, po której stronie leżeć mają jego sympatie, przydaje się reformatorom i demokratom jeszcze jeden epitet: „prozachodni”. Co nam przypomina widok znajomy ten? Oczywiście znamy to z reportaży zachodnich korespondentów z prlu, z sowietów, i z innych demoludów.
Wydawało się, że jeden tylko być może wynik w takich „wyborach”. A jednak wydarzenia przybrały niespodziany obrót. Ogłoszono wprawdzie zwycięstwo Ahmadinedżada, ale Iran jest w stanie wrzenia. Przyczyny tego dziwnego stanu rzeczy są dość niejasne. Widzę co najmniej dwa możliwe wyjaśnienia. Pierwsza możliwość jest taka, że Ahmadinedżad – który jest kimś w rodzaju irańskiego Wałęsy, w tym przynajmniej sensie, że jest człowiekiem raczej prymitywnym – uwierzył w swoją własną propagandę i wydało mu się, że dzierży prawdziwą władzę. W rewolucyjnym Iranie, władza leży w rękach najwyższego przywódcy, a rola prezydenta nie różni się wiele od roli spełnianej przez przewodniczącego wierchownego sowietu. Relacja pomiędzy Chameneim i Ahmadinedżadem, jest podobna do tej pomiędzy Breżniewem a Podgornym, jeden z nich ma rzeczywistą władzę, gdy drugi ma tylko tytuł. Ahmadinedżad tymczasem uwierzył, że ma prawdziwą „bazę” wyborczą i że jego tytuł wiąże się z mandatem władzy. Arogancja doprowadziła go do ataków na „elitę” irańską, co było z pewnością wybaczalne tak długo, jak sprowadzało się do krytyki prozachodniej inteligencji, ale przekroczyło dozwolone granice, gdy Ahmadinedżad zaatakował Rafsandżaniego, byłego prezydenta i najbliższego współpracownika ajatollacha Chamenei. Rafsandżani, określany na Zachodzie jako reformator, jest w istocie przewodniczącym dwóch najważniejszych rad rewolucyjnych, których członkami są wszyscy kandydaci w ostatnich wyborach – oprócz Ahmadinedżada.
Ahmadinedżad otwarcie oskarżył Rafsandżaniego o korupcję podczas telewizyjnej debaty z Musawim. Oskarżenia są najprawdopodobniej uzasadnione, choć oczywiście będzie można to wiedzieć z pewnością dopiero w przyszłości, podczas jakiejś kolejnej zgniłej islamskiej odwilży, kiedy ktoś wykopie z archiwów odpowiednie dokumenty (czy już tego gdzieś nie widzieliśmy?). Dość powiedzieć, że wedle zachodnich obserwatorów Iranu, Rafsandżani kontroluje irańską produkcję ropy. Rafsandżani odpowiedział listem otwartym do Chameneiego (czyli najwyższego przywódcy, łatwo się pogubić w tych sowieckich strukturach władzy) i ostrzegł, że rzucanie oszczerstw może doprowadzić do zamieszek! Przeciw prezydentowi wystąpiło także 50 uczonych szyickich z Kum, zarzucając Ahmadinedżadowi postępowanie niezgodne z szarią, która zabrania podobno stawiania oskarżeń pod nieobecność obwinionego, w przeciwieństwie np. do ukamienowania, które jest akceptowalne. Jest to niezwykle poważny zarzut wobec głęboko religijnego prezydenta islamskiej republiki radzieckiej.
W Iranie nie wolno się gromadzić (skąd my to znamy?), nie wolno wyrażać opinii przeciwnych interesom islamskiej republiki; islamska milicja obyczajowa może zatrzymać każdego na ulicy pod pretekstem zachowania nie licującego z islamem, np. zakochaną parę trzymającą się za ręce. A jednak po skoncentrowanym ataku na Ahmadinedżada zwykłe ograniczenia znikły, na ulice Teheranu wyległy tłumy demonstrantów, popierających Musawiego (coś na kształt manifestacji na cześć Gomułki na placu Defilad w październiku 1956 roku). Zachodni reporterzy ze zdumieniem stwierdzali, że nagle można znaleźć ludzi na ulicach Teheranu, którzy nie boją się krytykować prezydenta i popierać otwarcie „umiarkowanego” Musawiego. Co więcej, straszna milicja islamska tajemniczo znikła z ulic stolicy.
W Iranie nie ma badań opinii publicznej (co jest zapewne błogosławieństwem), nie było więc żadnych prognoz, co do wyników wyborów prezydenckich. Tymczasem Chamenei ogłosił Ahmadinedżada zwycięzcą zanim znane były ostateczne rezultaty. Ośmieleni powściągliwością milicji przed wyborami, manifestanci ponownie wylegli na ulice, protestując przeciw rzekomemu fałszerstwu wyborów, tylko że tym razem spotkały ich szeregi brutalnych milicjantów z długimi pałkami (czy myśmy już tego gdzieś nie widzieli?). Pierwsza narzucająca się interpretacja ostatnich wydarzeń w Iranie, ta mianowicie, że Ahmadinedżad posunął się za daleko w krytyce duchownych szyickich i został „ukarany”, wydaje się dość przekonująca. Pokazano mu naocznie, że nie ma żadnej władzy bez poparcia rządzących ajatollachów, po czym łaskawie ogłoszono go zwycięzcą, bo ma jednak swą rolę do spełnienia poza Iranem.
Bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że mamy tu do czynienia z zaczątkiem kreowania koncesjonowanej opozycji z łona rządzącej kliki. Musawi jest tu pionkiem w rzekomym sporze między Rafsandżanim i Ahmadinedżadem, czyli pomiędzy „prawą ręką” Chameneiego i jego „twarzą”. Chętnie wierzę, że wykształceni i kulturalni klerycy autentycznie nie lubią prostackiego prezydenta (a zatem spór ma rzeczywiste podstawy), ale jest zupełnie oczywiste, że wykonuje on dla nich dobrą robotę. Sunnickie w większości państwa islamskie (wraz z prlowskimi antysemitami) patrzą na szyicki Iran, jak na mesjasza, który „stanął odważnie przeciw syjonistom i amerykańskim imperialistom”. Kandydatura nudnego aparatczyka Musawiego służyć miała jako kanał do ujęcia w karby niechęci, czy wręcz nienawiści do reżymu – gdzieś to już widzieliśmy – ale może także zostać wykorzystana na szerszym planie. Bo oto nowy prezydent Stanów Zjednoczonych wyciągnął do Iranu dłoń, ale Iran nie może tej wyciągniętej dłoni przyjąć, ponieważ irański program nuklearny nie jest jeszcze w takim stadium, z którego nie ma już odwrotu. Iran w stanie wrzenia da początek tym dyskusjom, które znamy tak dobrze: jaka polityka Zachodu może najbardziej wzmocnić „reformatorów” i „demokratów”, „liberałów” i „umiarkowanych”, przeciw „konserwatystom” i „twardogłowym”? Zostaniemy zatem uraczeni przemowami ministrów spraw zagranicznych, jak to nie należy zadrażniać, ale trzeba zrobić wszystko, żeby wspomóc umiarkowanych; że wszelkie sankcje, oprócz tych symbolicznych, służą tylko interesom „twardogłowych” itp. Musawi i Rafsandżani muszą się śmiać w kułak, że nagle okazali się takimi liberałami, ale też być może zwycięstwo Ahmadinedżada nad tymże Rafsandżanim w 2005 roku służyć miało właśnie stworzeniu mitu opozycji. Warto zwrócić uwagę, że wiece zorganizowane w ostatnich dniach przez zwolenników Musawiego (i z jego udziałem), nie były w żaden sposób atakowane przez islamską milicję.
Dzisiejsze przemówienie Chameneiego, przyjęte entuzjastycznie przez wygrażające pięściami tłumy fanatyków (co ci przypomina widok znajomy ten?), zawierało wyraźne ostrzeżenie, iż dalsze demonstracje nie będą już tolerowane. Możemy się zatem spodziewać teraz okresu względnie umiarkowanych, jak sądzę, prześladowań, podczas których program nuklearny będzie spokojnie rozwijany, po czym nastąpi liberalizacja i ktoś w rodzaju Musawiego (ale pewnie raczej ktoś z następnego pokolenia) przyjmie wyciągniętą bratnią dłoń prezydenta Baraka Husejna Obamy. I mury runą, runą, runą.
Tylko łańcuch wciąż kołysze się u nóg.
Prześlij znajomemu
Ciekaw jestem, w jakim stopniu „prawdziwi” sowieciarze kontrolują aparat władzy w Iranie. To znaczy – ilu jest weń komunistów „nawróconych” na szyizm i którzy to ludzie. To pytanie nasuwa mi się w związku z faktami przedstawionymi przez artykułem pt. „Komunizm czy islamski terroryzm”.
Dość powszechne jest mniemanie w polskiej (czy drugo-PeeReLowskiej) prasie i blogosferze prawicowej o tym, że Iran Ahmadinedżada wybiera sowieckie oferty modernizacji infrastruktury nuklearnej i wydobywczej kopalin jedynie ze względu na opłacalność. Stąd np. publicyści „Najwyższego Czasu” uważają, że należy podczepić Persów np. pod rurociąg Baku-Ceyhan…
Podobno w tłumieniu protestów pomagają Basiji’m (tamtejsze ORMO) i policji… regularne siły Wenezueli (jeśli to prawda, wiele to mówi o naturze reżimu ajatollahów). Czy mógłby Pan to potwierdzić bądź temu zaprzeczyć?
Ahmadinedżad, ze swym pseudo-konserwatyzmem i antysemityzmem graniczącym z groteską, jest postacią zupełnie operetkową, co oczywiście nie przeszkadza prlowskim konserwatystom.
Czy to są marksiści nawróceni na szyizm, czy tylko marksistowskie wilki w skórach islamskich owieczek (a może na odwrót?), nie potrafię naprawdę odpowiedzieć. Istotna wydaje mi się, zasadnicza tożsamość tych zjawisk. Przypuszczam, a muszę podkreślić brak wiedzy w tym względzie, że Chomeini nie był motywowany marksizmem, a wyłącznie Koranem. Ale co z tego, skoro jego twór jest z ducha bolszewicki?
