Wieczność na Mlecznej Drodze cz. II
0 komentarzy Published 26 sierpnia 2013    | 
Upadek
Waham się przed wchodzeniem w opłotki konkretu. Biorąc pod uwagę obfitość tego publicystycznego dzieła skromne nawet omówienie musi być z konieczności elaboratem nieprzyzwoitej długości. Któż to zechce przeczytać? Z konieczności, z żalem, ze wstydem i poczuciem winy skupię się jedynie na kilku dowolnie (cóż za samowola) wybranych tematach, zresztą, tak czy siak, wszystkie one i tak opisują pierwszy i naczelny wątek tego tomu – upadek świata:
This is the way the world ends
Not with a bang but a whimper.
(I oto tak kończy się świat
Nie z hukiem, lecz ze skrzeczeniem.)
To cytowany przez Barbarę Toporską fragment The Hollow men Eliota.
Upadek człowieka i narodziny człowieka już tylko biologicznego – tę straszną oczywistość (oczywistość, po przeczytaniu artykułu) obwieszcza tekst pod tytułem „Konfrontacje”. Myślałbyś może drogi czytelniku, że autorka tego traktatu wieszczy nam jakowąś zagładę, jak liczni przed i po niej. Nic bardziej błędnego. To nie prognoza, ale diagnoza sytuacji. Świat w którym żyjemy – tak mówi – „nie wygląda jak materiał zagrożony katastrofą, ale jako już zmiażdżona katastrofą plazma”. Owszem, żyjemy w czasach niebywałego postępu, z dziedziną politycznego optymizmu włącznie, ale przedmiotem tych wszystkich osiągnięć i „osiągnięć” jest wyłącznie byt biologiczny: „staliśmy się ‚ludźmi biologicznymi’, tzn. o aspiracjach zawężonych do biologicznego trwania.” W tej sytuacji na czoło problemów wysuwa się zagadnienie: kim jesteśmy, kim jesteśmy na tle świata:
Muszę, się zastrzec, że nie wiem, czy człowiek posiada duszę, a w każdym razie, czy wszyscy ludzie posiadają dusze. Swojej nie zawsze jestem pewna. Sądzę natomiast, że jedyną szansą człowieka i jego jedynym wdziękiem jest pretendowanie do duszy, choćby to było pretensją na niczym nie opartą. Bez niej, bez tej nostalgii, aby „być obrazem Boga”, niezależnie od tego, czy to jest możliwe czy tylko urojenie, człowiek biologiczny staje się niewydarzoną karykaturą zwierząt. Młodociany chuligan nie ma nic z wdzięku szczeniąt czy źrebiąt, a żadne stare zwierzę, nawet z rzędu parzystokopytnych, nie bywa tak odpychająco bezkształtne jak starcy i staruchy naszego gatunku.
Stawiając trudne pytanie, Toporska nie szuka łatwych odpowiedzi. Za masową utratę duszy odpowiedzialny może być kryzys religijny. Zgoda, tyle że kryzys religii nie jest wytworem naszych czasów. Wiek XIX, podpowiada, był chyba bardziej ateistyczny niż nasz, „a przecież trudno go charakteryzować brakiem aspiracji”. Toporska wskazuje na kompromitację ideologii i chętnie się zgodzę, że chodzi o kompromitację. Mam jednak wątpliwości czy kiedykolwiek udało się ideologie skompromitować. To wciąż raczej one kompromitują. Ideologie są odpowiedzialne za upadek świata idei, nie obarczonego fanatyczną wiarą w mity. Upadek zaś idei oznacza brak aspiracji i wiary. Choć, jak trafnie pokpiwa Toporska: „to zresztą złudzenie, że człowiek biologiczny nie wierzy w nic.” Wierzy w dietę, w walkę z rakiem, w słuszność własnej postawy.
Brak aspiracji, wśród wielu innych problemów, jest odpowiedzialny za brak zaangażowania. Przechodząc nad licznymi przykładami owego braku z różnych dziedzin: historii, poezji, sztuki, filozofii, Toporska zatrzymuje się nieco dłużej nad dziedziną polityki. Trudno nie przyznać jej racji, że w epoce bolszewizmu brak politycznego zaangażowania to istotnie pewien problem. Za jego ilustrację posłużyła amerykańska polityka tamtej doby (1960), polityka pozbawiona idei, woli walki, aspiracji, z liderami w gatunku Eisenhowera czy Kennedy‚ego, którzy dla realizacji swojego jedynego celu, zachowania lub zdobycia miejsca w „wielkiej” polityce, skłonni byli zrobić w praktyce wszystko, za czy przeciw komunistycznemu „rywalowi”, zależnie jedynie od wytworzonej akurat sytuacji, kompromitując przy okazji antykomunizm, jeśli go przypadkowo – jak Eisenhower w latach 50. – głosili.
