Skonsternowany poglądami Jeffa Nyquista na Rosję i związek sowiecki, wpadłem w osłupienie. Na początek, Nyquist twierdzi, że w ostatnich latach „Rosja cofnęła się stopniowo coraz bliżej do zsrs”. Twierdzenie takie zakłada, że Rosja dokonała pewnego postępu w przeszłości, oddalając się od zsrs. Uprzednio wydawało mi się, że rozumiem pozycję Nyquista, a mianowicie, że wydarzenia z lat 1989-91 były gigantyczną prowokacją; że „upadek komunizmu”, „koniec zimnej wojny” i „rozpad związku sowieckiego”, wszystkie były przedstawieniem, a co za tym idzie, nie miały naprawdę miejsca – i stąd moja konsternacja. Jeżeli to się naprawdę nigdy nie wydarzyło, to jak możemy twierdzić, że Rosja zbliża się do czegoś, czym nigdy nie przestała być w ciągu ubiegłych 82 lat? Wydaje mi się, że nadal jest i nigdy być nie przestała związkiem sowieckim, który wygodnie zmienił nazwę – i to jest w moim mniemaniu jedyna logiczna konsekwencja mego stanowiska: upadek komunizmu był częścią długoterminowej strategii. Z mojego punktu widzenia, kiedy zgodzimy się na takie postawienie sprawy, mowa o „Rosji” staje się absurdem, a jakikolwiek werdykt na temat jej „zbliżania się bądź oddalania od sowietów” jest bez znaczenia.
Na zakończenie swego artykułu pt. Obiegowe pojęcia w strategii i taktyce Nyquist twierdzi: „Rosjanie już nie wywieszają sowieckiej flagi nad swoją stolicą. (Chociaż pozostawili ten symbol w swojej armii.)” Jestem porażony tymi zdaniami. Trzeba się nad tym zastanowić. Załóżmy, że sierp i młot (czy jakikolwiek inny nienawistny symbol) nadal widnieje nad Kremlem, czy to zmieniłoby percepcję Nyquista? Czy wówczas nie nazywałby ich „Rosjanami”? Czy nasza opinia o mocarstwie – które, jak mi się zdawało, obaj podejrzewaliśmy o używanie długofalowej prowokacji – powinna być podyktowana kolorem ich sztandaru?!? Prawdę mówiąc, nic mnie nie obchodzi, czy powiewają flagą Disneylandu, a na czołgach mają Myszkę Miki – Putin i tak jest tym samym starym sowieciarzem. Wyobraźmy sobie Goebbelsa, przejmującego władzę od Hitlera i zmieniającego swastykę na flagę niemiecką – czy to sprawiłoby, że przestał być nazistą? Pojawia się i znika…
Sowieciarze zachowali mnóstwo starych symboli, od sowieckiego hymnu począwszy – aa, ale zmienili słowa, więc to już pewnie jest w porządku – a na nazwach miast (np. Kaliningrad) skończywszy. Nawet czcigodny Balet Maryjski wraca do sowieckiej nazwy „Balet Kirowa”, kiedy występuje na Zachodzie. Gdyby pozbyli się wszystkich tych nazw i symboli, to nadal nie zmieniłoby ani na jotę sowieckiej substancji tego, co Nyquist nazywa „Rosją”. Ale rzecz jasna mogliby spokojnie tak uczynić, bo niby dlaczego nie? Mogą zniszczyć każdy symbol sowieckiej przeszłości, wyłącznie na pokaz, ponieważ gotowi są stworzyć dowolną atrapę rzeczywistości. Prawdziwą tragedią (nie dosłownie „tragedią”, jest to bardzo nadużywany termin) jest dopiero świadomość, że nie muszą wcale tego robić, ponieważ maskarada została zaakceptowana na całym świecie, pomimo sowieckiego hymnu, pomimo niezmienionych nazw miast takich, jak Leninsk, Uljanowsk, Sowieck, Oktiabrskij, pomimo, że nadal czczą Stalina jako wielkiego przywódcę itd.