W moim mniemaniu, władza jako jedyny cel, któremu podporządkowane jest wszystko, jest wyróżnikiem bolszewizmu. Dla zdobycia i utrzymania władzy, użyć należy każdego możliwego narzędzia, nawet swojej własnej wiary.
Nie słyszałem o bezpośrednim udziale sił Wenezueli w tłumieniu rozruchów, ale wcale by mnie to nie dziwiło. Ahmadinedżad jest muzułmańską wersją Chaveza, tylko ma o wiele mniejszą władzę. Jest wyłącznie tym, co po angielsku nazywa się „frontman”. To jest więcej niż kukiełka, ale prawdziwe dźwignie władzy nie leżą w jego rękach.
A jak Pan sądzi? Nawróceni bolszewicy czy szyici, którzy stali się bolszewikami?
Musawi i Gomulka maja bardzo podobne zyciorysy. Musawi tez byl u wladzy (jako premier) w latach 1981-9, dokladnie tak jak Gomulka w latach 1944-1948.
Iran w 2009 bardzo przypomina Polske w 1956.
Wydaje mi sie jednak, ze w Iranie zwycieza „natolinczycy”….
Soniu,
Różnica pomiędzy nami w ocenie sytuacji w Iranie polega chyba na tym, że w moim mniemaniu, „chamy i żydy” to była tylko gra. I tak samo jest w Iranie. To jest dość dziwna gra, w której ludzie mogą stracić życie. Musawi jest teraz pierwszym kandydatem, ale to w niczym nie osłabia analogii, bo Gomułka nie był daleki od śmierci, a w tym samym mniej więcej czasie, w Czechach ukatrupili czeskiego Musawiego – Rudolfa Slanskyego.
Na krótką metę zwyciężą „chamy” czyli Ahmadinedżad, ale prawdziwa analogia tkwi w dialektyce liberalizacji i dokręcania śruby. Kiszczak określił to precyzyjnie, mówiąc, że „stan wojenny i okrągły stół to dwa końce tej samej polityki”. Innymi słowy, liberalizacja może osiągnąć pożądane wyniki tylko, jeśli wcześniej było dokręcenie śruby. I to jest w moim przekonaniu strategia ajatollachów.
A na dodatek mają oczywiste natychmiastowe zyski z „wrzenia w Iranie”.
Utożsamienie ajatollahów z komunistami to lekka przesada. Owszem – jest wiele podobieństw między reżimem ajatollahów i bolszewików; są ajatollahowie czymś w rodzaju lewicowych radykałów i heretyków religijnych, ale w odróżnieniu od „prawdziwych” komunistów raczej wierzą w to, co mówią (zaprowadzenie teokracji i przyjście Mahdiego). Możnaby aparat władzy w Iranie (jak również wszelkie inne organizacje fanatyków islamskich) określić mianem parabolszewików albo parakomunistów – kolaborujących z prawdziwymi komunistami.
A jeżeliby porównać ich do tworów rodem z prl-owskiego podwórka, to jako pierwsze skojarzenie nasuwa mi się wódz Bolesław (Piasecki, nie Wałęsa) po „rozmowie” z Sierowem i PAX, Jędrzej i Maciej Giertychowie czy np. myśliciele narodowo-pogańscy w rodzaju Jana Stachniuka czy Jana Wacyka.
W komunizmie szeroko pojmowana ideokracja (dyktatura proletariatu, walka klas itp.) jest jedynie wytrychem socjotechnicznym, w którym między wierszami można wyczytać, że chodzi o władzę kasty swego rodzaju „nadludzi” (z aparatu partyjnego, postpartyjnego, bezpieczniackiego i post-, „intelektualistów” itp.). Ponadto – komunizm, prócz dążenia do władzy za wszelką cenę – zawiera jeszcze dwa wyróżniki: kolektywistyczną antropologię (jednostka, czy osoba jest jedynie trybikiem w machinie) oraz nihilizm. Ten ostatni to specyficzny system antyzasad, będących zaprzeczeniem zasad konstytuowanych zwłaszcza przez religie abrahamiczne: chrześcijaństwo (ze wskazaniem na tradycyjny rzymski katolicyzm), judaizm, islam.
Najważniejsze, Panie Michale jest to, że reżim irański po rewolucji Khomeiniego gra z sowietami w tej samej lidze. Zarówno ze względu na wspólny interes (antyokcydentalizm, antychrystianizm), jak i sowiecką pomoc przy obaleniu Szaha i związaną z tym penetrację przez sowieckie specsłużby. Moje pytanie jest następujące – ile jest takich sowieckich „wtyk” w aparacie władzy Iranu.
Errata: Antoni Wacyk, nie Jan Wacyk
Panie Ryszardzie,
Widzę, że używa Pan zanglicyzowanej pisowni słowa „ajatollach”. Czy taka pisownia jest teraz przyjęta? Słowo oznacza „znak Allacha” czyżby pisownia słowa „Allach” także uległa zmianie? Proszę wybaczyć te pytania, ale nie czytuję prlowskiej prasy, nie wiem więc, jak jest przyjęte. Co rzekłszy, wyznaję, że wcale nie czułbym się przekonany, nawet gdyby w prlu przyjęto pisownię z „h”, bo „h” tradycyjnie oddaje miększy dźwięk niż twarde „ch”. Znałem wielu ludzi (np. mój ojciec), którzy wymawiali te dwa dźwięki zdecydowanie różnie, bo pochodzili ze wschodu, ale w dzisiejszej Polsce ta różnica zanika. Tak czy siak, jeśli to h na końcu jest nieme, to powinno być pisane „h”, ale jeśli się je wymawia, to musi być po polsku „ch”.
Utożsamianie rządu ajatollachów z bolszewikami, nie wydaje mi się przesadą ani lekką, ani ciężką, ani w żadnym innym względzie. Przyzna Pan, że zależeć to musi od definicji komunizmu, jakiej użyjemy. Jeśli przyjąć, że komunizm to centralne zarządzanie gospodarką, to bolszewikiem jest Churchill, a Gorbaczow i Jelcyn wychodzą na antybolszewię. Jeśli przyjąć, że komunizm to terror i zniewolenie jednostki, to na bolszewika wychodzi Hitler, a Dubczek czy Putin wychodzą na antykomunistów. Dla mnie, jak to już tu wielkrotnie uzasadniałem (najobszerniej chyba w cyklu o „składanym komunizmie”), komunizm to metoda zdobycia i utrzymania władzy. Najtrafniej to rozumienie wykłada O’Brien wobec torturowanego Winstona Smitha w „1984”. Władza jest środkiem i celem, wszystko inne, łącznie z indywidulaną „wiarą” w sprawiedliwość społeczną (w wypadku Trockich i Bucharczyków) czy w Boga (w wypadku ajatollachów) jest podrzędne wobec władzy. Nie wiem, czy wysłuchał Pan bądź przeczytał mowę Chameneiego z piątku? On mówił więcej o pańswie niż o Bogu. Dla mnie to nie jest żadne „para”, ale absolutne wcielenie bolszewizmu.
Nie jestem pewien czy rozumiem Pańskie porównanie do Piaseckiego. Czy chodzi o połączenie wiary ze służbą bezbożnemu reżymowi?
Przyjmuję Pański wykład o „ideokracji”, choć zastąpiłbym sam termin staromodną „ideologią”. Ideologia zastępuje prawdę w opisie świata przez cokolwiek innego: naród, klasę, sprawiedliwość społeczną itd. Idea jako taka nie jest sercem władzy (dlatego oponowałbym przeciw terminowi „ideokracja”), ale właśnie raczej wytrychem, żeby trzymać innych za mordę. Natomiast więcej mam zastrzeżeń wobec tych „wyróżników”. Kolektywizm jest np. podstawą pozornie indywidualistycznej idologii wspólczesnej demokracji zachodniej. Mnie się to wydaje raczej dość obojętnym kolejnym wytrychem, czysto ideologiczne pociągnięcie, które można przyjąć bądź odrzucić zależnie od potrzeb. Zaprzeczenie zasad monoteistycznych religii też mnie nie przekonywa. Zaprzeczali wszystkiemu, a potem afirmowali, jak im było wygodnie. Nie widzę tu problemu dla komunizmu rozumianego jako metoda.
Oczywiście nie potrafię odpowiedzieć na Pańskie ostatnie pytanie. Być może nie dowiemy się nigdy, ale też nie wydaje mi się to najwyższej wagi. Dam Panu przykład. Gdyby nie udowodniono Wałęsie, że był Bolkiem, to i tak jego działalność była zawsze na rękę bolszewikom. Czy tam są wtyki, czy nie, po owocach ich poznacie ich.
Zmieniając temat, czy słyszał Pan o tym, że Musawi coraz ostrzej występuje przeciw Chameneiemu? To są wszystko przygotowania do przyszłego zwycięstwa „demokratów”.
Michal,
Jeśli przyjąć, że komunizm to centralne zarządzanie gospodarką, to bolszewikiem jest Churchill, a Gorbaczow i Jelcyn wychodzą na antybolszewię. Jeśli przyjąć, że komunizm to terror i zniewolenie jednostki, to na bolszewika wychodzi Hitler, a Dubczek czy Putin wychodzą na antykomunistów. Dla mnie (…) komunizm to metoda zdobycia i utrzymania władzy.
Moim zdaniem, prosciej by bylo przedstawic to nastepujaco:
1. METODA zdobycia i utrzymania władzy polega przede wszystkim na NAZYWANIU pewnych zjawisk („sufit jest czarny”, „on jest rasista”, „to jest kolonializm”, „komunizm upadl w 1989 roku”, „komunizm nigdy nie upadl” itd.). Oprocz Mackiewicza, w mistrzowski sposob opisal to Zbigniew Nienacki w swojej powiesci „Dagome iudex” (ktorej akcja rozgrywa sie na terenie Polski w latach 850-950).
2. METODA dziala jednak duzo mniej skutecznie, gdy jest wolnosc slowa, demokracja, otwarte granice, wolny handel i wlasnosc prywatna. Wtedy wkracza TOTALITARNY KOMUNIZM. Zamyka granice, nacjonalizuje prase (a potem inne galezie gospodarki) i falszuje wybory. W komunizmie metoda moze operowac w sposob optymalny, gdyz wladza ma 100% monopol na NAZYWANIE wszystkich zjawisk.