Jeszcze w latach 50., w okresie tzw. „zimnej wojny”, doktryn „wyzwalania”, miała Barbara Toporska nadzieję na możliwość realnej walki z komunizmem, a swój w tej walce udział traktowała bardzo poważnie i, jak stwierdziła po latach w wywiadzie: „w moim przeświadczeniu ‚zimna wojna‚ była do wygrania, czyli mogła doprowadzić do upadku imperium sowieckiego od wewnątrz… ”. To było najważniejsze – wspieranie antykomunizmu pod każdą możliwą postacią, oczywiście nie tylko wówczas, gdy istniała szansa na wygraną, bardziej jeszcze, gdy owa szansa sprawiała mgliste i odległe wrażenie.
Czym jest antykomunizm i jaki jest jego potencjał w zderzeniu z komunizmem? W tej niby oczywistej dziedzinie panuje bezprzykładne zamieszanie. Toporska krytykowała przekonanie, że na komunizm można odpowiedzieć jakąś „pozytywną ideologią”. Absurd. Na komunizm nie można odpowiedzieć na zasadzie symetrycznej, ideologicznej negacji, ponieważ wówczas antykomunizm reprezentowałby nie tyle wrogi stosunek do komunizmu, co byłby jego rywalem, konkurentem w planowaniu i realizacji ideologicznego, jednorodnego świata:
Wolny świat nie może sobie zafundować uniwersalnej ideologii, po prostu dlatego, że w pojęciu „wolny” mieści się wolność na równych prawach dla niezliczonej ilości sprzecznych ideologii, poglądów filozoficznych, braku poglądów, religii i zaprzeczeń religii, więc każda próba narzucenia jakieś wspólnej wiary godziłaby w samą istotę wolności.
Wynika stąd wniosek, że antykomunizm jest niczym innym jak głosem sprzeciwu, nie wyrażającym jakiegoś jednego politycznego programu czy poglądu na świat. W tym jest jego największa i atrakcyjność, ale i potencjalna słabość, co Toporska doskonale widziała i przewidywała proroczo co będzie, gdy na świecie zapanuje pogląd, że komunistyczne zagrożenie nie istnieje: „antykomunizm straci swoją jedyną rację bytu, i wszyscy ochoczo powrócą do swoich małych i dużych spraw… od tej chwili ofensywa komunizmu nie trafi na żadną solidarną zaporę.”
Tym bardziej, że komunistyczny wróg, czy po prostu – bolszewizm, nie cierpi na podobne rozterki, brak konsekwencji czy okresy zwątpienia. Można wyśmiewać jego toporność, głupotę, odwracać z obrzydzeniem oczy od jego oczywistej brzydoty, trudno odmówić mu skuteczności. Barbara Toporska badała siłę i magnetyczną atrakcyjność bolszewizmu w pierwszym swoim artykule opublikowanym w Wiadomościach, „Bolszewizm i klasa inteligencka”.
Rozpoczynała od podstaw, czyli od koncepcji partii bolszewickiej, sformułowanej przez Lenina w 1902 r.: dyscyplina, czystki, pogarda dla demokratycznej wiary w prawa większości. Lenin uważał, że klasie robotniczej należy narzucić wolę przy użyciu mniejszości, chociażby nieproletariackiej, czyli de facto przez inteligencję, bo o kogóż innego mogłoby chodzić? Ta koncepcja Lenina, mimo licznych pozorów, przymileń i hołubców (czy to ostatnie pochodzi od hołubienia?), wytańcowywanych przed proletariuszem, wieśniakiem i żołnierzem, gdy rewolucyjna taktyka tego wymagała, nigdy nie została porzucona, nawet wówczas, gdy przyszła bolszewicka pora na masowe mordowanie przedrewolucyjnej inteligencji. Cóż się okazało? Inteligencja, jej niedobitki, z raczej niewielkim ociąganiem przyjęła ową bolszewicką propozycję, śmiało choć nieformalnie zajmując miejsce należne wedle doktryny tzw. „dyktaturze proletariatu”. Tak działo się w związku sowieckim w latach 20-30., tak działo się w peerelu (i innych „ludowych demokracjach”). Toporska rozwiewała resztki złudzeń. Był rok 1952, ledwie osiem lat od chwili, gdy Polska znalazła się pod komunistycznym panowaniem:
Jedyna klasa, która idzie już zupełnie równolegle z wydarzeniami współcześnie sowieckimi, to jest, niestety, klasa inteligencji. Szkoła i teatr jest szkołą i teatrem zupełnie sowieckimi. ‚Nowa Kultura‚ jest odbiciem ‚Literaturnoj Gaziety’. Krytyka dyktuje nowe postulaty z opóźnieniem w stosunku do Moskwy co najwyżej jednotygodniowym. […] Złudzenia zwolenników teorii, że reżim opiera się na „samych Żydach” i na Rosjanach, poprzebieranych za Polaków, jest w stanie rozwiać jedna jedyna paczka gazet z Polski. Znajdziemy tam nazwiska przytłaczającej większości tych, którzy stanowili trzon inteligencji polskiej.