Niewykluczone, że znowu czegoś nie zrozumiałem, ale mam wrażenie, że Nyquist mówi coś w tym rodzaju: byliśmy świadkami gigantycznego przedstawienia zainscenizowanego i dyrygowanego z Moskwy, ale weźmy jego skutki za dobrą monetę. Alternatywnie: cały ten upadek komunizmu był na pokaz i nie wierzymy temu ani przez chwilę, ale skoro bezmyślna tłuszcza ze swymi obiegowymi pojęciami tak chce, to zgódźmy się z nimi, co nam szkodzi. A może: powiedzieli nam, że związek sowiecki zniknął, nie ufamy im, ale nazwijmy to, co powstało na miejscu sowietów Rosją, czemu nie? A potem ta rzekoma Rosja rzekomo odeszła od tego czym były sowiety – czy była to prowokacja, czy tym razem to było naprawdę? – tylko po to, by znowu zwrócić się z powrotem ku zsrs. Rosjo, pojawiasz się i znikasz, tylko kto ma na twym punkcie bzika?
Tak, masz rację, czytelniku, wygląda to podejrzanie, jak jakaś chorobliwa gra. Jest ona znana pod nazwą długofalowej strategii i przez lata całe uważałem Nyquista za jednego z nielicznych, którzy mieli odwagę tę grę demaskować, którzy się nie poddali. Więc co się stało?
Mam hipotezę na ten temat. Musimy się cofnąć do początków komunizmu, by to zrozumieć. Korzenie komunizmu tkwią na Zachodzie – w ideach Oświecenia, w francuskiej rewolucji, w koncepcjach Marksa na temat natury rewolucji przemysłowej w wiktoriańskiej Anglii – ale po bolszewickim przewrocie, z powodów politycznych, wygodniej było zidentyfikować bolszewizm z „tajemniczym Wschodem”. Dla Kościoła Katolickiego, bolszewizm był manifestacją wszystkiego, co było złe w Cerkwi Prawosławnej. W oczach polskich nacjonalistów był tylko kolejnym wyrazem rosyjskiego imperializmu. Politykom zachodnim zebranym w Genui w 1922 roku zręczniej było patrzeć na sowieckich morderców jako „reprezentantów Rosji”:
„Kiedy bolszewicy, których Niemcy użyli do oderwania Rosji od Aliantów; którzy następnie zamordowali cara i rodzinę carską w okolicznościach obrzydliwie barbarzyńskich; którzy zabili, torturowali, bądź w inny sposób spowodowali śmierć dziesiątek tysięcy współrodaków; którzy obrabowali zarówno skarb publiczny jak i prywatne dobra, banki i kościoły, z podziwu godną bezstronnością; którzy doprowadzili Rosję do stanu, w którym nie ma nadziei na rekonstrukcję i sprowadzili na nią bezprzykładny głód, kulminujący w ludożerstwie – kiedy przedstawiciele takich ludzi zostali zaproszeni do Genui, by wspomóc odbudowę Europy, zdawało się, że paradoks nie może być posunięty dalej.
Bolszewicy zastosowali do organizatorów konferencji zasadę sic vos non vobis, przyjęli z miejsca rolę arbitra paneuropejskich negocjacji i odtąd odnieśli jeden sukces za drugim. Rozpoczęli ofensywę propagandową na całym świecie. Przyjęli Rezolucję z Cannes tylko „w zasadzie”, rezerwując prawo do wniesienia poprawek do jej warunków – i nie zostali z miejsca wyrzuceni z konferencji, której jedyną legalną podstawą było uznanie tych warunków. Kiedy zostali zaproszeni do prywatnych negocjacji w willi brytyjskiego premiera, podpisali podczas tych rozmów odrębny traktat z Niemcami.” [1]
W oczach Wickhama Steed, który obserwował to przedstawienie z bliska, „widok pana Cziczerina, w cylindrze, w nienagannym fraku, w irchowych rękawiczkach i z czerwoną flagą w butonierce, wchodzącego na pokład włoskiego pancernika, rozmawiającego po przyjacielsku z królem Wiktorem Emanuelem, popijającego szampana, trącającego się kieliszkami i wymieniającego podpisane jadłospisy z Arcybiskupem Genui, któremu opiewał idyllę wolności religijnej kościołów w Rosji, był spektaklem nieporównanym i niemożliwym do opisania w prozie.” Ale też Wickham Steed był wyjątkiem. Nie martwił się o obiegowe pojęcia.