3. METODA moze oczywiscie dzialac (na wolniejszych obrotach) rowniez w systemie gdzie jest wolnosc slowa, demokracja, otwarte granice, wolny handel i wlasnosc prywatna. (I dlatego ty – ktory uwazasz ze METODA = KOMUNIZM, ciagle twierdzisz konsekwentnie, ze komunizm nie upadl). Ale w takim razie, jesli METODA = KOMUNIZM, to komunizm juz istnial w czasach faraonow, i w takim razie nalezaloby chyba rozroznic pomiedzy komunizmem totalitarnym (1917-1989), a komunizmem „odwiecznym” (przed 1917 i po 1989 roku). Ja nawet czesciowo mogłabym sie z tym zgodzic, gdyz pewne przelomy historyczne (takie jak podboj Meksyku przez Corteza lub Imperium Rzymskie w IV wieku n.e.), do zludzenia przypominaja bolszewickie rewolucje….
Niemniej jednak uwazam ze stalinizm, polpotyzm i maoizm byly w aplikacji METODY tak radykalne i zbrodnicze, ze zasluguja na wlasna nazwe. NAZYWANIE ich tak samo jak system ktory istnieje obecnie w Polsce, w Rosji i w Chinach, to dosc zuchwala proba uzycia przez ciebie METODY…
Soniu,
W moim głębokim przekonaniu, trzeba jednocześnie widzieć zasadniczą tożsamość i drobne różnice, które mają ogromny wpływ. JEDNOCZEŚNIE widzieć, bo nie można przecież o nich jednocześnie mówić. Kiedy kładę nacisk na istotną tożsamość nazizmu i komunizmu, to jest bardzo ważny punkt: Hitler był bolszewikiem. Ale potem od razu muszę dodać, że jego bolszewizm był „niedoskonały”, ograniczony klapkami nacjonalizmu i w tej niedoskonałości były zalążki jego upadku. Jest tu pewna analogia z islamską republiką: trzeba moim zdaniem widzieć jej absolutną tożsamość z bolszewizmem, ale nie zapominać o ważnych różnicach, które staną się zapewne przyczynami jej upadku. Ideologia islamizmu jest z pewnością bardziej uniwersalna niż niemiecki nacjonalizm, ale nie tak samo uniwersalna jak „liberté, egalité, fraternité”.
Metoda została teoretycznie wyłożona przez Marksa w Manifeście, a wprowadzona w praktykę przez Lenina i spółkę, ale oni sami wskazywali na swoich poprzedników. Jest jasne, że nie zrodziła się z niczego. W dyskusji z Panem Pawłem przytaczałem tu ostatnio Tukidydesa. Jest u niego także inny fragment o rewolucji na jakiejś małej wyspie. Pamiętam, jak przed laty, czytanie opisu tych okropieństw zachwiało mą pewnością, że bolszewizm jest nową jakością w historii. (jeśli znajdę ten fragment to go przytoczę)
Jakkolwiek nie wydaje mi się, żeby nazywanie ich tak samo było z mej strony zuchwałą próbą użycia metody, to zgadzam się, że nieróżniczkowanie zjawisk jest błędem. Ja jednak celowo kładę nacisk na tę istotną tożsamość, ponieważ jest ona niezauważana, gdy o różnicach wszyscy bębnią w koło Macieju. Maoizm jest inny od stalinizmu, ale mają wspólny korzeń w bolszewizmie.
Twoje rozróżnienia różnych skuteczności metody, są – oczywiście tylko w moim przekonaniu – tylko fazami, taktycznym dostosowaniem się do sytuacji. Jest faza bolszewizmu rewolucyjnego, a potem jest faza Nepu; jest mróz Stalina, a potem jest odwilż itd. Po dzisiejszej fazie niestety także nastąpi mróz.
Tukidydes, Wojna peloponeska, Księga 3, rozdziały 82-86.
Tukidydes opisuje rewolucję na Korkirze (a podobne wydarzenia miały miejsce gdziekolwiek indziej rewolucja dotarła podczas wojny peloponeskiej), w terminach, które odnieść można i do bolszewików, i do jakobinów, do Cromwella i do Mao. Orwell też mógł czerpać z Tukidyda. Jest nawet mowa o tym, że słowa musiały zmienić znaczenia.
Tukidydes odkrył i sformułował zasadę, że kiedy upada społeczny ład, najgorsze kanalie wypływają na wierzch. Oczywiście, my to wiemy i bez lektury Tukidydesa. On odkrył zasadę, która leży w ludzkiej naturze, ale bolszewizm różni się od rewolucji na Korkirze metodycznym wykorzystaniem tych cech natury ludzkiej. Na Korkirze było szaleństwo, u bolszewików jest metoda. Metodyczność pozostaje sercem komunizmu.
Michał Bąkowski
„…Utożsamianie rządu ajatollachów z bolszewikami, nie wydaje mi się przesadą ani lekką, ani ciężką, ani w żadnym innym względzie. Przyzna Pan, że zależeć to musi od definicji komunizmu, jakiej użyjemy.”
Dzień dobry, po długiej przerwie,
Co do meritum, zgadzam sie w pełni. Tym bardziej, że „moją” definicję komunizmu wywodzę z teorii władzy (podejrzewam, że i Pan także).
Proszę wybaczyć dygresję, ale dodatkowe argumenty w tym względzie (communism in disguise) znalazłem dosyć nieoczekiwanie w Japonii, skąd wróciłem niedawno po kilkumiesięcznym pobycie. Właśnie w Tokio, kilku moich chińskich (!) znajomych przekonywało mnie usilnie, iż to Japonia jest krajem, w którym komunizm rozkwitł w najczystszej, niemal definicyjnej postaci. Początkowo, traktowałem to jako kiepski żart, choć moi rozmówcy byli wybitnymi specjalistami w dziedzinie historii idei. W ogóle, opinie Chińczyków nie są dobrym sposobem poznawania Japonii, bowiem Chińczycy Japończykami pogardzają, uważając ich za nację dosyć prymitywną, niekreatywną i generalnie nie wartą uwagi. Ale przecież w kwestii komunizmu Chińczycy mają nie tylko doświadzcenie, ale i zdrowy instynkt.
Dziś wydaje mi się, iż – w rzeczy samej – japoński system polityczny ma zdumiewająco wiele cech rozwiniętego komunizmu. Oczywiście, jako tego komunizmu swoista modyfikacja.
Przepraszam, że nie całkiem na temat.
Japonia wydaje mi się krajem o etatystycznej kulturze politycznej, a etatyzm, czy dokładniej państwowy biurokratyzm jest cechą komunizmu, stąd może pewna zbieżność cech.
Postawił Pan jednak powyżej także inny problem. A mianowicie, gdyby w teoretycznej sytuacji, w której bez wewnętrznej rewolucji bądź zewnętrznej interwencji, a tylko na drodze ewolucji, wyłoniłby się w danym kraju system taki, jak np. w dzisiejszym prlu, to czy należałoby system taki odrzucić? Czy ja protestowałbym wówczas, że to tylko najlepsza wersja komunizmu? Komunizm, w którym można żyć? Od dłuższego czasu, takie właśnie pytanie-zarzut stawia nam na niniejszej stronie Sonia (choć punkt wyjścia był dotąd inny i formułuje to Sonia zupełnie inaczej). Wyznaję, że to mnie trochę niepokoi.
Moja odpowiedź na takie teoretyczne pytanie byłaby następująca: system powstały w wolnej ewolucji, może także w wolny sposób być zmieniony (choćby z trudem), gdy w prlu istnieją grube czerwone kreski, których przekroczyć nie wolno. Innymi słowy, to samo nie zawsze jest takie samo. (Ale to nie jest satysfakcjonująca odpowiedź.)
Ach! I ja witam po długiej przerwie.
@Zeppo
Drogi Panie,
Skąd ci Chińczycy są, jeśli można wiedzieć? Z Chrl czy RCh, czy może już dłuższy czas żyją w Tokio?
Ja z kolei miałem przyjemność rozmawiać z tajpejskimi politologami (stronnikami KMT nota bene), którzy twierdzą, że w Chinach czerwonych komunizm upadł wraz z objęciem władzy przez Deng Xiaoping’a (w domyśle – „uznajmy wreszcie chrl i zjednoczmy się z Pekinem”) i odtąd kpch realizuje program, który skrótem można określić jako nacjonalistyczno-liberalny.
Czy to, co przeszło społeczeństwo Chin (oprócz Han także przecież Ujgurzy, Tybetańczycy, Huei i wiele innych nacji) może uprawniać do stwierdzenia, że „[…] w kwestii komunizmu Chińczycy mają nie tylko doświadczenie, ale i zdrowy instynkt”? Równie dobrze można to samo powiedzieć o Polakach, Rosjanach, Ukraińcach, Niemcach z b. DDR…
Z naciskiem na ten jakoby wypływający z doświadczenia (które jest faktem) „zdrowy instynkt”.
I wreszcie – czy mógłby Pan szerzej przedstawić swój pogląd o Japonii jako państwie komunistycznym ? Czytałem kiedyś referat na temat przenikania się komunizmu i nacjonalizmów, narodowego socjalizmu. Pisało w nim o japońskich komunistach, którzy zamierzali stworzyć… komunistyczną monarchię z realną władzą struktur komunistycznych i cesarzem-marionetką jako formalną „głową” państwa.
„Komunizm w przebraniu” (cytując Pana) jako system polityczny porewolucyjnego Iranu, hmmm… Skądś my to znamy. W Iranie komunizm w przebraniu klerokracji szyickiej. U „nas” po ’89 – komunizm w przebraniu lewicowo-neoliberalno-chadeckim, słowem – postmodernistycznym. I w jednym i w drugim kraju system wyposażony w „bezpieczniki”, odpowiednio: „nawróceni” komuniści na kluczowych stanowiskach w aparacie władzy, aparatczycy nieistniejącej już kompartii i bezpieki rozdający karty. Wspólna ich cecha – komunistyczna, agenturalna (względem sowiecji) proweniencja.
Panie Ryszardzie,
Pańscy politolodzy z Taipei wyglądają bardzo na „sinrealistów”. To by potwierdzało tezę niejakiego Józefa Mackiewicza, że komunizm jest zarazą i na każdy naród działa w ten sam sposób. Przemienia ludzi w gówno.