„Prawdą jest to, co jest zgodne z rzeczywistością” – pisała w innym miejscu Toporska. Prawdą smutną i gorzką, ale niewątpliwą. Inteligencja, która wykazywała się często niezrównaną odwagą i poświęceniem podczas niemieckiej okupacji, w zetknięciu z bolszewizmem dała się z dnia na dzień rozbroić. Przyczyn tego zjawiska, afirmacji bolszewizmu a przynajmniej poputniczestwa, jest bardzo wiele, czy jednak na czoło nie wysuwa się, podzielane z bolszewikami, przekonanie o predestynacji do kierowania, o tym, że doły społeczne nie mogą żyć bez instrukcji?
Lenin wyrażający programową pogardę dla środowiska, w imieniu którego zamierzał zbawiać rzekomo świat nie był bardzo oryginalny. Dziesiątki i setki rewolucjonistów przed nim gardziło i snuło wielkie plany, socjalistyczne lub demokratyczne, w każdym razie takie, które przewracały świat do góry nogami. Frakcja Rewolucyjna Narodnej Woli, która planowała zamach na Aleksandra III, obwieszczała w swoim programie (napisanym, czy nie zdumiewająca koincydencja, w ciągu ledwie kilku chwil przez niejakiego Aleksandra Uljanowa): szeroki samorząd, samodzielność, „całkowitą swobodę” i jednocześnie: nacjonalizację ziemi, nacjonalizację fabryk, zakładów przemysłowych (czy to jakaś różnica?) i wszelkich w ogóle narzędzi produkcji. Zastanawia jedna kwestia: czy wszystkich tych szczerych zbawców świata (w odróżnieniu od nieszczerych, w typie bolszewika Lenina) ogarnęła kiedyś refleksja nad wewnętrzną sprzecznością własnych rewolucyjnych knowań? Czy zadali sobie pytanie: komu to potrzebne? Komu to służy? Czy pomyśleli przez moment o szewcu, któremu się odbierze jego skromne prawo do własnego szewskiego kowadła i młotka? Czy byli gotowi dzielić trudy życia z wielodzietną rodziną stróża pomieszkującą w suterynie, zjadającą codzienną porcję czarnego chleba z omastą, czy widzieli dla siebie inne apanaże, mieszkania, komfort życia? Toporska pisała o kulturze i aspiracjach ludzi (jeszcze nie tylko biologicznych) XIX wieku. I ta kultura i te aspiracje mogły istnieć dzięki panującym ówcześnie warunkom. Rzecz w tym, że to ludzie żyjący w owych warunkach-stosunkach wykreowali wiek XX, z całym swoim bezprzykładnym barbarzyństwem, a nawet wiek XXI, który nie zapowiada się wcale lepiej.
Kogo, a może co, obarczyć odpowiedzialnością za ten smutny stan rzeczy? Odpowiedź nie wydaje się trudna: to liberalizm i demokracja, dwie idee bardzo od siebie myślowo odległe, niestety równie często skorelowane w nieprzystojnym mezaliansie. Szczególnie demokracja była przedmiotem pilnej uwagi Barbary Toporskiej. Zacznijmy jednak od liberalizmu, u samych jego źródeł:
Od roku przeszło – pisał w 1816 Stanisław Kostka-Potocki – nowe hasło obiia się o uszy nasze. ‚Wyobrażenia liberalne‚, mówią iedni, podkopuią trony, obalaią ołtarze i mieszaią świat cały; wyraz ten iest rewolucyyny i znaczenie przywiązane do niego. — Co za bluźnierstwo! […] wyobrażenia liberalne są to wyobrażenia rozumne; podobało się nam dadź im nowe nazwisko, lecz pod iakiémkolwiek bądź imieniem, one to powinny kierować rządami i ludami.
