Martin Sixsmith jest klasycznym aparatczykiem wedle recepty Gramsciego, zalecającej „lewicowcom” marsz przez instytucje. I Sixsmith posłusznie maszerował. Najpierw przez uniwersytety w Oxford i Harvard, na Sorbonie i w Leningradzie, potem przez BBC – jako korespondent w Moskwie, Warszawie, Brukseli i Waszyngtonie – aż do rządu Blaira jako tak zwany spin doctor. Tym mianem określano za czasów Blaira propagandystów rządowych. Sixsmith napisał scenariusze filmowe przedstawiane do wielu nagród aż do Oscarów włącznie, m.in. antyklerykalną Filomenę. Powróćmy jednak na chwilę do jego pracy dla Blaira. W roku 2001 był szefem agit-prop w brytyjskim ministerstwie transportu, kiedy wybuchł tam straszny skandal: podwładna naszego doktora zasugerowała, iż 11 września 2001 był dobrym dniem, by ogłaszać złe wiadomości, bo i tak nikt ich nie zauważy. Sixsmith został wyrzucony na zbity pysk, po czym cała maszyna rządu i partii lejburzystowskiej obróciła się przeciw niemu. O dziwo, miał dość znajomości wśród dziennikarzy, by przeżyć ataki machiny państwowej.
Jak to się stało, że człowiek tak całkowicie należący do lewackiej elity zajął się dochodzeniem w sprawie tajemniczego zabójstwa Aleksandra Litwinienki? Z jednej strony, asfalt-intelektualiści pokroju Sixsmitha rzadko tylko krytykują sowieciarzy. Z drugiej wszakże strony, rzadki zestaw doświadczeń wyposażył go idealnie dla przeprowadzenia takiego dochodzenia. Tak przynajmniej mogłoby się wydawać, gdyż poszukiwacz prawdy w zagmatwanej historii morderstwa Litwinienki musiał przebić się przez masy sowieckiej agit-prop, niewinnie zwanej spin. Sixsmith znał machinacje rządowe intymnie z obu stron, jako wykonawca i jako ofiara, co zresztą zbliżało go do sytuacji samego Litwinienki.
Litwinienko został otruty w Londynie w listopadzie 2006 roku przy pomocy radioaktywnego polonu. Polon był prawdopodobnie użyty w przeszłości przez kgb, ale nigdy wcześniej nie został wykryty. Niewiele brakowało, żeby i tym razem udało się mordercom ujść bez szwanku, ale Litwinienko przeżył dłużej niż inne ofiary i promieniowanie alfa, spowodowane izotopem polonu 210, wykryto dopiero w dzień śmierci Litwinienki. Podejrzenie padło prędko na towarzyszy Kowtuna i Ługowoja, „byłych oficerów służb bezpieczeństwa”, którzy spotkali się z Litwinienką kilkakrotnie w Londynie i pozostawili po sobie trwały radioaktywny ślad.
Książka Sixsmitha, pt. The Litvinenko File. The True Story of a Death Foretold, (Teczka Litwinienki czyli prawdziwa historia przepowiedzianej śmierci) Londyn 2007, którą czyta się momentami jak powieść kryminalną, jest zdumiewającą mieszanką rzetelnej dziennikarskiej dociekliwości z naiwnością pensjonarki na wakacjach. Sixsmith jest w swoim żywiole, kiedy śledzi trop polonu zostawiony przez Litwinienkę i jego zabójców w Londynie, w Niemczech i w sowieckich samolotach (tych ostatnich nie pozwolono zbadać); kiedy rozważa możliwe motywy dla morderstwa; zastanawia się nad poszlakami, podważa intencje swych interlokutorów i rozszczepia włos na czworo. Ta podziwu godna detektywistyczna pasja opuszcza go jednak od razu, gdy ma się zająć sowieciarzami. Ścisłość wypowiedzi znika, brak dowodu nazywa się „dowodem”, interlokutorzy tak dalece nie mają nic do powiedzenia, że wywiady są zastąpione reminiscencjami na temat „starych sowieckich czasów”.