Michal,
gdyby (…) bez wewnętrznej rewolucji bądź zewnętrznej interwencji, a tylko na drodze ewolucji, wyłoniłby się w danym kraju system (…) system powstały w wolnej ewolucji, może także w wolny sposób być zmieniony (choćby z trudem)
Historia twierdzi inaczej. Po ewolucji nastepuje rewolucja, a po rewolucji – ewolucja. Monarchia francuska powstala w wyniku ewolucji, a upadla przez rewolucje. Francuska republika powstala przez rewolucje, a upadla droga ewolucji – od konsulatu Napoleona do cesarstwa.
Moim zdaniem, to wlasnie taki powstaly w wolnej, demokratycznej ewolucji komunizm bylby chyba najgorszy, bo to znaczyloby ze wiekszosc ludzi to fanatyczni bolszewicy (byc moze taki potwor powstaje teraz w Wenezueli). A na taki autentycznie demokratyczny, „ewolucyjny” komunizm jedyna odtrutka moze byc tylko Pinochet, czyli krwawa i bezlitosna rewolucja anty-komunistyczna…
Chyba domyslam sie, na czym polega nasza najwieksza roznica zdan: wedlug ciebie, „rewolucyjnosc” jest wiekszym grzechem niz „totalitarnosc”. Zapomniales, ze w ostatnich wolnych wyborach w Rosji (zignorowanych przez bolszewikow), wiekszosc mieszkancow Moskwy i Petrogradu glosowala na Lenina, a 58% wszystkich Rosjan (glownie na prowincji) glosowala na terrorystow, ktorzy probowali zamordowac cara od wielu lat – na eserowcow…
RyszardT
Szanowny Panie,
Chińczycy byli z ChRL.
Ja – bynajmniej – nie jestem specjalistą ani od Japonii w ogóle, ani tym bardziej od jakichś specyficznych jej problemów. Spróbuję sformułować swój pogląd na „japoński komunizm”, nie roszcząc sobie żadnych pretensji do jego słuszności. Wynika on (ten pogląd) z własnych obserwacji, doświadczenia i burzliwych rozmów w Kawasaki.
Japończyk rodzi się dla bytowania w grupie. Nie postrzega siebie jako indywiduum, ale właśnie jako cząstkę grupy, do której przynależy od urodzenia, do śmierci. W grupie istnieje zastany przez niego, nienaruszalny podział ról, nie pozostawiający najmniejszego nawet marginesu dla indywidualizacji życia, ani – oczywiście, tym bardziej – dla kontestowania systemu. Główna cecha takiego społeczeństwa – to wszechobecna dezintegracja. Dezintegracja jednostek w grupie, w której rozbudowany system więzi społecznych nie jest potrzebny, bo zastępuje go precyzyjny podział ról. Ale także pomiędzy grupami brak więzi poziomych, co sprawia, że grupę można – co prawda – opuścić, ale rezultatem takiej samobójczej decyzji jest zazwyczaj pozycja outsidera, bo przystąpienie do grupy innej jest praktycznie niemożliwe. Taka hermetyzacja społeczeństwa opiera się na (i konstytuuje go zarazem) zhierarchizowanym systemie klanowymi, strukturalnie i mentalnie wcale nieodległym od feudalizmu (neofeudalizmu/komunizmu). W dodatku, w życiu społecznym Japonii nie istnieje kategoria sacrum, czy system wartości wyższych, traktowanych jako punkt moralnego odniesienia (jako system moralny). Najwyższą wartością i niepodważalną zasadą życia społecznego jest bezwzględna i bezwarunkowa lojalność wobec zhierarchizowanej władzy (konfucjańska kategoria ko-pu, wypreparowana przez Japończyków z systemu etyczno-moralnego).
Taki kolektywistyczny system społeczny jest bardzo destrukcyjny, zwłaszcza dlatego, że Japończyk postrzega grupę, do której przynależy jako jedyne źródło i jedyną gwarancję jednostkowego bezpieczeństwa (we wszystkich jego wymiarach). Poza grupą – jest nikim.
Niezwykły przykład komunikacyjnych trudności w japońskim społeczeństwie, który spotykałem na każdym kroku, to strukturalna niezdolność Japończyka do nawiązania kontaktu z obcym. Najczęściej milczy i odmawia współpracy, bo – dopóki obcy nie zostanie mu przedstawiony – nie wie jak zwrócić się do niego. Istnieje bowiem bardzo wiele specyficznych zwrotów (powiedzielibyśmy – grzecznościowych), które mogą zostać użyte tylko wówczas, gdy Japończyk wie z kim „ma przyjemność”. Jeśli nie wie, nie może ryzykować, bo może obrazić nieadekwatną formułą. W istocie, chodzi tu o wiedzę o roli, wykonywanej przez obcego. A skąd miałaby wziąć się taka wiedza, jeśli to „obcy” i swoje role społeczne realizuje w obrębie swojej grupy.
O ile wiem, taki system społeczny ma swoje ważne historyczne uwarunkowania: dawne i całkiem nowe. A więc, można by uznać, że japoński wariant komunizmu zbudowany został w drodze ewolucji, bez ingerencji czynników zewnętrznych. Nowe uwarunkowania, to – jak myślę – klęska Japonii w IIWŚ i okupacja amerykańska. Powojenna denazyfikacja, oznaczała w Japonii denacjonalizację, czyli wykorzenienie wszystkiego, co mogło by przywodzić na myśl narodową dumę i w ogóle skłaniać do myślenia kategoriami narodu. Lewicowe rządy zrobiły w tym względzie kawał dobrej roboty, w wyniku której Japończycy jeszcze nie tak dawno nie mogli np. śpiewać swojego hymnu narodowego, bo nie miał on słów. Sprawnie przeprowadzona przez japońskie lewactwo denacjonalizacja, była dla tegoż lewactwa oczywistym instrumentem do przystąpienia do słabo kamuflowanej komunizacji japońskiego społeczeństwa. A – co gorsze i śmieszniejsze – miała ona (ta denacjonalizacja) bezwarunkowy blessing ze strony powojennej społeczności demokratycznego świata.
Soniu,
Nie mogę się z Tobą zgodzić. Historia niczego nie twierdzi, bo jest nauką opisową. Materializm historyczny próbował nam wmówić, że historia jako ciąg zdarzeń podlega „prawom”, co jest tak oczywistym nonsensem, że nie wypada tego dyskutować. Ale dość o tym.
Cytat z mojego wcześniejszego komentarza miał na celu rozważenie trudnego problemu postawionego na marginesie przez Pana Zeppo. Wyobraźmy sobie, że w Ameryce czy w Japonii w olny sposób wytworzono system podobny do tego, jaki panuje w prlu. Czy ja bym przeciw niemu występował? Chyba nie. Innymi słowy przyjmuję z niepokojem Twoją krytykę, że moje odrzucenie prlu bis jako kontynuacji sowieckiego pańśtwa jest słabe, ale podtrzymuję je z powodów wyłożonych powyżej.
Komunizm wytworzony w sposób wolny jest oczywiście najgorszy! Mackiewicz pisał o tym wielokrotnie: postępy komunizmu trzeba mierzyć na Zachodzie wśród ludzi autentycznie wolnych, którzy wolnymi czynami przyczyniają się do wzmocnienia wroga wolności czynów ludzkich.
Zupełnie nie masz racji z tym rozróżnieniem na rewolucyjność i totalitaryzm i ich względna „grzesznością”. Tak jak Józef Mackiewicz, jestem kontrrewolucjonistą, natomiast totalitaryzm jest po prostu złem.
Drogi Panie Zeppo,
Bardzo ciekawie Pan pisze o Japonii. W Pańskim ujęciu, japońskie społeczeństwo byłoby czymś na kształt dobrowolnego i bogatego, zsowietyzowanego kolektywu. Czy to już byłby przykład komunizmu stworzonego w sposób wolny? Bez terroru, bez biedy, bez przymusu, bez pałek i czołgów i bez Michników?
Drogi Panie Zeppo, czy przedstawiony wyżej japoński kolektywizm jest wg Pana efektem pewnej pustki aksjologicznej, jaka cechuje religie Dalekiego Wschodu?
Tam nihilizm – przynajmniej wedle mojej, pobieżnej w porównianiu z Pańską wiedzy – jest prądem dominującym od dobrych paru tysięcy lat.
W buddyzmie – ostatecznym sensem życia danego organizmu jest „nirwana” – roztopienie się we wszechświecie, de facto unicestwienie. Celowo piszę o organizmie, gdyż wywodząca się z hinduizmu, a przejęta przez buddyzm koncepcja reinkarnacji nie czyni rozróżnienia pomiędzy człowiekiem, a zwierzęciem czy rośliną, natomiast koncepcja karmy eliminuje odpowiedzialność osobistą za popełnione uczynki.
Natomiast wyznawana przez Japończyków od dawna religia Shin-Do wydaje się bardzo podobna do powstałej na Zachodzie (zresztą nie bez indukcji sowieckiej !) „new age”, czy „sekt” (bardziej odpowiednie jest angielskie słowo „cult”). Oba te systemy łączy synkretyzm, dialektyka pojmowana jako godzenie sprzeczności, a także „skrajanie Boga/bogów na własną miarę”.
Dla porównania – w kręgu cywilizacji chrześcijańskiej (czy: łacińskiej) nihilizm (antychrystianizm, materializm, satanizm itp.) zyskał na znaczeniu stosunkowo niedawno. Jako pasożyt, czy wirus żerujący na zdrowym organizmie. I „zrodził” Marksa, Engelsa, Galtona, de Gobineau, Chamberlaina (Houstona Stewarta), Lenina, Rosenberga, Hitlera… A raczej – oni sami się zrodzili, tworząc chore koncepcje, które miały za cel dać władzę im i ich ideowej i politycznej progeniturze.
Drogi Panie Michale – nie jestem pewien, czy dokładna transliteracja słów pochodzących z języków arabskiego i perskiego jest efektem komunistycznego deformowania języka polskiego; spotykam się zarówno z jedną, jak i drugą pisownią. Spytam jeszcze jakiegoś – w miarę nieskażonego komunizmem człowieka. I jeżeli okaże się, że to Pan ma rację (co do pisowni „Allacha” i „ajatollacha”, bo w kwestii wymowy wschodniokresowej, różnicy zdań między nami nie ma), posypię głowę popiołem, a nawet wezmę udział w samobiczowaniu z okazji Aszury.