Cycero nazywa liberalnemi, przymioty bardzo różne między sobą; lecz których spólném źródłem iest wyobrażenie troskliwego wychowania i bytu niepodległego. Podług niego ‚liberalnym‚ iest, kto się ubiera pięknie, lecz oraz skromnie, kto w twarzy swoiéy wydaie wesołość i razem otwartość, kto chętnie wyrządza drugim przyiemność i usługi, kto nakoniec skłonnieyszym do dobrego niż do złego sądzenia o każdym. […] mniemani republikanie francuzcy nie byliby tyle ściągnęli do koła siebie przeszkód i nienawiści, gdyby sposób ich myślenia był ‚liberalny’ to jest względny i wspaniały. Nic nie było mniéy ‚liberalnym‚, nad prawo względem osób podeyrzanych i proskrypcyą szlachty po 18tym Fruktidora. Polityka ‚liberalna‚ nie drażni niczyiéy miłości własnéy; iednoczy interesa, i rozbraia częstokroć ramię iuż wznoszące miecz bratobóyczy.
‚Duch liberalny‚ nie oskarża, ani przyiaciół wolności, o sprzyianie okropnościom anarchii, ani przyiaciół religii, o pochwalenie nocy S. Bartłomieja. Podły i brzydki egoizm szuka zalety z wyłącznego sposobu myślénia i zdań zimno przesadzonych; dusze ‚liberalne‚ poświęcaiąc żal nawet naysłusznieyszy dobru publicznemu, widzą brata w każdym człowieku użytecznym swéy oyczyznie.
Brońmy wyobrażeń liberalnych, tak pisał Kostka-Potocki, a pisząc doskonale zdawał sobie sprawę z płynności nowego terminu. Liberalizm musi mieć swoje granice, rzecz w tym, że ich autorytatywne wytyczanie zabija samą ideę w zarodku. Nie chodzi przy tym o ogólniki, ale o całkiem konkretne rozwiązania, takie jak choćby zagadnienie, czy liberalizm da się połączyć z demokracją jako formą ustrojową? Kostka-Potocki, zdaje się, uważał, że tak, że takie połączenie jest możliwe, choć niewątpliwie bardzo trudne; Marian Zdziechowski był dokładnie przeciwnego zdania, uważając, że demokracja nieuchronnie toruje drogę bolszewizmowi; Barbara Toporska nigdy bodaj nie wyzbyła się złudzeń, że może być odwrotnie, i że demokracja potrafi (przy spełnieniu określonych warunków) skutecznie rywalizować z komunizmem. To największe dla mnie zaskoczenie wyniesione z lektury.
Wróćmy do Wilna lat trzydziestych, do liberalizmu. Niestety, nie mogę jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie czy Barbara Toporska znała prace publicystyczne Zdziechowskiego, nie znajduję na to absolutnie żadnego dowodu. Poza wielkim szacunkiem dla Profesora i jego naukowego dorobku, Toporska nie wspomina jednym słowem o poglądach Zdziechowskiego na bolszewizm, demokrację, liberalizm. Mimo ewidentnej paraleli łączącej ich poglądy na wiele spraw, ich podejście do kwestii ustrojowych jest zadziwiająco rozbieżne. Jeśli idzie o kwestię demokracji, Zdziechowski jest drastycznie kategoryczny, nie dopuszczając cienia kompromisu, Toporska wydaje się być pragmatystką. Zdziechowski mówi tak: to niedopuszczalne, żeby zdanie mędrca i głupca miało jedną wagę; Toporska postuluje lekcje krytycznego czytania; Zdziechowski powiada: demokracja pożarła wolność; Toporska: to ustrój najprzyzwoitszy.
Aby sobie ułatwić (lub też – jeszcze bardziej utrudnić) kwestię zrozumienia poglądów Barbary Toporskiej na demokrację, zatrzymajmy się przy liberalizmie. Toporska opisuje w którymś miejscu rozmowę z żoną amerykańskiego urzędnika, rezydującego w Europie. Próbując jej wyjaśnić różnice pomiędzy carską Rosją a dzisiejszym związkiem sowieckim, powiedziała, że wolałaby mieszkać w carskiej Rosji niż w demokratycznej Ameryce. Nie spotkała się ze zrozumieniem, ale nie o oto idzie. Chodzi o właściwe umiejscowienie dwóch pojęć w poglądach Barbary Toporskiej. Mimo, że za wszelką cenę starała się widzieć w demokracji ideę pozytywną i, co najważniejsze, skuteczną w zestawieniu z komunizmem, nie miała wątpliwości, że to, delikatnie ujmując, forma rządów kulawa. Z przekonania była monarchistką i zwolenniczką liberalizmu, który – podobnie jak Zdziechowski – ceniła najwyżej.