Tomy całe zapisano, by dowieść, że czerwona zaraza nie była międzynarodowym zagrożeniem, ale „nic, tylko Rosją”. Polski polityk i historyk, Jan Kucharzewski, napisał siedmiotomowe dzieło pt. Od białego do czerwonego caratu, które w samym tytule zawiera podstawową tezę ciągłości pomiędzy Imperium Rosyjskim i związkiem sowieckim. Nie mogło się obejść bez cytatów z de Custine’a, który został wyciągnięty z szafy i odkurzony. Cała historia Rosji została przywołana, by uzasadnić tę ciągłość. Czyż straszna czeka nie była dokładnie taka sama jak Ochrana? Czekiści w kazamatach Dzierżyńskiego, czyż nie wzorowali się na oprycznikach Iwana? A Stalin ze swą morderczą pogardą dla ludzkiego życia, czyż nie był podobny do Piotra Wielkiego? Z pewnością istnieje zewnętrzne podobieństwo, ale przypisywać je tajemniczym przejawom „ciemnej duszy rosyjskiej”, jest oznaką lenistwa umysłowego. Historia Europy jest wypełniona tysiącami zbrodniczych książąt: Iwan Groźny nie był gorszym tyranem niż Henryk VIII. Żadna rosyjska dynastia nie upadła do poziomu książęcych zbirów z rodu Andegawenów. Ochrana jako model dla sowieckiej tajnej policji? To pewnie prawda: wzór, jak NIE należy prowadzić tajnej policji. Przecież Dzierżyński i Stalin byli aresztowani wielokrotnie i za każdym razem udało im się wymknąć. Czy to nie szkoda, że Ochrana nie była trochę sprawniejsza?
A co zrobić z de Custinem? W dzisiejszych liberalnych czasach powinniśmy chyba dać wiarę potępionemu za otwarty homoseksualizm arystokracie, bezlitośnie wyśmiewającemu kraj, którego nie rozumiał – zupełnie tak samo, jak każdy współczesny turysta. Ale nawet jeśli przyjmiemy, że opis Markiza był trafny, co może nam to powiedzieć o dzisiejszej Rosji, w 170 lat później? Albo o rosyjskiej kulturze jako takiej? Czy Jane Austen mówi nam wiele o dzisiejszej kulturze brytyjskiej? Ale może lepszą analogię podsunie nam inny obcokrajowiec? Może powinniśmy zwrócić się do Dostojewskiego, do jego opisu piekła na ziemi, jakie zobaczył w Londynie w 1862 roku? Czy to pozwoli nam zrozumieć dzisiejszy Londyn? Paradoksalnie, prawdopodobnie pomoże nam zrozumieć wiele, ale raczej dzięki geniuszowi Dostojewskiego, do którego rozpasany Markiz nie pretendował. Nieużyteczność de Custine’a w poznaniu dzisiejszej Rosji, zawiera się jednak w innym drobiazgu: w październikowym przewrocie z 1917 roku, kiedy bolszewicy ukatrupili Rosję.
Rosja, ze swymi pretensjami imperialnymi, zginęła w ogniu piekielnym bolszewickiej rewolucji. W jej miejsce powstało centrum międzynarodowego komunizmu. Bolszewicy udawali, że są Rosjanami, kiedy im tak było wygodnie, kiedy potrzeba im było wysunąć naprzód obraz Rosji – poza tymi chwilami pluli na Rosję. Czy jest aż tak dziwne, iż kierunki ekspansji nowego tworu powstałego na ruinach Rosji, musiały być identyczne z podbojami rosyjskiego imperium? A jakie miały być? A jednak imperialna Rosja nie miała interesów na Kubie albo w Afryce Południowej, w Angoli albo Wenezueli. Rosja, jak większość imperiów w historii ludzkości, próbowała rusyfikować podbite kraje. Sowieciarze nie robią tego nigdy. Używają Kubańczyków na Kubie, a Polaków w Polsce, Wietnamczyków w Wietnamie i Amerykanów w Ameryce. Większość imperiów wyzyskiwała pokonane narody na rzecz własnego narodu, gdy tymczasem pod komunistami jakość życia w Warszawie była zawsze wyższa niż w Moskwie.
Z wyjątkiem czasów krwawej rewolucji, kiedy wszystko co rosyjskie było bezwzględnie niszczone, związek sowiecki nigdy nie występował przeciw rosyjskiemu nacjonalizmowi, jak utrzymuje Nyquist, tylko go używał, jak dowolnego innego narzędzia. Dopiero uświadomiwszy sobie, że nacjonalizm w każdym odcieniu nie jest wrogiem bolszewików, a tylko narzędziem w ich rękach, możemy docenić wagę dialektyki tego co sowieckie i tego co rosyjskie. W rzeczywistości, XXII zjazd sowieckiej kompartii po cichutku porzucił doktrynę dyktatury proletariatu i przyjął w zamian koncepcję państwa całego narodu. Ten sam zjazd był także początkiem chińsko-sowieckiego rozłamu, kiedy to Czu En-laj opuścił niespodziewanie Moskwę. Nowa, „nacjonalistyczna twarz” komunizmu nieprzypadkowo została przyjęta na samym początku wielkiej prowokacji.