W pełni natomiast zgadzam się z Pańską tezą o „sinorealizmie” omówionych przeze mnie Tajwańczyków (uwaga – oni raczej nie cieszyliby się z określenia „Tajwańczyk”). Komunizm skutecznie rozgrywał nacjonalizmami i mogącymi z nich wynikać nacjonalrealizmami (parafrazując Mackiewicza) na wszystkich podbitych terenach.
Ajatolla(c)hów porównałem do PAX-owców właśnie z powodu ich godzenia religii z bezbożnym systemem.
Drogi Panie Ryszardzie,
„Komunistyczne deformowanie języka” nie przyszło mi nawet na myśl w związku z Panem, chodziło mi raczej o współczesne nam, powszechne pohańbienie języka. Widzi Pan, dla mnie „post” to jest wstrzymywanie się od pokarmu, a „rozpłaszczyć się” nie oznacza zdjęcia płaszcza. Przyjmuję, że język ulega ewolucji, tylko dlaczego musi to być staczanie się? Żadna jednak z tych uwag nie dotyczy Pana. Kulturalni młodzi ludzie w Polsce czytują o Iranie na internecie i stąd, jak sądzę, zmieniona pisownia. Choć ani młody, ani kulturalny, ja także czytuję o Iranie w innych językach i dlatego muszę sprawdzać, jaka jest przyjęta pisownia, ale okazuje się, że nie ma takowej w prlu. Ahmadinedżad bywa pisany w czterech permutacjach pomiędzy tą pierwszą a „Achmadineżad”, i wydaje mi się teraz, że powinienem był wybrać najbardziej logiczną pisownię z „ch”.
Porównanie teherańskiego reżymu do Paxu wydaje mi się jednak nietrafne, ponieważ Pax nie miał żadnej władzy. Dlatego właśnie tak ważne jest podkreślanie istotnej bliskości ajatollachów z bolszewizmem, pomimo pozornej przeciwstawności, co z kolei nie znaczy, że należy lekceważyć różnice (vide dyskusja z Sonią powyżej).
Chcę jednak także zabrać głos w Pańskiej wymianie z Panem Zeppo, bo Brahmini i Gautama są zawsze ciekawsi niż komunizm. Nie mogę się zgodzić z Pańską supozycją, że wschodnie religie wcześniej przygotowały grunt pod duchową pustkę współczesności. Zarówno hinduizm, ze swą miriadą odmian, jak buddyzm i japoński zen, są nadzwyczaj żyzne kulturowo i duchowo. To co się tam dzieje, nie jest aż tak bardzo różne od Zachodu, którego kultura ma inne korzenie. Współczesność – ta sama współczesność, która hańbi język na całym globie – atakuje społeczeństwa przy pomocy pseudokultury Zachodu i antykultury bolszewizmu, ofiarowując pozorną dychotomię i sztuczny wybór. Od takiego traktowania nawet najbardziej żyzna gleba wyjałowieje. Żadna religia nie jest uzbrojona przeciw takiemu atakowi z dwóch skrzydeł, nawet islam, który pozornie przyjmuje antykulturę, przeciw zalewowi zachodniej papki, ale naprawdę zaprzedaje duszę diabłu.
Wydaje mi się łatwe do wykazania, że chrześcijaństwo jest równie podatne na ataki współczesności. Idea indywidualnej odpowiedzialności prowadzi do rozbuchanego indywidualizmu, a pelagiańska interpretacja Ewangelii jest niesprzeczna z socjalizmem. Jeżeli w Japonii panuje duchowa pustka, to nie ze względu na istotę zen, ale dzięki potwornym ciśnieniom współczesności.
1. „PAX nie miał żadnej władzy”.
W sensie uczestniczenia w aparacie władzy politycznej jako organizacja faktycznie władzy nie miał; nie Piasecki był prezydentem, a Bierut, nie Reiff był przywódcą WRONy, a Jaruzel. Ale wpływ na niszczenie Kościoła katolickiego w PRL i nie tylko mieli, takoż na wykorzystywanie nacjonalistów i konserwatystów jako instrumentu komunizmu.
2. Podatność cywilizacji na komunizację/zlewaczenie.
Nie twierdzę, że religie abrahamickie: chrześcijańska, żydowska czy islamska są całkowicie niepodatne na sowietyzację czy zalew ponowoczesnej antykultury (nb. powstałej przy dużej pomocy komunistów). Tyle w chrześcijaństwie np. pelagianizm, kataryzm czy bogomilstwo były zwalczanymi herezjami, przez co nie były „mainstreamem”, który doprowadziłby do tego, w czym mógł dopomóc szindoizm w Japonii, buddyzm kao-dai w Indochinach czy elementy konfucjonizmu (podkreślam: elementy, nie konfucjonizm jako całość) w obecnej technice politycznej KPCh.
Religie Azji Wschodniej i Subkontynentu Indyjskiego nie miały „central”, które stały na straży idei i zwalczały szkodliwe dla ludzi herezje. Religie te, jakkolwiek niepłytkie, nie posiadają dogmatów, takich jak mają wyznania chrześcijańskie.
Kościoły chrześcijańskie: katolicki, prawosławia rosyjskie i autokefaliczne, Apostolski Kościół Ormiański, luteranie, koptowie itd. – miały. Islam w zasadzie też, do – powiedzmy – upadku Imperium Ottomańskiego.
I czy odpowiedzialność osobista za czyny, przed Sądem Ostatecznym prowadzi do nadmiernego indywidualizmu (egocentryzmu, przekonania o tym, że wszystko wolno), czy może Jego brak? A dokładnie Wiara w brak Ostatecznej Instancji, która „za dobre wynagradza, a za złe karze”.
Nawiasem, przy okazji dyskusji o religiach Wschodu i poprzedniej, o „Białych” Rosjanach: pytanie o von Ungerna-Sternberga(białego oficera i buddystę): czy to, co pisał o nim Ossendowski, można uznać za relację wiarygodną ?
Czy o tym Ungernie nie pisał gdzieś także Jóżef Mackiewicz?
Chciałbym, jeśli Pan pozwoli, wrócić do tego jeszcze kiedyś (nie mogę w tej chwili, a wydaje mi się to bardzo ciekawe), powiem więc tylko, że osobista odpowiedzialność NIE prowadzi do nadmiernego indywidualizmu z konieczności, ale MOŻE doń prowadzić. Tak jak herezje miały w sobie zawsze jakieś ziarnko prawdy, tak jak ideologie wychodzą zazwyczaj z jakiejś „uderzająco słusznej” konstatacji, tak samo indywidualne grzechy znajdują swój początek w najlepszych intencjach.
Szanowni Panowie,
W mitologii mojej rozległej rodziny jest także (wprawdzie skrzętnie i wstydliwie ukrywany) „segment ungernowski”, bowiem z rewelską odnogą tej rodziny jesteśmy daleko spokrewnieni/spowinowaceni.
W jej ramach (tej mitologii) uważa się, że relacje Ossendowskiego są prawdziwe, choć oczywiście wiedział on znacznie, znacznie więcej.
Jeśli Panowie postawili by jakieś szczegółowe kwestie, to może mógłbym je skomentować.
Swoją drogą, fakt iż Panowie przywołali właśnie te postać jest dla mnie zadziwiający z tego względu, iż podczas wspominanego przeze mnie pobytu w Tokio jednym (drugorzędnym i całkowicie nie związanym z właściwym) z celów moich tam działań była próba dotarcia do dokumentacji związków R.von U-S z japońskim wywiadem wojskowym.
PS. Co do planu topografocznego – z góry informuję, że nie posiadam.
Mackiewicz pisał o Ungernie w „Słowie” z 1 maja 1924 roku , w artykule pt. „Jeszcze jedna legenda. O baronie Ungern von Sternberg”. Tekst ów jest podpsiany Ali, co jest nie bez znaczenia, bo napisany jest żartobliwie i, obok nabijania się z Ossendowskiego, zajmuje się głównie brakiem planu topograficznego.
Czy Ungern był związany z japońskim wywiadem? Jeśli Pan coś na ten temat wie, to proszę się koniecznie podzielić. Rozumiem, że związki atamana Siemionowa z japońskim wywiadem są udowodnione, ale Ungern był za bardzo, jak by powiedzieli Anglicy, „off the wall” nawet jak na japońskie gusty, żeby jakikolwiek wywiad mógł na nim polegać.
Wedle Palmera i Sebaga Montefiore na Ossendowskim nie można polegać, ale nikt nie zaprzecza opowieściom o wymyślnych torturach, polowaniach na ludzi, marzeniach o Dżyngis Chanie itd.
Drogi Panie Ryszardzie,
Chcę jeszcze raz wrócić do rozpoczętego przez Pana wątku względnej podatności kultur na sowietyzację. Ściślej, mówił Pan o religiach, czy też o kulturach zdominowanych przez jedną religię. Pańskie argumenty wydają się przekonujące, ale czytając je myślałem, czy nie dałoby się skonstruować równie przekonujących argumentów przeciwnych? W takich sytuacjach, mam wrażenie, że często niechcący szukamy dowodów na aprioryczne tezy. Żeby nie być gołosłownym, dam od razu przykład:
Kiedy Rosja padła ofiarą bolszewizmu, to w Polsce (choć nie tylko!) dopatrywano się przyczyn katastrofy w mrocznej duszy rosyjskiej, ale co światlejsi krytycy wskazywali na Bizancjum, z jego „świadomością oblężonej twierdzy”; na całkowite poddanie Cerkwi państwu już za Iwana IV; i wreszcie na straszną schizmę z XVII wieku, kiedy reformy Nikona pozostawiły Cerkiew w gruzach, gdy wszechmocne państwo było widziane przez lud jako instrument szatana. Takie miały być przyczyny zwycięstwa bolszewików. Zgódźmy się, że to nie jest zupełnie bezpodstawne, ale ci sami krytycy twierdzili dalej, że coś takiego nigdy nie mogło wydarzyć się w kraju katolickim, ze względu na istnienie poza-państwowego autorytetu Rzymu. To bardzo piękna teoria, ale wierzyć w nią nadal mogą tylko polrealiści.