Opisywała z dumą liberalizm wileńskiej redakcji „Słowa”, w której miejsce znajdywali poputczicy pokroju Miłosza, czy już zdeklarowani komuniści w gatunku Putramenta. Mimo, że zdawała sobie sprawę z niszczącej mocy takich liberalnych zachowań, pisała o nich z nostalgią, choć przecież nie była wolna od refleksji, że to właśnie tenże liberalizm, czy liberalizm rosyjskiej inteligencji z czasów fin de siécle przygotował scenę dla bolszewizmu. Nie miała także złudzeń, że żyje w świecie liberalnym i tolerancyjnym, skoro „jest to dziś świat kolektywnego myślenia z prawem wyłamywania się tylko na lewo”. „Tolerancja i liberalizm – pisała dalej – są dozwolone tylko wtedy, gdy są żerem bolszewizmu. I to jest większe osiągnięcie Sowietów niż ich bomba atomowa.”
Surowa wobec „ducha historii”, wobec wiary w predestynację historii, postępu i nieodwracalności przemian, demokrację, ideę równości (nie tylko wobec prawa) darzyła szczerą sympatią. Gdy więc dochodziła do wniosku, że „moda jest demokratyczna”, miało to stwierdzenie pod jej piórem ewidentne zalety pozytywnego odkrycia. Niezrównana indywidualistka potrafiła cieszyć się z błahych przejawów modniarskiej równości: kokardek, fiołków i czerwonych paznokci. Jak to pogodzić, nie mam pojęcia, wiem jedynie, że od takiego drobiazgu przechodziła do spraw konkretnych, jak ratowanie demokracji:
Gdybym miała jakiekolwiek szanse ratowania demokracji przed głupotą, która ją wreszcie pogrzebie, wprowadziłabym tylko jedną jedyną reformę: obowiązkowe lekcje krytycznego czytania. Wątpię jednak, czy ktoś się na urzeczywistnienie tak światoburczego projektu zdecyduje. Politycy nie wyrzekną się dobrowolnie bezpośrednich udogodnień płynących z propagandy.
I wszystko jasne. Ów second best choice Barbary Toporskiej, czyli demokracja, jest skazany na porażkę. Funkcjonariusze demokracji, podobnie jak bolszewicy w swoim komunizmie, manipulują i ogłupiają wyborcze stadło, sprawiając że demokracja jest nie tylko mitem, ale mitem rozpaczliwie żałosnym. Czyż nie powód do radości, a przynajmniej do lekceważącego w kierunku demokracji machnięcia ręką? Barbara Toporska była innego zdania. Pisała, w kontekście demokracji, o zenicie jej osiągnięć, o konieczności wiary w demokrację, którą, jako jedyną, można przeciwstawić komunizmowi, o opinii publicznej, jej zaletach i wadach. Uważała (a może tylko miała nadzieję), że przy pomocy demokracji możliwe jest budowanie trwałego ustroju i publicznego porządku, że może być narzędziem w walce z komunizmem, a wszystkich jej klientów, ową masę ugruntowywaną w codziennym przekonaniu, że dysponuje rozeznaniem w kwestiach zarówno małej jak i wielkiej polityki, że masę tę można wyedukować. To warunek konieczny. Ponieważ będzie ona nieuchronnie wystawiona na działanie demagogii, której absolutnie nie można ulec. W innym przypadku – pisała – wyłoniona za sprawą demagogii większość, będzie dokładnie tyle warta, co większość uzyskana za pomocą sfałszowanych wyborów. Czy stawianie na rozgarnięcie demokratycznych wyborców było i jest uzasadnione?
Nie myśl drogi czytelniku, że Barbara Toporska, skrupulatna obserwatorka rzeczywistości, popełniała błędy. Znała zapewne wszystkie słabości demokratycznych instytucji. Coś jej jednak kazało wyrażać swoje „święte” przekonanie, że pierwszym obowiązkiem emigracji jest stworzenie „modelu społeczeństwa demokratycznego”. Odpowiedzialność spada, być może, na definicję: „demokracja polityczna – pisała – oznacza przede wszystkim wolność. Wolność słowa, wolność sumienia, wolność należenia, wolność herezji, wolność organizowania się, wolność protestu i wolność bogacenia się”. Może dlatego, że w dobie konfrontacji z komunizmem nie widziała po prostu realnego wyjścia, choć musiała sobie zdawać sprawę, że stawianie na tak wadliwą instytucję przypomina nieco życzeniowy tok rozumowania emigracyjnych „ewolucjonistów”: skoro wojna z komunizmem jest niemożliwa, należy doprowadzić do jego ewolucji. „Z tą samą logiką – pisała wówczas – osa zakorkowana w butelce szuka wyjścia przez szkło… […] Pragnienia nie kształtują rzeczywistości”.