Zatrzymajmy się na chwilę nad dziwnie mglistą terminologią używaną w zachodniej prasie. Sixsmith używa często terminu „Kreml” na określenie najrozmaitszych grup w „rosyjskim” aparacie władzy. Za sowieckich czasów, Kreml określał władzę. Kropka. I dziś jest dokładnie tak samo, ale opisując lata dziewięćdziesiąte, Sixsmith mówi często o podziałach, o walce o wpływy, o klikach itp. Mamy zatem słabego Jelcyna na Kremlu, potężnego Berezowskiego… też na Kremlu, a przeciw nim koalicję „sił wstecznych”, które opierają się rzekomo liberalizacji Rosji, z których najważniejsi są kagebiści… też na Kremlu. Berezowski, prawa ręka Jelcyna i wszechpotężna „szara eminencja Kremla”, najpierw umieszcza „swego człowieka” – niejakiego Wołodię Putina – na stołku w fsb (czy kgb? prawdę mówiąc, jak go zwał, tak go zwał, mnie jest obojętne, jakich zestawów liter zechcą używać między sobą bolszewicy), po czym odważnie decyduje się rzucić wyzwanie wrażym siłom i organizuje konferencję prasową, na której Litwinienko oskarża fsb o próbę zabójstwa Berezowskiego. Sixsmith komentuje: „Na Kremlu nie było mowy o przebaczeniu”; „wahanie ze strony Kremla było funkcją ukrytej walki o władzę”. Ale „Kreml” to był w owych czasach tenże wszechobecny i potężny Berezowski!…
Wedle założeń Sixsmitha – które mnie wydają się absurdalne od początku do końca – istniały wówczas najrozmaitsze ośrodki władzy, a Kreml (rozumiany jako siedziba prezydenta) był pewnie najmniej z nich istotnym, ze względu na słabość Jelcyna. Zatem, kiedy Sixsmith mówi „Kreml”, to naprawdę chodzi mu o wierchuszkę fsb, np.: „Nie ulega wątpliwości, że byłoby na rękę fsb mieć agenta w otoczeniu Berezowskiego, kogoś kto mógłby dostarczyć istotnych informacji na temat potężnego wroga, którego Kreml obawiał się i nie znosił.” [podkreślenia moje]. Nie może jednak powiedzieć tego wprost, bo osłabiałby w ten sposób swą własną argumentację i drogą mu wizję Rosji, wedle której fsb to są siłowiki (czyli „beton”) i zaangażowani są w walkę o duszę popularnego Putina z tzw. „liberałami”. Nieścisłość terminologii wskazuje zatem na bardziej fundamentalny problem; wskazuje na fałszywe rozpoznanie rzeczywistości.
Zabawne światło na te niejasności rzuca postać londyńskiej studentki, niejakiej Swietlicznej. Wystąpiła ona z rewelacjami na temat Litwinienki, oskarżając go o przygotowywanie kampanii szantażu wobec grupy oligarchów. Swietlicznaja zwróciła się do Litwinienki, na kilka miesięcy przed zamachem, o wywiad jako „studentka polityki” (niby nic w tym zdrożnego, tylko że studiowała w Londynie historię sztuki). Sixsmith znalazł gdzieś informacje, że Swietlicznaja pracowała dla tajemniczej firmy pod tytułem „Rosyjscy inwestorzy”; jej ojciec był prowincjonalnym kacykiem partyjnym, a jej londyński pomocnik członkiem Rewolucyjnej Partii Komunistycznej w Manchesterze i dziennikarzem pisma Living Marxism. Czy nie zastanawia Sixsmitha udział takich ludzi w rozpowszechnianiu putinowskiej wersji wydarzeń? Nie, nie zastanawia go to w ogóle. Dla niego Putin, Berezowski, Jelcyn i nawet Gorbaczow, są anty-komunistami; to są demokraci, walczący z komunistycznymi dinozaurami, z jakimiś mitycznymi siłowikami. Nie będzie się więc zatrzymywał nad faktem, że te dinozaury propagują wersję wydarzeń wygodną dla Putina i fsb.