Natomiast prawosławni krytycy utrzymywali, że to właśnie katolicy są najbardziej podatni na bolszewizm, ze względu na dogmatyczne przyjęcie zewnętrznego autorytetu. Wielokrotnie wskazywano na rzekome podobieństwa między strukturami Kościoła i instytucjami międzynarodowego komunizmu, na analogiczne traktowanie relacji między głównym, „jedynie słusznym” nurtem i odszczepieńcami itd.
Nie zamierzam mnożyć tych analogii, bo wcale się z nimi nie zgadzam, chcę tylko pokazać, że w obszernym, skomplikowanym, wielowarstwowym obrazie rzeczywistości da się zawsze znaleźć drobiazgi, które pomogą nam uzasadnić z góry powziętą tezę. Nie oskarżam Pana wcale o takie niecne poczynania, chcę tylko zwrócić uwagę, że bolszewizm ma zawsze ten sam zgubny wpływ na ludzi, niezależnie od tego, jaka jest ich religia, że tak samo niszczy muzułmanów jak buddystów. Zaraza jakaś, czy co?
Drogi Panie Michale,
Przede wszystkim uważam, iż istnieją pewne cechy statystyczne, które charakteryzują daną cywilizację, naród, wyznawców danej religii itp. Wynikają one jednak z danych kontekstów kulturowych, nie z genów, czy też „charakteru narodowego”, który ma po prostu charakter zabobonu i powinien był się znaleźć w „100 Zabobonach” autorstwa o. Jana Bocheńskiego.
Zgadzam się, że wszystkie cywilizacje i narody, wszystkie religie są podatne na komunizm (czy w formie takiej sprzed 1989 czy postmodernizmu). Jednak – jeżeli za Mackiewiczem przyjmiemy opisywanie komunizmu za pomocą kategorii zapożyczonych z nauk przyrodniczych, musimy wziąć pod uwagę następujące: wirus infekuje zdrową komórkę, wykształcając na swojej powierzchni struktury, które pasują do analogicznych na atakowanej komórce. Jeżeliby to przełożyć na makro-świat komunizm atakuje zdrowe struktury cywilizacyjne poprzez znalezienie takich właśnie słabych ich punktów, przez które może dopasować się i wniknąć weń.
Jest w Polsce bardzo nieliczny, aczkolwiek bardzo ciekawy ruch neopogański, rodzimowierczy – jak sami siebie określają. Jak sama nazwa wskazuje, dążą do rekonstrukcji religii przedchrześcijańskiej Słowian.
Najciekawszy jego przedstawiciel – Tomasz Szczepański (vel Barnim Regalica) jest zdania, że przyczyną m.in. nierozliczenia z komunizmem, niewybicia się Polski na wolność i niepodległość po 1989 r. jest… duchowość katolicka, każąca nam przebaczać wrogom. I ja, jako katolik, a przynajmniej człowiek utożsamiający się z cywilizacją opartą na społecznym autorytecie KR-K… po części zgadzam się z tym zarzutem. Do tezy Regalicy (nb. znawcy tematyki kaszubskiej i pomorskiej) dopisałbym jeden przymiotnik – katolicyzm posoborowy. Regalica powtarza zresztą tezy nazizującego Jana Stachniuka, zresztą stachniukowe „Chrześcijaństwo a ludzkość” byłoby do przełknięcia, gdyby zostało napisane w czasie albo po Vaticanum Secundum.
P.S.
Jeżeli znajdę wywiad z Regalicą, wkleję najważniejsze jego fragmenty, jeżeli Szanowna Redakcja WP się zgodzi.
Drogi Panie Ryszardzie,
Słyszałem o różnych zarzutach przeciw katolicyzmowi – w wielu wypadkach nie pozbawionych podstaw – ale ten wydaje mi się absurdalny. Duchowość katolicka, która każe nam przebaczać wrogom, nie mogła mieć żadnego wpływu na zostawienie komunistów w spokoju, bo wybaczenie jest Łaską. Łaską, dodam, której niewielu katolików dostępuje. Tenże sam ojciec Bocheński (nb. Józef, który podpisywał się także Innocenty Maria) mawiał, że nikt nie rozumie ewangelicznego wezwania „miłujcie nieprzyjacioły wasze”. Nikt nie pojmuje, że to oznacza: bij wroga po głowie, bez nienawiści do niego. Pan nasz, Jezus Chrystus, nakazał nam bowiem nienawidzieć zła, a miłować wroga. Z nienawiści do zła, trzeba bić wroga po głowie, by uwolnić go od zła.
Niechże Pan wkleja śmiało! Nie lubię neopogaństwa, ale Julian Apostata jest bliski memu sercu. Jakoś nie spodziewam się dostrzec w „Barnim Regalicy” postaci na miarę cesarza, ale kto to może wiedzieć! Mieliśmy tu kiedyś Black Hawka, możemy mieć i poganina.
Proszę nie porównywać Regalicy z „Czarnym Jastrzębiem”, którego wywodu (ani tym bardziej bloga – tak ! „CzJ” ma blog !!) nie chciało mi się szczerze mówiąc czytać już po pierwszym „wersie”. Fakt, neozadrużanin to niezły „trip – man”, ale w porównaniu z Czarnym Jastrzębiem COŚ swoją publicystyką i pisarstwem reprezentuje. Z wieloma Jego tezami się nie zgadzam – moim zdaniem zbyt łatwo może się stoczyć w nacjonalitaryzm – ale to jest MYŚL, nie „mysz”.
Źródłowego artykułu pt. „Neopogaństwo a rewolucja narodowa we współczesnej Polsce” niestety nie mam; wklejam przeto wywiad, jaki przeprowadził z Barnimem Regalicą Grzegorz Górny (redaktor konserwatywnego pisma „Fronda” – pewnie Panu znane, jeśli nie to gorąco polecam):
http://niniwa2.cba.pl/regalica.htm
Dekatolizator
rozmowa z Barnimem Regalicą
Barnim Regalica (ur.1964) pseudonim działacza jednej z partii prawicowych, radnego jednej z warszawskich gmin, z wykształcenia historyka. Publikował m.in. w „Najwyższym Czasie!”, mieszka w Warszawie.
– W swoim tekście pt. „Neopogaństwo a rewolucja narodowa we współczesnej Polsce” napisałeś, że największym zagrożeniem dla naszego kraju są „czerwoni” i „różowi” czyli SLD i UW. Żeby się z nimi uporać politycznie, potrzebne są: dekomunizacja, lustracja i wymiana elit społecznych. Te zamiary nie mogą się jednak powieść, dopóki w Polsce dominuje mentalność katolicka, w myśl której – jak sam napisałeś – „pokonanemu wrogowi wybacza się zamiast go dobić”. Piszesz, że przez dominujący u nas światopogląd katolicki zaprzepaściliśmy wiele szans historycznych. Dlatego też postulujesz rewolucję narodową ufundowaną na neopogaństwie, co oznacza zmianę mentalności społecznej w kierunku dekatolizacji Polski. Abstrahując od kwestii politycznych, ciekawi mnie dlaczego nadzieję na dekatolizację wiążesz właśnie z neopogaństwem, a nie przyłączysz się na przykład do postkomunistów czy postmodernistów, którzy na polu dekatolizacji są znacznie skuteczniejsi?
– Ruchy neopogańskie w naszej części Europy, np. „Zadruga” w Polsce czy „Runvira” na Ukrainie, stawiały w centrum refleksji społeczno-filozoficznej naród jako najwyższą wartość w porządku doczesnym. Jednostka realizuje siebie poprzez naród. Naród jest samodzielnym bytem, a nie – tak jak chce koncepcja liberalna – sumą jednostek na określonej przestrzeni geograficznej. Tymczasem dekatolizacja robiona przez postmodernistów opiera się na hedonizmie. Postmoderniści za punkt wyjścia stawiają nie zbiorowość, czyli byt, wobec którego mamy określone obowiązki, na bazie których kształtujemy etykę, ale eksponują oni jednostkę. Ostateczną zaś konsekwencją postawienia jednostki w centrum jest zredukowanie wszystkich wartości ludzkich do biologicznego trwania danej jednostki. Postmoderniści są więc szkodliwi, gdyż kształtują mentalność Polaków tak, aby to była zgraja hedonistów. W sytuacji, gdy mamy słabą gospodarkę, słabe państwo i coraz mniej trwały pancerz kulturowy, istnieje groźba, że jako naród po prostu się rozpłyniemy.
– Przyznaj jednak, że tożsamość narodowa Polaków w znacznej mierze ufundowana jest na katolicyzmie. Nie sądzisz wobec tego, że atak na katolicyzm grozi w konsekwencji podmyciem naszej tożsamości narodowej?
– To jest oczywiście pytanie: jak ta dekatolizacja ma wyglądać? Przy wszystkich swoich wadach religia katolicka ma też swoje zalety. Jest ona rzeczywiście elementem, który ten piasek społeczny jakim jest Polska, trzyma w kupie. Dlatego operację na mentalności społecznej należy przeprowadzać bardzo umiejętnie. Notabene historia Polski pokazuje, że można być katolikiem nie będąc chrześcijaninem. Przypomnij sobie chociażby wczesnego Dmowskiego określającego siebie jako katolik-ateista.
– Wybacz, ale zarówno z katolickiego, jak i z logicznego punktu widzenia taka romantyczna teoria zbiorów nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.
– W porządku, ale pod pojęciem katolicyzmu rozumiem pewną formę, uznanie społecznej roli instytucji Kościoła, w nauczaniu moralności chociażby, natomiast abstrahuję zupełnie od treści, od prawd wiary. Mam kilku znajomych katolików o sympatiach endeckich i dla nich katolicyzm jest pewną formułą tożsamości narodowej, natomiast kwestie wiary to sprawa uboczna.
– Czyli, że katolicyzm jest dobry, bo dobrze trzyma społeczeństwo za pysk?
– Ostatnio trzyma coraz słabiej. Takie podejście jest jednak, jak obserwuję, coraz częstsze – co budzi mój optymizm – choć rzadko deklarowane. Wracając jednak do przerwanego wątku – nie traktuję wcale swojego projektu neopogańskiego jako „walki z”, lecz jako „walkę o”. Tak więc to nie walka z Kościołem, ale walka o naród. Walka z każdym, kto się rozwojowi narodu sprzeciwia. Kościół, moim zdaniem, ten rozwój ogranicza.