Tabu i walka
Barbara Toporska walczyła całe życie, walczyła i naruszała tabu. Gdyby nie październikowy przewrót roku 1917, który wprowadził świat w nową bolszewicką erę, także walczyłaby i obalała pomniki, choć może z mniejszą nieco zapalczywością. Nie cofała pióra, nie bała się konsekwencji, a w każdym razie – starała się z nimi nie liczyć. Już jej debiut poetycki wywołał burzę i groźbę relegacji z uczelni. Nie wystraszyła się tamtej szczerości, przeciwnie – wewnętrzna szczerość jest jednym z najbardziej charakterystycznych znaków tej twórczości.
Nie wiemy jak potoczyłyby się losy autorki, czy pozostawiłaby po sobie tak wielką ilość tekstów publicystycznych, gdyby żyła w „normalnych” czasach. Stało się jednak tak, że całe jej bogate życie przemknęło w erze zdominowanej bolszewizmem, z którym walka była zawsze na pierwszym miejscu. To kwestia nie tyle obowiązku, co prostej przyzwoitości, coś jak uśmiech przy powitaniu, choć się czasem nie chce nadwerężać twarzowych mięśni. Antybolszewizm jest poza dyskusją.
Przez czterdzieści lat spędzonych na emigracji była i pozostała polityczną emigrantką, co tylko z pozoru może się wydać stwierdzeniem paradoksalnym. Większość przeciwników komunizmu, która w 1945 roku postanowiła wybrać wolność na Zachodzie, stopniowo z emigracji zamieniała się w „Polonię”, nierzadko decydując się na mniej lub bardziej jawny flirt z peerelowską władzą ludową, w postaci turystycznych wycieczek do „kraju” czy wydawania swoich książek w komunistycznych wydawnictwach. W przypadku Barbary Toporskiej teoretyczne nawet rozważanie podobnych koniunkcji byłoby absurdem.
Czy możliwa jest emigracja bez emigracyjnych konsekwencji? Oczywiście, wszystko jest kwestią upłynnienia w czasie. Nawet ta Wielka, która wydała największych narodowych poetów, przez dziesięciolecia współtworzyła pole walki w kraju, dawała działaczy, emisariuszy i powstańców, i ona w końcu przestała istnieć. Trudno się jednak wyzbyć wrażenia, że w zestawieniu z tamtą, wielką, emigracja powojenna bardzo szybko przygasła, nie tylko jako siła polityczna czy spiskowa w ojczyźnie, także mentalnie – jako wróg peerelowskiego nonsensu. Była to, kto wie czy nie pierwsza w historii, emigracja ewoluująca w kierunku negowanej przez siebie rzeczywistości, emigracja moralnej klęski. Był to jednocześnie jeden z najważniejszych publicystycznych tematów Barbary Toporskiej.
Nie ma sensu pisać o upadku emigracji, i oczywiście nie robiła tego także Barbara Toporska, bez szerszego kontekstu polityki światowej. Było dość oczywiste, że bez udziału wielkich potęg politycznych i militarnych, szanse na wyrwanie się spod komunizmu są bardzo nikłe. Czy na taki udział można było liczyć? Niestety, poza deklaratywną chęcią walki, to niewątpliwie najpilniejsze zagadnienie epoki nikogo, przynajmniej pośród możnych, w świecie zachodnim nie interesowało, i co więcej, ten swój brak zainteresowania starano się implantować emigracji. Wyśmienitym narzędziem okazało się Radio Free Europe mające, wedle początkowego założenia, wspierać ruchy wolnościowe za żelazną kurtyną.