W moim mniemaniu, zarówno w latach dziewięćdziesiątych, jak za Gorbaczowa i teraz, istniało „kolektywne kierownictwo”, dla określenia którego wolno użyć nazwy „Kreml”. Przez wiele lat Jelcyn był członkiem tego kierownictwa, wraz z Gorbaczowem i wszystkimi członkami Politbiura posłanymi następnie do „byłych” związkowych republik, dla uwiarygodnienia „rozpadu sowieckiego związku”. Jelcyn tak dobrze wypełnił swoje zadanie, grając rolę „zagrożenia z lewej strony” wobec popularnego na Zachodzie Gorbaczowa, że w nagrodę zaaranżowano dla niego moskiewski pucz, by nadać mu więcej powagi w oczach Zachodu. (Oczywiście to nie był jedyny powód puczu, ale jeden z licznych.) Chaos ekonomiczny i anarchia lat dziewięćdziesiątych nie były przypadkiem, ale metodycznie przeprowadzonym manewrem politycznym. Stworzenie kasty oligarchów było klasycznym stalinowskim posunięciem, bo już Stalin pokazał na przykładzie Armanda Hammera, jak łatwo można kontrolować pojedynczego bogacza, gdyż wiele ma do stracenia. Chaos był podsycany przez kgb i trwał tylko tak długo, jak było potrzeba. Kiedy Putin został premierem, poszedł podziękować swym byłym podwładnym gebistom. Najpierw, ku wielkiej konsternacji zebranych, wzniósł toast za towarzysza Stalina, a potem rzekł: „Grupa agentów, której powierzono zadanie opanowania rządu, raportuje udane zakończenie pierwszej fazy operacji.” Nota bene, Sixsmith uczciwie zdaje sprawę z tych słów Putina, ale twierdzi, że były wypowiedziane żartem…
Wróćmy jednak do historii Litwinienki. Jednym z kluczowych momentów w całej intrydze jest rzekomy rozkaz zabicia Berezowskiego wydany ponoć Litwinience w grudniu 1997 roku. Wiemy bezpośrednio od Litwinienki, że jego kariera w fsb została zahamowana, kiedy jego bezpośrednim zwierzchnikiem w urpo (kolejny dowolny zestaw liter, tym razem na oznaczenie tajnej jaczejki, zajmującej się likwidacją wrogów ludu) został niejaki Chochołkow. Tenże Chochołkow – osobisty wróg Litwinienki – wydał mu następnie polecenie zabicia potężnego doradcy Jelcyna, wiedząc bez wątpienia, że Litwinienko jest „człowiekiem Berezowskiego” i jest z nim zaprzyjaźniony od trzech lat. Sam fakt wydania rozkazu wygląda już na klasyczną prowokację. Tego rodzaju „rozkazy” (o czym zresztą Sixsmith pisze kilkakrotnie) nie są wydawane formalnie, ale raczej zasugerowane podczas miłej pogawędki między przyjaciółmi nad filiżanką herbaty, skąd zatem wziął się „rozkaz” Chochołkowa? Kiedy Litwinienko składa skargę na Chochołkowa, ten oczywiście wszystkiemu zaprzecza, z czego Sixsmith wyciąga wniosek, że taki nieformalny proces jest dla kagebistów zupełnie naturalny (co niestety w żaden sposób nie wynika z powyższego), po czym dodaje:
Krytycy Berezowskiego utrzymują, że Litwinienko był prowokatorem, którego zadaniem było dostarczenie swemu patronowi informacji i osłabienie bądź eliminacja jego wrogów wewnątrz służb bezpieczeństwa. Niektórzy oskarżali ich o celowe zaaranżowanie skandalu w związku z rzekomym spiskiem na życie Berezowskiego, ale nie przedstawili na to żadnego dowodu.
Jaki może być „dowód” w takiej sytuacji? Jakikolwiek dowód byłby tylko kolejną częścią prowokacji. Nie zapominajmy, że istnieją także inne możliwe interpretacje faktu wydania takiego rozkazu, np. że Chochołkow, który miał zatarg z Litwinienką, chciał go skompromitować. Ale najbardziej prawdopodobnym zdaje mi się, że fsb chciało wypróbować lojalność Litwinienki. Jeżeli bowiem podejrzewano, że był w kieszeni Berezowskiego, to gdyby dokonał był mordu, zrobiłby wielką karierę w swojej ukochanej organizacji albo zgniłby w więzieniu, jako przykładowe oblicze wrażych sił (na wzór Piotrowskiego w prlu). Takie możliwości jednak zupełnie nie mącą sumienia Sixsmitha, bo on już zdecydował a priori, i wie, czego chce dowieść (a może po prostu nie ma sumienia).
Wszystkie drogi prowadzą do Moskwy
Przeprowadziwszy wszystkie możliwe dociekania w Londynie, Sixsmith postanawia udać się do Moskwy, aby tam dowiedzieć się z pierwszej ręki, kto zabił Litwinienkę.
Czerwony mur Kremla wyłonił się przede mną z mroku i przeniosłem się w czasie o 20 lat, kiedy przybyłem tu po raz pierwszy. Byłem wtedy młodym reporterem z upragnioną przepustką na przełomowy Kongres Delegatów Ludowych pod wodzą Michaiła Gorbaczowa, gdzie demokraci walczyli z komunistycznymi dinozaurami, a Rosja po raz pierwszy zaangażowała się w prawdziwą debatę polityczną.