– W innym swoim tekście napisałeś, że każdy powinien mieć w sobie wewnętrznego policjanta, który powstrzymywałby go przed dokonywaniem czynów przestępczych. Dowodziłeś, że znacznie bardziej na tego policjanta nadaje się Rujewit z siedmioma mieczami niż konający Żyd na krzyżu. Czy tylko dlatego pogaństwo jest lepsze od katolicyzmu?
– Potrzebujemy czegoś, co podkreśla naszą tożsamość. Chrześcijaństwo jest z założenia uniwersalistyczne i dobry katolik najpierw musi być katolikiem (bo „nie masz Żyda ani Greka”), a dopiero potem dobrym Polakiem. Jeżeli dobry chrześcijanin znajdzie się w sytuacji konfliktu między swoją religią a interesem narodu, to powinien wybrać Kościół, gdyż „extra Ecclesiam nulla salus”. Taki konflikt w Polsce jest w tej chwili potencjalny, ale wyobraźmy sobie, że w przyszłości dojdzie do otwartego konfliktu między interesami Polski a interesami światowej wspólnoty żydowskiej. Czyich interesów będzie wówczas bronił Kościół, który genetycznie wywodzi się z judaizmu, i dla którego dialog z judaizmem jest sprawą bardzo ważną? Czyich interesów będzie bronić, jeśli zabraknie papieża-Polaka? Stawiam tezę, że ze względu na aspekty światowe Kościołowi bliższe będą interesy żydowskie. Takich potencjalnych pól konfliktu można wskazać więcej, np. kwestia: Kościół a odrodzenie polskości na Wschodzie.
– A ja stawiam tezę, że Kościół nie będzie się mieszał w takie sprawy, gdyż nie wchodzi to w zakres jego misji nadprzyrodzonej.
– Wracając jednak do ułomności katolicyzmu. Znana jest kwestia z jednej strony mentalności społeczeństw protestanckich, które wytworzyły kapitalizm jaki niebywale posunął te społeczeństwa do przodu, a z drugiej strony – mentalności masowego katolicyzmu. Pisał o tym Max Weber, a na polskim gruncie Jan Stachniuk…
– Tak, to są rzeczy znane, czytałem też tezy podważające Webera, ale interesuje mnie co innego: dlaczego w takim razie nie zaangażujesz się w krzewienie protestantyzmu, tylko w neopogaństwo?
– Protestantyzm postrzegany jest przez ogół społeczności polskiej jako rzecz zewnętrzna, natomiast neopogaństwo może być próbą odwołania się do źródeł duchowości narodu, do tego, co jest w nas najbardziej pierwotne, do dziedzictwa słowiańskiego, dziedzictwa indoeuropejskiego. Alain de Benoist, francuski teoretyk neopogańskiej Nowej Prawicy powiedział kiedyś, że chcąc ewokować przyszłość należy wrócić do najdalszej przeszłości. Neopogaństwo w Polsce nie byłoby też powiązane z żadnym czynnikiem zewnętrznym, co w sytuacji realnego zagrożenia tożsamości narodowej, jest czynnikiem bardzo istotnym. Nie wierzę, aby katolicyzm mógł dziś, tak jak dawniej, tę tożsamość Polaków chronić. Natomiast zwrócenie się ku przeszłości, ku swojskości, ku folklorowi i wyniesienie tego na piedestał może wzmocnić nasze poczucie własnej wartości.
– Czy widzisz tu jakieś analogie z ruchem volkistowskim w Niemczech?
– Na pewno, chociaż ani lider „Zadrugi” Stachniuk nie był rasistą, ani ja nim nie jestem. Uważam, że charakter narodowy jest wytworem kultury, a nie genów. Ruch volkistowski zawierał natomiast w sobie zadatki rasistowskie.
– Jak wobec tego wygląda sprawa kultu? Czy jesteś wyznawcą Swarożyca albo Światowida?
– Tak naprawdę to jestem agnostykiem, ale uważam, że społeczeństwo potrzebuje kultu. Konfucjusz zapytany kiedyś jak powinno się oddawać cześć bogom, zganił swojego ucznia mówiąc: zaniedbujesz obowiązki wobec ludzi, a chcesz wypełniać obowiązki wobec bogów. Lud potrzebuje jednak rytuałów. Wśród dzisiejszych neopogan w Polsce – jak zauważam – dominują agnostycyzm, deizm, panteizm oraz henoteizm, co sprawia, że neopogańskie postaci bogów są w gruncie rzeczy emanacjami wartości, a nie bytami realnymi. Dlatego też formy kultu nie są dziś najistotniejsze. Najbardziej pociągająca w tym wszystkim wydaje się być pewna próba realizacji ideału etycznego oraz społecznego. Dlatego też próby rekonstrukcji dawnych kultów podporządkowane są realizacji ideału Polaka.
– Z tego co mówisz wynika, że neopogaństwo jest raczej pewnym konstruktem myślowym, który nie ma zakorzenienia w transcendencie. Z drugiej strony dokonujesz jednak deifikacji narodu, którego dobro i interes staje się wartością najwyższą.
– Tak. Choć zastrzegam się, że ta absolutyzacja interesów narodu nie może posunąć się tak daleko, aby na przykład zagrozić ludzkości. Sam wiesz, żyjemy w określonym środowisku ekologicznym…
– Mówisz tu o pewnym ideale etycznym i społecznym. Ale ich wartość bez sankcji metafizycznej jest wątpliwa. Jeden z bohaterów Dostojewskiego mówi…
– … jeśli Boga nie ma, to co ze mnie za kapitan?
– No właśnie, czy wobec tego projekt neopogaństwa nie jest próbą wynalezienia takiej sankcji metafizycznej dla postulowanego porządku społecznego?
– Zgadza się. Dlatego potrzebujemy kultu, potrzebujemy tego wewnętrznego policjanta. Uważam, że religia neopogańska może się do tego nadawać lepiej niż chrześcijaństwo. Po pierwsze – neopogaństwo wprowadza tak samo element metafizyczny. Po drugie – w katolicyzmie mamy przewagę etyki miłości nad etyką obowiązku, natomiast neopogaństwo przywróciłoby należne miejsce obowiązkom wobec bytów wyższych, takich jak naród czy kultura, bez których niemożliwe byłoby nasze istnienie. Ludzie, którzy z narażeniem życia wynosili odłamki gzymsów z płonącego Zamku Królewskiego, być może bezwiednie dali wyraz temu, co chcę teraz powiedzieć – że człowiek nie jest wartością najwyższą.
– A co jest?
– Kultura, naród – byty, które wytworzyliśmy, ale nie jako jednostki, tylko jako ludzkość. Ci ludzie z Zamku Królewskiego być może stracili nawet życie, ale ocalili coś cenniejszego – ciągłość kultury. Eksperyment Kaspara Hausera pokazał, czym jest człowiek bez kultury i cywilizacji – śmiesznym, naiwnym dzieckiem, którego trzeba uczyć picia ciepłego mleka.
– W twojej metafizyce dostrzegam jednak nieprzezwyciężalną słabość. Prawomocność i wiarygodność porządku metafizycznego wynika z przekonania, że jest on realnym bytem, a nie wytworem naszej świadomości, że u jego podstaw leży objawienie, a nie konstrukt myślowy. Przecież chrześcijański porządek społeczny zaczął się sypać wtedy, gdy ludzie przestali wierzyć w Boga. Tymczasem w twojej koncepcji porządek metafizyczny jest zmyślony, nie czynisz nawet złudzeń, że może on być realny.
– Jeżeli wiara jest łaską, a być może jest, to albo się ją ma, albo się jej nie ma. Są ludzie, którzy ją mają, i są tacy – jak ja – którzy jej nie mają. Nie sądzę, aby wiarę można było drugiemu człowiekowi przekazać; można go przekonać do pewnych zachowań, można zmusić („Paryż wart jest mszy”), ale nie można człowiekowi niewierzącemu przekazać wiary, nawet jeśli samemu się ją najszczerzej posiada. Dlatego uważam, że porządki oparte na doktrynach metafizycznych bardziej opierają się na instytucjach przekazujących te doktryny niż na indywidualnym przeżywaniu wiary przez konkretnych ludzi. Czy ta niepiśmienna matka Franciszka Villona, o której pisze on w swoim „Wielkim Testamencie”, miała rzeczywiście łaskę wiary, czy też oddziaływały na nią emocje generowane przez wielką sztukę, te witraże i freski, które widziała, gdy przychodziła do katedry? Na to pytanie nie umiem odpowiedzieć. Dlatego też nie widzę żadnej różnicy między tym, co proponuję ja, a porządkiem metafizycznym proponowanym przez Kościół, nie licząc tego, że Kościół to instytucja mająca 2000 lat, a ja jestem człowiekiem trzydziestoparoletnim. Mówię tu oczywiście o płaszczyźnie intelektualnej, a nie o tej, o której ty wspomniałeś. Jeśliby zaś za kryterium prawdziwości wiary uznać jej żywość, siłę indywidualnych przeżyć religijnych poszczególnych jednostek, to kto wie czy pierwszeństwo nie należałoby się tutaj wyznawcom Proroka.
– To, co proponujesz, nie wychodzi niestety poza doczesność. Wybacz, ale w porównaniu z bogactwem wiary katolickiej wydaje mi się to blade i płytkie.
– Ale można też powiedzieć, że wiara w zaświaty jest dowodem braku odwagi spojrzenia w twarz nicości. A jeśli tak, to kto jest silniejszy? Czy ten, kto buduje na doczesności, mając pełną świadomość, że „osadził swoją sprawę na nicości”, czy ten, kto ląduje w ciepełku, bo obstawił dobrą stronę w zakładzie Pascala? Bardziej heroicznym ideałem jest oczywiście ten pierwszy. Jak się pewnie domyślasz, gruntem, na którym się tu poruszamy, jest oczywiście spuścizna Nietzschego.
– I co, myślisz, że to naród, kultura ocala przed nicością?
– Ocala w tej perspektywie czasowej, która nam jest znana.
– Czyli w ogóle nie ocala.
– Wszystko inne jest hipotezą, która wymaga wiary. A wiarę albo się ma, albo nie ma. Ja nie mam.