Powstał wówczas tekst o znamiennym tytule „Grabarze politycznej emigracji”, opisujący kwestię „rewizjonizmu”, próbę, podejmowaną przez „pewne czynniki” amerykańskiej polityki, nakłaniania politycznej emigracji do przyjęcia tezy o ewolucji komunizmu. Co skłoniło Amerykanów do tak niegodziwego działania? Barbara Toporska wymieniała trzy ewentualności: chęć wykazania się aktywnością przez pewne amerykańskie instytucje; konieczność ukrycia bankructwa amerykańskiej polityki; próba wycofania się z uroczystych obietnic Eisenhowera wobec społeczeństw za żelazną kurtyną. W tym ostatnim zwłaszcza przypadku potrzeba przestawienia emigracyjnej polityki z niepodległościowej na „oportunistyczną” rysuje się szczególnie wyraźnie. Autorka stawiała sprawę jasno, w kategoriach prostych zysków i strat, antycypując – niestety nader słusznie – że to nowe zjawisko, wzbogacone o różnorakie zachęty materialne, trafić może na podatny grunt. Pisała tak: załóżmy, że ewolucjoniści mają nawet rację (choć z jej punktu widzenia był to oczywisty nonsens) i istotnie istnieje potencjalna możliwość złagodzenia komunistycznego reżimu. Jakie stanowisko może okazać się pomocne z punktu widzenie ewentualnej liberalizacji komunistycznego systemu? Oczywiście tylko stanowisko twardego oporu. Poza tym, jeśli nawet ma jakiś sens stawianie na zbuntowanych komunistów pod komunistycznymi reżimami, to jaki ma sens tworzenie reformatorów leninizmu na emigracji? Chyba tylko jeden jedyny – likwidację politycznej emigracji.
W 1958 roku, w chwili pisania tego tekstu, o samolikwidacji politycznej emigracji mówić było jeszcze za wcześnie, ale proces niewątpliwie już się zaczął, aby w rezultacie, kilkanaście lat zaledwie później osiągnąć stan peerelowskiej już tylko opozycji. Ale emigracja nie działała w próżni, a wpływ otaczającego ją świata nie był bez znaczenia. Barbara Toporska skrupulatnie odnotowywała najbardziej szokujące, destrukcyjne koncepcje wyjścia z sytuacji. Pośród nich pomysł, sformułowany przez Bertranda Russella, aby w imię „dobra ludzkości” zdecydować się na kapitulację przed komunizmem, jeśli alternatywą miałaby być wojna. Takie nawoływanie nie miało w jej optyce nic wspólnego z obroną człowieczeństwa, które komunizm niszczy. „Czy gatunek ludzki zdehumanizowany w ten lub inny sposób pozostanie tym samym gatunkiem?” – pytała retorycznie i wyciągała dramatyczne wnioski:
Przeczytałam kiedyś, że „Karmelitanki” Bernanosa są psychologicznie „nieprawdziwe”. Rzecz jasna, że dziś ktoś, kto wtyka dobrowolnie głowę pod gilotynę wydaje się psychologicznie „nieprawdziwy”. Antygona także. Pierwsi chrześcijanie także. Dzisiejsze pragnienia są dyktowane przez instynkty i potrzeby, idiotyczną podświadomość i świadomość ze wzrokiem skierowanym na użyteczność doraźną, materialną, doczesną. Ideały cnoty, honoru, lojalności po kolei zsiadały z wozu, i dlatego zapewne nikt z pytanych przeze mnie nie potrafił mi odpowiedzieć, jaką wartość stanowi zachowywanie polskości, gdyż nie dało się to przełożyć na język dzisiejszego motywowania. Sądzę, że tą wartością jest wierność.
Cnota, honor, wierność – przypominając z uporem wzniosłe idee, nigdy nie zapominała o perspektywie drobiazgu, spraw nieco bardziej przyziemnych, chwytając za pióro zawsze wówczas, gdy sprawa wydawała się ważna, albo też taka, o której nikt inny nie chciał mówić. Bywało, oczywiście, że chciano ten głos wyciszyć, albo też zignorować, zdarzało się jednak i tak, że jej głos, surowy i przełamujący tabu, okazywał się głosem z dawna oczekiwanym. Tak było z listem do redakcji Wiadomości zatytułowanym „Z prośbą o odpowiedź”. Chodziło o samodzielną organizację Kościoła na emigracji, która to samodzielność nadana słusznie po wojnie przez Piusa XII, została za czasów jego następcy i pod wyraźnym wpływem paktującego z komunistami kardynała Wyszyńskiego odebrana. W tonie umiarkowanym i wyważonym pisała Toporska o nowym opiekunie duchowym emigracji, biskupie Rubinie, który nie uświetnił „żadnego niepodległościowego manifestu”, „nie wypowiedział zdania, które mogłoby rozgniewać Gomułkę”, „nie celebrował uroczystego nabożeństwa za dusze pomordowanych” w Katyniu. Podstawowy wniosek był dla Barbary Toporskiej oczywisty – emigracja została włączona do Kościoła Milczenia. Trudno, co prawda, uznać Kościół w peerelu za Kościół Milczenia, ale sens tego wystąpienia jest oczywisty, ogromne także znaczenie. Autorka dostała „masę listów z gratulacjami. Prezydent Zaleski (jeden z adresatów tytułowej prośby) napisał do niej odręczne pismo… [Nadchodziły] listy nawet od osób wpatrzonych dotychczas w Wyszyńskiego jak w jednostkę kultu.”