Błąd umieszczania początków komunizmu na „tajemniczym Wschodzie” jest równie męczący. Kipling i Churchill są zazwyczaj przywoływani dla dodania intelektualnej mocy temu, co jest w istocie abdykacją ducha dociekań. Wschód ma być tak dziwaczny i tak zagadkowy, że racjonalny umysł człowieka Zachodu nie jest w stanie go objąć. Jednym z najbardziej zabawnych aspektów tego monumentalnego nieporozumienia jest rzekoma nieumiejętność poradzenia sobie z koncepcją „długofalowej strategii”. Rzeczywistość jest o wiele bardziej prozaiczna i nie zawiera w sobie żadnych misterów. Planowanie na dłuższy czas jest niemożliwe w demokratycznych społeczeństwach, gdyż jakikolwiek plan sięgający poza najbliższe wybory jest skazany na porażkę, ale nawet gdyby nie był, to demokratyczni politycy są z definicji niezdolni do sformułowania takiego planu. To jednak nie oznacza wcale, że idea długofalowej strategii jest jakoś specyficznie „wschodnia”. Wszystkie kościoły, w swych działaniach politycznych, doczesnych, planują na bardzo długi czas – czy Watykan jest „wschodni”? Każda potężna dynastia w historii planowała na wieki naprzód – czy Burbonowie byli Chińczykami, a Hohenzollernowie Rosjanami? Każdy dyktator zawsze planuje na dłuższy termin niż jego demokratyczny odpowiednik – komuniści po prostu posunęli się dalej, rozwinęli pojęcie długofalowej strategii i wprowadzili ją w życie. Nie ma w tym niczego dziwnego ani tajemniczego, ani tym bardziej niemożliwego do pojęcia. Co rzekłszy, jest prawdą, że przeciętny mieszkaniec Zachodu – jak to mówili Wiktorianie: człowiek, który używa autobusu w dzielnicy Clapham – z uwagą chomika, wyostrzoną na intelektualnej diecie reality tv (czy jak tam się takie rzeczy nazywają) – nie jest w stanie pojąć czegoś równie skomplikowanego jak sowiecka długofalowa strategia. Ale jakie to ma znaczenie?
Zawsze tak było, że większość ludzi nie jest w stanie spojrzeć prawdzie w oczy – chyba że za prawdę ma uchodzić rzygowna papka podana im na ekranach telewizorów – tudzież sformułować swoich własnych opinii. Lewicowcy zdali sobie z tego sprawę dawno temu i sformułowali ideę elit opiniotwórczych, których rola polegać ma na wytwarzaniu obiegowego języka i obiegowych pojęć, oraz na podsuwaniu ich innym do powtarzania – jak papugi. Ale my nie jesteśmy na lewicy. Nie powinniśmy zatem rzucać starożytnej i szlachetnej koncepcji intelektualnych elit w błoto „opiniotwórczości”, nawet jeżeli niektórzy z opiniotwórców są sympatyczni i inteligentni. I w ten sposób dotarliśmy do ostatniego tematu: dlaczego nie powinniśmy pozwalać, by obiegowe pojęcia dyktowały zasady dyskursu.
________
-
Wickham Steed, Genoa, The Times, 24 kwietnia 1922
Prześlij znajomemu
A niektórzy nazywali komunistów tępymi dogmatykami!
Gdyby bolszewicy konsekwentnie kontynuowali rzeź, którą zaaplikowali Rosji na swoje wszechświatowe antre, to pozostałoby po nich dziś tylko diabelskie wspomnienie i stosy rozłożonych trupów. Ale nie, porzucą wszystko, i ubiorą się we wszystko co tylko będzie wymagalne, w celu utrzymania władzy. A od tych przebieranek, nie tylko postronni obserwatorzy, dostają swoistego pomieszania z poplątaniem.
Tak więc gdy rosyjskojęzycznych sowietów jeszcze ten i ów potrafi, z trudem bo z trudem, ale czasami rozpoznać (gdy dziarski czekista w porywie proletariackiego zapału wysadzi nie dość skrycie jakiś blok z mieszkańcami), to w wypadku powojennych neosowieckich produktów we wschodniej Europie, (i z naszym „kochanym” peerelem), to już zupełna bieda! A przecież ta radosna IIIrp tylko zakręciła koło w swym chocholim tańcu! Tu małe pytanie pomocnicze; jak się nazywał nasz peerel do 1952r. (no bo chyba nie II Rzeczpospolita)? A jaki urząd w nim piastował Bolo-jebaka (w „cywilu” „stukacz” NKWD), i co też nam mówi o nim ochocze dźwiganie przezeń baldachimu nad Najświętszym Sakramentem w święto Bożego Ciała?