– No, stary, chyba jednak jakąś wiarę masz, skoro wierzysz, że kultowe neopogaństwo może się przyjąć w Polsce. Dla mnie, prawdę mówiąc, jest to tak samo realne jak to, że w Polsce będą dominować kulty polinezyjskie. Wyjrzyj za okno i rozejrzyj się.
– No cóż, Anno Domini 1997 jest to rzeczywiście mało realne, ale nie zapominaj, że jest to kwestia przekonań, a przekonania się zmieniają. Jest taka doskonała książka Rafała Ziemkiewicza „Pieprzony los kataryniarza”, opisująca Polskę przyszłości w stanie zapaści kulturowej i ja uważam, że od tego modelu tam opisanego dzieli nas jakieś 20 lat. Oczywiście, nie chciałbym tego ujrzeć, ale wszystko zmierza w tym kierunku. I jeżeli przed takim losem nie uchroni Polski Kościół katolicki – a zaryzykowałbym tezę, że nie obroni – to być może nasze dzieci zaczną zastanawiać się nad tym, kto ich tak pięknie wrobił. I tutaj drogi wyjścia będą bardzo różne. Wtedy być może wybije godzina neopogaństwa.
rozmawiał: Grzegorz Górny
Co natomiast się tyczy Chrystusowego Nakazu, podzielam Pańską konstatację. Nikt tego nie rozumie. A zresztą – ilu katolików (w I i II PRL), nawet tych, których roboczo, na potrzeby tego komentarza określę mianem praktykujących – przeczytało CAŁE Pismo Święte ?
„Naród jako najwyższa wartość w porządku doczesnym. Jednostka realizuje siebie poprzez naród. Naród jest samodzielnym bytem.”
„Postmoderniści za punkt wyjścia stawiają nie zbiorowość, czyli byt, wobec którego mamy określone obowiązki, na bazie których kształtujemy etykę, ale eksponują oni jednostkę. Ostateczną zaś konsekwencją postawienia jednostki w centrum jest zredukowanie wszystkich wartości ludzkich do biologicznego trwania danej jednostki.”
Panie Ryszardzie,
Z najwyższym szacunkiem, jaki żywię dla Pana, muszę powiedzieć, że to jest bełkot.
Naród rzecz jasna nie jest wartością, nie należy do porządku aksjologicznego, a co oznaczać ma „wartość w porządku doczesnym”, to już w ogóle nie pojmuję. „Wartość” to nie jest przecież coś, co ktoś uznaje za wartościowe. Dla kibica piłkarskiego wartością byłby triumf jego drużyny, co prowadziłoby nas prostą drogą do relatywizmu, w którym po prostu nie ma wartości. Naród nie tylko nie jest samodzielnym bytem, ale wręcz nie jest bytem w ogóle. Jest wyłącznie hipostazą. Jednostka realizująca się poprzez naród, to jest „marchons, marchons” i „sieg heil” za jednym zamachem.
Nie wiem, kto zacz w tym kontekście owi postmoderniści. Tak czy siak, etyki nie formułuje się na podstawie obowiązków jednostki wobec zbiorowości, bo byłaby to etyka dość jednostronna, dająca zbiorowości prawo zdławienia jednostki, co wydaje mi się ciut nieetyczne, mamy więc do czynienia z niedorzecznością.
Ale najkomiczniejsze w tym wywodzie jest to „zredukowanie wszystkich wartości ludzkich do biologicznego trwania danej jednostki”. Tego zabiegu dokonuje naturalizm, które neopogaństwo jest cząstką. Żeby nie wpaść w sidła naturalizmu, nie widzieć człowieka, jak kłębu pożądań, nie redukować go do biologicznego przetrwania, nie trzeba redukować go do cząstki w większym organizmie czy trybiku w wielkiej machinie. Wystarczy tylko dostrzec, że człowiek jest bytem granicznym, rozdartym pomiędzy animalizmem swej natury i dążeniem do czegoś wyższego, pożądaniem i wolą, instynktem i rozumem.
A poza tym wydaje mi się nasz Apostata polrealistą, z dodatkiem dość logicznego odrzucenia pol-katolicyzmu. Zawsze mnie dziwi, jak endecy radzą sobie z koncepcją Polak-katolik. Nacjonalizm jest antychrześcijański.
Witam po dość długiej nieobecności na Forum WP.
W ocenie nacjonalistycznych i neopogańskich (będących polską wersją poglądów Webera i Stachniuka) poglądów Regalicy jesteśmy zgodni – w „najlepszym” wypadku grozi Mu jazda po równi pochyłej do poglądów konwergentnych z nazizmem/neonazizmem. Podobnież jest z oceną Jego „antropologii”.
A jak radzą sobie endecy z „koncepcją Polak-katolik” ? Moim zdaniem konieczne jest dopracowanie, którzy polscy nacjonaliści, gdyż:
(a) Nacjonalizm nacjonalizmowi nierówny – czym innym jest nacjonalizm Dmowskiego, a czym innym nacjonalizm Giertychów. Nie mówiąc już o różnicach pomiędzy nacjonalizmem polskim (ujętym ogólnie), a nacjonalizmem OUN-UPA czy NSDAP. Tu oddaję głos profesorowi Bartyzelowi, który czyni różnicę definicyj: nacjonalizm (który można pogodzić z katolicyzmem) i nacjonalitaryzm (ocierający się o lewicowość i komunizm czy wręcz nimi skażony).
(b) Bodajże JŚw. Pius IX poparł nacjonalizm, pisząc, że nie jest on niczym złym, jeżeli jest ekstrapolacją miłości własnej na większą wspólnotę i nie prowadzi do destrukcji. Przynajmniej tak rozumiem tę Jego myśl.
(c) Neoendecja en masse – od Engelgarda po skinheadów – zapewne nie rozumie tego, co pisał Dmowski i inni klasycy nacjonalizmu polskiego.
Przytaczając wywiad z Regalicą chodziło mi jedynie o wskazanie na to, co Pan dosłownie wyciągnął mi z ust: „dość logiczne odrzucenie pol-katolicyzmu”. Z tym, że ja dookreśliłbym niezrozumienie chrześcijańskich nakazów i ich recepcję wśród Polaków jako lokalną, peerelowską wersję „po-soboru”.
Drogi Panie Ryszardzie,
Czy to rozróżnienie pomiędzy nacjonalizmem i nacjonalitaryzmem, to jest ta sama dystynkcja, która pozwala profesorowi Bartyzelowi napisać takie słowa:
„Konieczne wydaje się tu dokonanie rozróżnienia pomiędzy dwoma okresami, dla których cezurą jest rok 1956. Do tego czasu PRL była wyłącznie formą okupacyjnego władztwa ZSSR nad Polską, a jednocześnie polem próby bezwzględnego zaprowadzania ideologicznej utopii komunizmu. Systematyczna eksterminacja pozostałych po dwu wcześniejszych okupacjach resztek polskich elit przywódczych, jak również jawnie okazywana polskiej tradycji oraz jej związkowi z chrześcijaństwem nienawiść zdobywczej (i w pokaźnej części obcoplemiennej) kasty internacjonalistów, wykluczają jakikolwiek związek tego reżimu w jego ówczesnej postaci z polskością. Październik zmienił jednak tę sytuację o tyle, o ile był on – a jestem przekonany, że był – samodzielnym, choć głównie instynktownym, naciskiem patriotycznych kręgów narodu, a nie tylko wyreżyserowaną, frakcyjną rozgrywką w PZPR. Reżim uzyskał też pewnego rodzaju legitymizację demokratyczną.”
Czym różnią się te słowa – słowa wypowiedziane przez najwybitniejszego żyjącego polskiego konserwatystę – od polrealizmu takiego, jak go opisywał Józef Mackiewicz w „Zwycięstwie prowokacji”?
Pisze Pan „nacjonalizm, który można pogodzić z katolicyzmem”. Już w samym doborze słów zawiera się głęboka prawda: próbujemy bowiem „pogodzić” rzeczy, które są sobie w istocie obce. Ewangelia jest przecie przesłaniem uniwersalnym, najważniejszy spór wczesnego kościoła chrześcijańskiego dotyczył właśnie „nacjonalizmu” w jego najstarszej formie: czy Chrystus był zbawicielem jednego narodu, czy wszystkich. Spór ten został rozstrzygnięty przeciw pre-„nacjonalizmowi”. Katolicyzm jest w istocie swej przeciwny wszelkim partykularyzmom.
Nie znam wypowiedzi Piusa IX o nacjonalizmie, ale wydaje mi się ona dotyczyć raczej patriotyzmu, niż miłości do stada mówiącego tym samym językiem co ja. Dmowski natomiast – muszę tu uczynić dygresję: nigdy nie doczytałem Dmowskiego, bo mówiąc prawdę, śmiertelnie mnie nudził – (opieram się wyłącznie na opiniach innych) sam nie będąc głęboko religijnym (a może będąc wprost agnostykiem), uznał katolicym za znakomite narzędzie do zdefiniowania „polskości”, do ujęcia romantycznej miłości Ojczyzny (koniecznie z wielkiej litery!) w karby ideologii, do zawężenia tejże „polskości” do zdyscyplinowanej jedności stronnictwa politycznego, a wtedy już tylko: zewrzeć szeregi i marsz! W nogę! Niech mi Pan powie, jaka jest różnica między operacją ideologiczną Dmowskiego a „ein Volk, ein Reich, ein Fuerher”? Może w końcu zachęci mnie Pan do czytania arcy-endeka. Kto wie.
Ja nie widzę żadnej. W obu wypadkach, wszystko jest podporządkowane jednej idei: idei Narodu (koniecznie z wielkiej litery!). Wszystko podlega ocenie w relacji do tego nadrzędnego celu, np. u Dmowskiego, „Katolicyzm? Dobry bo polski. Ale nakazy katolicyzmu wyrzucić na śmietnik!”
Jest dla mnie powodem do radości, że w Polsce podjęto ostrą krytykę „soborowego kościoła” (Bartyzel ma tu z pewnością wielkie zasługi), ale ci sami krytycy zajmują zbyt często pozycje nacjonalistyczne (czasami nawet nie zdając sobie z tego sprawy), co w moim przekonaniu osłabia ich krytykę.