Do tego samego tematu, moralnej kondycji Kościoła, powróciła wkrótce, wychodząc zapewne ze słusznego założenia, że skoro komunizmu nie można w danej chwili pokonać, warto podjąć zmaganie o dobro jedynej instytucji, która mogłaby – gdyby chciała – zachować wobec komunizmu niezawisłość i kto wie, w przyszłości, stać się zalążkiem oporu. Tekst nosił tytuł „A faryzeusz idzie mimo zadumany…”.
Ujmowała tym razem kwestię w szerszym planie nie tyle polityki Wyszyńskiego czy biskupa Rubina, ale polityki Kościoła jako całości. W tonie znowu bardzo umiarkowanym, wyważonym, pisała przejmująco wnikliwie: Dlaczego Kościół nie stawia na wolny świat, a raczej skłania się zdecydowanie na lewo? Odpowiedź jaka się nasuwała można było zawrzeć w jednym, biorąc pod uwagę kontekst, strasznym słowie: przezorność. Demokracje, z którymi Kościół i tak żyje nie najlepiej, nieustannie tracą na rzecz komunizmu, więc kalkulacja i idący za nią wybór jest prosty. Najwyraźniejszych dowodów, że taka tendencja istnieje i że ma się całkiem dobrze, dostarczała bolesna kwestia emigracyjnego duszpasterstwa: „Wyszyński zapędzi emigracyjną trzódkę do komunistycznej obory skuteczniej niż wszystkie towarzystwa łączności i ZBoWiDy” – mówi się tak prywatnie, przy herbatkach, pisała Toporska. Zastrzegała, że tak się mówi może nieco na wyrost, ale fakty, które przytaczała, nie pozostawiały złudzeń: prokomunistyczna emigracyjna prasa katolicka, prokomunistyczni duszpasterze, od szeregowych księży wzbraniających się przed udziałem w patriotycznych uroczystościach aż po biskupa Rubina nieskłonnego do wypowiedzenia jednego nieprzychylnego słowa pod adresem ludowej władzy. Czy był to tylko faryzeizm czy raczej już jawna współpraca ze złem? Nie wiem absolutnie czy Barbara Toporska stawiała sobie podobne pytanie, wiem za to, że próbowała, mimo mizerności szans na powodzenie, coś robić. Pisała: wszystko można jeszcze odwrócić, a inicjatywa wyjść może z Watykanu. Tego należy się domagać, tego należy żądać. Sprawa księży z peerelowskimi paszportami da się rozwiązać, jeśli zostaną podporządkowani biskupom emigracyjnym:
Służymy Polsce politycznie – wypisywała nieprzypadkowo właśnie w tym tekście swoje osobiste kredo – walcząc według sił i umiejętności i ograniczonych wpływów z komunizmem, krzyżując komunistyczne plany, m.in. i ten – rozbrojenia politycznego emigracji.
Nie sądzę, żeby to była walka sprzeczna z etyką chrześcijańską. Nawet wtedy, kiedy z nim walcząc, widzi się w komunizmie nie tylko i nie tyle nieprzyjaciela Boga, a także, albo nawet jedynie, nieprzyjaciela ludzi.
Pisała te słowa tak jak pisała przez całe swoje życie: z umiarkowaniem i wnikliwością, z klarownością, ową „cnotą rozumu i odwagi”. Nie mogła inaczej w wieku, w którym „propaganda zastąpiła sąd moralny”, a „każdy sąd moralny jest przyjmowany za propagandę”. Nie mogła inaczej, ponieważ nie można wyrzekać się „prawa czynienia użytku ze swego intelektu”. Stąd też taki a nie inny bilans życia Barbary Toporskiej: mozolne lata poświęcone walce i ulotne chwile pogrążone w sztuce:
Mleczna Droga jest szlakiem wśród gwiazd, szerokim traktem, księżycową rzeką, lecz najbardziej ciszą. Ciszą, która szumi i śpiewa, która rozumie i milczy. Po Mlecznej Drodze spacerują dusze tych, co umarli. Jest to ich czyściec, albo niebo, albo piekło, kto zrozumie światłość wiekuistą?
Prześlij znajomemu
0 Komentarz(e/y) do “Wieczność na Mlecznej Drodze cz. II”
Prosze czekac
Komentuj