A gdy wytrawni znawcy (jakimi bez wątpienia są bolszewicy) najciemniejszych zakamarków duszy ludzkiej pojęli, że to obumierająca cywilizacja Zachodu wypchnęła z siebie ten płód poronny – komunizm, to zrozumieli zarazem, że powrót z nim do matecznika będzie o wiele łatwiejszy niż jego instalacja w Rosji. Wszyscy wołają: terror, terror, terror! A zapominają zapytać; Po co? Wszyscy wołają: wolny rynek, wolny rynek, wolny rynek! A nie mówią, jak wolny. (I nie dopowiadają; czy średniowieczne prawo składu to rynek wolny, czy nie? I w ogóle; dlaczego świat widziany spod budki kramarza ma mieć jakiś monopol na prawdę?) Ależ żryjcie, pijcie i kopulujcie, mówią towarzysze, w zasadzie może wam nawet na to pozwolimy! – Nas interesuje tylko władza! I tak to czas nieubłaganie pracuje na ich korzyść.
Drogi Panie Amalryku,
O dziwo, w ostatnich dniach pisałem właśnie o terrorze i zadałem to samo pytanie: po co? Ale kontekst był inny… Zgodzi się Pan jednak, że gdyby terror był znowu niezbędny do utrzymania władzy, to nie zawahaliby się ani chwili. Czyż nie?
Chciałbym także podjąć temat wolnego rynku, który wydaje mi się zupełnie niezrozumiany. W sowietach nie ma żadnego wolnego rynku, ani w chrl nie ma kapitalizmu. Kapitalizm to nie przepływ kapitału, ale WOLNA KONKURENCJA. Wolna konkuencja, której coraz mniej na świecie w ogóle. Jednym z nielicznych obowiązków państwa wobec jego obywateli jest zapewnienie wolnej konkurencji, a jej największym wrogiem na świecie nie są wcale komuniści, ani nawet socjlaliści, tylko tzw. kapitaliści. Jest to dobrze znany paradoks kapitalizmu, że wielkie firmy nie pragną konkurencji, chcą konkurentów zniszczyć i dążą w naturalny sposób do monopolu, czyli do socjalizmu.
Nie bez powodu wielki kapitał lubi robić interesy z sowietami. Sowieciarze nigdy nie mieli nic przeciwko kapitalistom, czego kariera Armanda Hammera w sowietach za Stalina jest najlepszym dowodem.
Żryjcie, pijcie, kopulujcie, a nawet produkujcie buble i uczyńcie życie znośnym, głosujcie na kogo chcecie, tylko nie ruszajcie naszej władzy – tak, to jest mniej więcej stanowisko bolszewików.
Zapomniałem dodać na marginesie: czy poglądy Nyquista na „Rosję” nie wydają się Panu fantastycznie komiczne?
Faktycznie, działanie w myśl zasady: „Wiemy że to ohydna sowieciarnia, ale traktujmy ich jak ludzi, to (w domyśle) się na pewno zmienią!” – jest nieco komiczne. I nasunęło mi na pomoc niezawodnego Gomez’a Davila’ę (choć dotyczy nieco innej materii);
„Ujednolicenie dogmatów, złagodzenie nauki moralnej, uproszczenie rytuału nie przyciąga niewierzących, lecz zbliża do nich.”
Czy też może bardziej swojsko: „Kto z chamem pije ten razem z nim potem pod płotem leży.”
Rosji jaka wyłania się nam choćby z kart wyśmienitej „Sprawy pułkownika Miasojedowa”, nie ma! Nie istnieje! A to co tam powstało, mówiąc szczerze ,nigdy mnie nie ciagneło, wystarczał mi domowy peerel.
Wiem, co prawda, że jest to witryna polityczna o jasno zarysowanym obliczu, a nie portal plotkarski, lecz pozwolę sobie opowiedzieć pewne historyjkę, która mi się akurat nasunęła.