Teraz, w 2007 roku, nie mogłem opędzić się myśli, że niewiele się zmieniło.
Z jakiegoś powodu mało się spodziewam po ludziach, którzy z zapartym tchem wsłuchiwali się w debaty na kongresach ludowych delegatów i po latach wspominają to z łezką w oku. Nie dość, że dureń, to jeszcze niczego się nauczył. „Dyskusje” na tych kongresach były tak samo zaaranżowane, jak ściśle dobrani byli „delegaci ludowi”. Skoro Sixsmith i jemu podobni zachodni korespondenci oczekiwali „walki” pomiędzy dinozaurami i demokratami, to dlaczegóż by organizatorzy kongresu nie mieli przygotować debaty pod obstalunek? Nikt nigdy nie wierzył w to, co sam mówił na takim kongresie, co dopiero w to co słyszał – a Sixsmith wierzy nadal w 20 lat później.
Sixsmith rozmawiał z Dmitrim Pieskowem, szefem propagandy – o, pardon! – informacji prezydenta Rosji i nie może się nadziwić, jaki to kulturalny i wytrawny człowiek, jak bardzo różni się od sowieckich aparatczyków. Pieskow wyraził oburzenie, że jego szef został oskarżony o zabójstwo przez brytyjską prasę. Putin czuł się tym osobiście dotknięty.
Miałem dziwne uczucie, siedząc w samym sercu Kremla i dyskutując osobiste odczucia najpotężniejszego człowieka w Rosji. Czy poprzedni mieszkańcy Kremla byliby równie otwarci wobec obcokrajowca?
Być może nie, choć zdaje mi się, że słyszałem coś o kulturze, wdzięku i ogładzie towarzyskiej Trockiego, Litwinowa, Radka, co w niczym nie zmienia faktu, że ręce mieli zbroczone krwią. Towarzysz Gierasimow, rzecznik Gorbaczowa, też był bardzo „otwarty”, kiedy mu to było na rękę. Jedno co się nie zmieniło na pewno, to monumentalna naiwność zachodnich korespondentów. Sixsmith słyszy z różnych źródeł, że Putinowi było bardzo przykro, i że poczuł się dotknięty do żywego, kiedy brukowa prasa brytyjska nazwała go mordercą. Sixsmith wierzy, bo jakże inaczej?
Zważywszy wszystkie zebrane dowody, dochodzić zacząłem do wniosku, że Putin nie miał nic wspólnego z morderstwem.
Ach, ale nasz detektyw nie da się zbyć tak łatwo! „Prezydent Rosji” może być poza podejrzeniem, ale nikt nie zaofiarował mu dowodu, że zabójstwo Litwinienki nie było dziełem niezdyscyplinowanej grupy w łonie fsb, która w zrozumiały sposób wzięła sprawiedliwość w swoje ręce. Postanowił zatem pójść do prokuratora generalnego, któremu Putin polecił zbadanie sprawy. Sixsmith był zachwycony piękną Mariną, która poczęstowała go ciastkami i herbatą. Rozmowa przebiega układnie do czasu, aż brytyjski dziennikarz „postanawia być trochę prowokacyjny” i pyta o prawo z lipca 2006 roku, zezwalające prezydentowi na użycie służb bezpieczeństwa do eliminacji – czyli w normalnym języku: do skrytobójstwa – ekstremistów, nawet gdy przebywają poza granicami Rosji. Piękna Marina wpada w panikę, konsultuje przełożonych – biedaczka, że też Sixsmith nie zastanowi się nad zrujnowaną karierą, doprawdy! – aż wreszcie daje mu wymijającą odpowiedź, która go zupełnie satysfakcjonuje. Zrelaksowana Marina wypowiada wtedy słowa, które nasz Sherlock Holmes uważa za znaczące:
„Słuchaj, Martin, czy ty naprawdę myślisz, że zawracalibyśmy sobie głowę zabijaniem takiego zera jak Litwinienko? Kogoś, kto opuścił kraj Bóg wie jak dawno? Kto nie był dla nas żadnym zagrożeniem i nie znał żadnych tajemnic, które mógł był wydać? … On nie był wystarczająco ważny.” I tak dalej.