Przed z góra ćwierćwiekiem, gdym był młodym człowiekiem…Ależ ten czas ucieka! No wiec przed tymi wielu, wielu laty, nawiazałem dość bliską znajomość z Rosjanką , co prawda tylko po kądzieli, ale za to bardzo silnie duchowo „osadzonej” w kulturowej spuściźnie Rosji. Jako że wowczas dość ochoczo zabawiałem się farbami, i niejako odruchowo oglądałem wszystkie obrazy jakie trafiały w zasięg mojego wzroku, to też natychmiast przykuł moja uwage obraz wiszacy na ścianie jej pokoju. Okazało sie iż jest dziełem (zresztą bardzo dobry pejzarz) stworzonym przez „zeka” , prezentem ofiarowanym jej wujowi (dokładniej mężowi jej ciotki, z którą związał się był, po wyjściu z tego „sanatorium” po śmierci wielkiego językoznawcy) wspóltowarzysza niedoli na którejś z rozlicznych wysp archipelagu Gułag.
Ciekawa była też droga do gułagu rzeczonego wujka. Owoż, dzień 22 czerwca 1941 roku zastał go ze swoim statkiem (z dostawa jakiś tam surowców )na redzie w… Szczecinie. Skąd gestapo niefortunnego kapitana ciupasem odstawiło do jakiegos ichniego koncłagru. Ale facet był młody, niezłego zdrowia, więc udało mu sie doczekać oswobodzenia przez wyzwolicielkę Armię Czerwoną co uczyniło mu krótki przerywnik (na osądzenie i wydanie wyroku) w pobycie za drutami i osobistą możliwość skonfrontowania nazistowskich i sowieckich zdobyczy w dziedzinie łagrownictwa.
Ale dalej też ciekawie. Po wyjściu okazalo sie że chłop nie ma już rodziny i stąd związek z ciotką mojej znajomej. Ale tu wkracza na arenę opowieści przyszywany kuzyn (choć znacznie starszy) z pierwszego małżeństwa rzeczonego wuja. Młodzian pono przystojny, nauczony doświadczeniem ojca, postanowił udać sie na skróty do raju, jaki w ogóle wyobrażalny był zwykłym śmiertelnikom w sowieciarni, i zaczął krążyć wokół córek nomenklaturowej wierchuszki. Trzeba trafu, że „upolował” w końcu wnuczkę samego „drogiego” Leonida Illicza! Eksperyment jednak zakończył się klapą. Moja narratorka obciążała winą, brzydka, głupią i niemoralną wnuczkę genseka lecz znając opowieść z jednej strony jakoś nie zauważała fantastycznej moralności przyszywanego kuzyna. w kazdym razie po raz pierwszy mogłem poznać z co prawda drugiej ręki, opowieści o życiu w sowieckim „zakazanym mieście” jakim był (a pewnie i jest) Kreml. Ba, we własnych rękach trzymałem biblofilskie wydania (bez jakiejkolwiek stopki redakcyjnej) książek całkowicie wyłączonych z sowieckiego obiegu czytelniczego, a wydanych w wewnetrznej drukarni kremlowskiej.
A matka mojej narratorki, przeżyła w dzieciństwie blokadę Leningradu. To podaję ku przypomnieniu , iż zamieszki które miały sie przerodzić w rewolucję w lutym 1917 wybuchły właśnie w tym mieście z powodu…głodu! Boże mój! Cóż ci petersburgszczanie wiedzieli o głodzie? Dopiero dzięki komunistom za dwadzieścia parę lat mieli się dowiedzieć co to słowo znaczy!
Ale się rozgadałem.
Bardzo zajmująco się Pan rozgadał.
Mnie chodziło raczej o horrendalne niekonsekwencje w myśleniu, jakich winien jest Nyquist, ale niech mu będzie, co mi tam. Jednak, jakkolwiek sobie przeczy, to chyba jednak nie jest winien „działania w myśl zasady: ‚Wiemy że to ohydna sowieciarnia, ale traktujmy ich jak ludzi, to (w domyśle) się na pewno zmienią!’” Chyba że Pana źle zrozumiałem.
Zrozumiał mnie Pan dobrze. Ale jak Pan wie z fałszu wynika wszystko, dlatego też sprzeczności są tak niebezpieczne, bo tylko mącą słabszym na umyśle w głowach.
A co do terroru. Wszak komunistom nie chodzi o mordowanie ludzi dla nasycenia jakiejś dewiacyjnej rozkoszy płynącej z mordowania, ani tym bardziej o wymordowanie wszystkich! Terror jest narzędziem władzy. A akurat ten fizyczny, najprymitywniejszym. Czy terror obowiązującej, pod karą społecznego wykluczenia, politpoprawności nie jest tym samym? A przecież w miarę rozwoju technik inwigilacyjnych pole popisu do nazwijmy go „aksamitnego terroru” tylko się będzie poszerzać (i bez wątpienia będzie on coraz skuteczniejszy).
Znowu zgadzamy się w zupełności (to się musi skończyć!). Wczoraj napisałem w zupełnie innym kontekście następujące słowa: Kiedy więc Lenin rozpętał czerwony terror w roku 1918 to jego celem była sowietyzacja pozostałych przy życiu (bo zawsze ktoś pozostaje przy życiu) na równi z umocnieniem władzy sowietów.
Mój ulubiony filozof, Henryk Elzenberg, który nota bene przeżył wojnę w Wilnie, tak pisał w 1942 roku:
„Groza totalizmu na tym polega, że mnoży on niejako jedno przez drugie: fizyczny nacisk państwowy przez pseudomoralny nacisk społeczny – wytwarzając coś czego w tym stopniu nigdy chyba jeszcze człowiek nie zaznał. Ale my, uginając się pod przemocą Niemców, ich totalizmu właściwie nie odczuliśmy dzięki temu, że jesteśmy traktowani nie jako członkowie jakiejś z nimi wspólnoty, tylko jako pecus i to nas właśnie jako ludzi, w pewnej mierze ratuje.”
To jest właśnie terror pod karą wykluczenia, terror polrealizmu np., który bolszewicy wykorzystują z taką maestrią w Polsce, ale który może też przybierać inne postacie gdzie indziej.
„Ale my, uginając się pod przemocą Niemców, ich totalizmu właściwie nie odczuliśmy dzięki temu, że jesteśmy traktowani nie jako członkowie jakiejś z nimi wspólnoty, tylko jako pecus i to nas właśnie jako ludzi, w pewnej mierze ratuje.” – To jest wręcz kapitalne zdanie! Niestety bolszewicy to nie Rassenidioten, ci są wolni od jakichkolwiek dogmatów. Zdefraudują, splugawią i sprofanują wszystkie nasze świętości na drodze wiodącej do zaspokojenia swej obsesyjnej żądzy władzy.
Drogi Panie Amalryku,
Elzenberg to wielki myśliciel. Epigramatyczny styl, trafność obserwacji i głębia przeżycia, połączone z wielką kulturą. Cytat pochodzi z jego dziennika wydanego pt. Kłopot z myśleniem. Elzenberg cierpi (jak mi się zdaje) ze względu na asocjację ze Znakiem i z Michnikiem, który pisał o nim kiedyś. Moim zdaniem te asocjacje są chybione, ale też mnie nie interesuje popularyzacja kogokolwiek, a zwłaszcza Elzenberga.
Przytoczony fragment wydaje mi się jakby teoretycznym komentarzem do Mackiewiczowskiego: Niemcy robią z Polaków bohaterów, a sowieci robią z nas gówno. Czy nie jest fascynujące, że Elzenberg przeżył wojnę w Wilnie? Pracował jako stróż nocny…
Asocjacje jakiegokolwiek myśliciela (a już wielkiego!) z Michnikiem z konieczności muszą być chybione, gdyż Michnik od tej kategorii ludzi jest odległy o całe lata świetlne – zresztą jak większość teoretyzujących praktyków, czy też praktykujących teoretyków władzy (a już z pewnością tych z bolszewickim ukąszeniem).
Tak, zauważyłem koincydencję tych wypowiedzi. Wilno – genius loci?
I jeszcze jedno. Trzeba zaiste mieć bolszewickie poczucie humoru, aby mechesów od hurtowej produkcji rzygownej papki dla publiki na zamówienie władzy, nazwać elitą. Równie dobrze, a nawet moralnie o wiele czyściej, można by elitą nazwać producentów rowerów.
Słowo „elita” ma stare i pożyteczne znaczenie, tak jak elity mają poważną rolę do odegrania w społeczeństwach. Nie trzeba się poddawać lewackim nadużyciom. Elity nie są tym samym, co „środowiska opiniotwórcze”. Tworzenie cudzych opinii na czyjekolwiek zamówienie – bo przecież często właśnie na przekór władzy – jest, jak Pan ślusznie mówi, rzygowne.
A Michnik… mój Boże, po prostu jest nieuczciwy intelektualnie, zresztą nie tylko, ale o tym teraz mowa. Jego tekst o Elzenbergu był nadużyciem, tak samo jak jego próba przykrojenia Herberta do własnych potrzeb. Nota bene, Herbert był uczniem Elzenberga.
A czy uczciwe intelektualnie jest wtłaczanie publice opinii? Człowiek myslący sam z siebie poszukuje odpowiedzi na dręczące go pytania, czasami je znajduje, częściej nie, ale opinii? Lub, czy można mieć opinię na temat stosowania algebraicznych metod rozwiązywania równania Schroedingera, albo szybkości rozpadu promieniotwórczego uranu? Ale, jak widać , strasznie ważną rolę mają dziś do spełnienia opiniowcy publiczni skoro awansowano ich za jednym zamachem do roli elit. Sens tej szarlatanerii wydaje się być o wiele głęszy niż wywołany tylko powszechnym prawem wyborczym.
Sama chęć tworzenia opinii na użytek innych powinna już dyskwalifikować indywiduum. Dyskwalifikować go jako intelektualistę, ale co ważniejsze, jako człowieka.
Ale druga strona jest właściwie dość zabawna. To są ci wszyscy klakierzy, którzy przyjmują cudze opinie za swoje, po czym utwierdzają się w nowo nabytych przekonaniach, bo „tysiąc ludzi nie może się mylić”. To nie ludzie, to papugi.
Consensus omnium à rebours. Najpierw, za pomocą niedozwolonych chwytów propagandowych, dokonuje się intelektualnego gwałtu na ociężałych umysłach publiczności, wtłaczając im dowolną „mądrość etapu”, a następnie ogłasza wszem i wobec; iż popadnie w sprzeczność każdy, kto nie będzie jej na zawołanie mantrycznie klepał w ślad za ogłupiałym stadem – żałosne.
„Marionetkami są bowiem ludzie w większości wypadków i rzadko tylko mają coś wspólnego z prawdą.”
Ale zanim dokonano gwałtu – zresztą, czy to nie przesada? ociężałe umysły przyjmują te opinie jak mannę z nieba – zanim wtłoczenie cudzych opinii było konieczne, trzeba było najpierw wystąpić z haniebną hipotezą, że większość ma rację, że ich opinie mają znaczenie. Gdy w rzeczywistości większość na ogół się myli, a kiedy tłum maszeruje ulicą, skandując, że 2×2 jest cztery, to już tylko wiać, gdzie pieprz rośnie.
Chmm…Rzeczywiście, te umysły nie są gwałcone, one są prostytuowane. No i mamy właściwe określenie dla rzeczonych mechesów od publiki: sutenerzy opiniotwórczy.
Ale czy my nie przesadzamy w górnolotnym oburzeniu? Opinie papug są bez znaczenia. Niech sobie mają, niech sobie mówią, co chcą. Jakie to może mieć znaczenie, skoro i tak powtarzają, co im ktoś inny powiedział?
Och tam, zaraz oburzamy. Wymieniamy tylko spostrzeżenia i to z należytym obrzydzeniem. I nie o papugi chodzi głównie, a o ich treserów i ich produkt finalny; ów elzenbergowski „pseudomoralny nacisk społeczny” (który uważam za istotny produkt pomocny w nowoczesnej sowietyzacji).
Hmm, nacisk społeczny pochodzi od społeczeństwa, czyli od papug. To jest właśnie nieszczęście w polskim społeczeństwie i o tym chyba pisał Elzenberg. Z jednej strony presja państwa, a z drugiej jeszcze prawo mimikry i nacisk na każdą jednostkę poprzez polrealistyczne wymagania. To prawie nie do zniesienia. „Opiniotwórcy” należą niestety do obu grup, tzn. kierują papugami, ale też sterują propagandą.
Drogi Panie Michale,
Teraz dopiero przeczytałem powyższy Pański tekst. (Wprawdzie zabierałem się do czytania nieco wcześniej, ale odstręczyło mnie – powiem otwarcie – pojawienie się tutaj (na tym blogasku) bełkotliwego i bardzo z siebie zadowolonego durnia).
Kiedy Pan wspomniał poczciwego de Custine’a, wciąż przez wielu poważnie uważanego za znawcę Rosji, przyszedł mi na myśl znakomity portret markiza, skonstruowany przez Aleksandra Sokurowa w „Rosyjskiej arce”.
Gogolowski, bo bezlitosny i czechowowski jednocześnie, bo pełen wybaczającego zrozumienia. Pan to widział?
Tak, widziałem, to znakomity film. Muszę wyznać, że interesował mnie w pierwszej chwili ze względu na hitchcockowski pomysł „jednego ujęcia”, ale oczywiście prędko Ermitaż wziął górę. I ta wizja.
Jeśli ma Pan na myśli mojego ówczesnego dyskutanta, to niestety muszę się zgodzić. Ale to wielki zawód. Przepraszam za odstręczenie.