Aha! W ten chytry sposób Sixsmith zdołał wydobyć z Mariny, że takie operacje mają miejsce. A skoro tak, spekuluje dalej nasz detektyw, to czyż nie jest możliwe, że ktoś z fsb zaplanował i dokonał zabójstwa bez wiedzy Kremla? I w ten oto sposób Sixsmith zdołał wybrnąć z trudności postawionej przed nim przez pułkownika Zdanowicza: „Nielegalny rozkaz w fsb jest niemożliwy, powiedział rzecznik, a gdyby nawet został wydany, to nikt by go nie wykonał!”
Sixsmith nazywa to formułą godną Orwella, ale jest to naprawdę formuła godna czekisty. Rzecznik prasowy fsb mówi przecież wyraźnie, że sam fakt wydania rozkazu jest warunkiem koniecznym i wystarczającym dla jego prawomocności. Służba bezpieczeństwa jest ramieniem państwa, zatem rozkaz wydany podwładnemu w ramach struktur tejże służby jest z definicji legalny; nielegalny rozkaz nie może być wydany, a nielegalnego rozkazu nikt by nie wykonał, zatem nikt nie wykonałby rozkazu, który nie może być wydany…
Rozliczni rozmówcy Sixsmitha w Londynie ostrzegają go, że nie jest możliwe opuszczenie szeregów kgb; że nie istnieje coś takiego jak „były agent”. Ale, jak już zauważyliśmy wcześniej, zdrowy rozsądek opuszcza zachodniego dziennikarza w Moskwie. Sixsmith jest obwożony po Moskwie przez „byłego oficera wywiadu”, który pokazuje mu Laboratorium 12 (zwane również Kamerą), gdzie czeka produkowało niewykrywalne trucizny od 1921 roku; otrzymuje dostęp do listów przemyconych z więzienia, które oskarżają „grupę wewnątrz fsb” o zamach na Litwinienkę; aż wreszcie próbuje spotkać się Ługowojem.
Sixsmith podkreśla, że „wszystko wskazuje na słuszność jego podejrzeń”, wszystkie ślady prowadzą go do konkluzji, że chuligańskie elementy w fsb podjęły się zamachu na własną rękę – a jemu nawet przez myśl nie przejdzie, że podaje mu się jak przeżutą papkę na tacy dowody na to dokładnie, czego chce dowieść.
Zastanawia się nad intrygującą postacią Ługowoja:
Jest niezależnie bogaty, a pomimo to, wydaje się, że został przekonany – albo zmuszony – do uczestnictwa w nadzwyczaj trudnej misji w obcym kraju. Rosyjski biznesman, właściciel prosperującej fabryki win i wódek, nigdy nie nawiązałby dobrowolnie kontaktu z pogardzanym zdrajcą.
Intrygujące? A nie zaświtało naszemu detektywowi, że nikt nie jest w dzisiejszej Rosji „niezależnie bogaty”? Że bogactwo tak zwanych oligarchów jest wyłącznie koncesją? Że ludzie tacy mają o wiele więcej do stracenia niż zwykli zjadacze chleba? Musi być oczywiste dla każdego, kto nie chce chować głowy w piasek, że „kapitalizm rosyjski” ze swą niesłychaną koncentracją kapitału w rękach bardzo nielicznych, pozwala na kontrolę tych nielicznych, a poprzez nich centralne sterowanie gospodarką przy zachowaniu pozorów „kapitalizmu”. Udziałowców nie można kontrolować z taką samą dezynwolturą, na jaką Kreml pozwala sobie wobec swoich rozlicznych miliarderów. Wystarczy postraszyć jednego miliardera z ambicjami politycznymi i wygnać go na Zachód, drugiego wsadzić do więzienia, a pozostali będą robić, co im się każe.
A więc skąd Ługowoj wziął swój „niezależny majątek”? Sam Sixsmith przyznaje, że fakt uwięzienia Ługowoja w 2001 roku za rzekomą pomoc w nieudanej ucieczce współpracownika Berezowskiego, jest podejrzany. Rychłe zwolnienie i błyskawiczna kariera biznesmena, wydają mu się dziwne i wskazują, że Ługowoj mógł spełniać rolę klasycznego „śpiącego agenta” (sleeper) w otoczeniu Berezowskiego, ale nie wyciąga z tego jedynego oczywistego wniosku, że (zgodnie z ostrzeżeniami, jakie otrzymał w Londynie) rozróżnienie pomiędzy „byłymi” i aktualnymi agentami kgb jest śmieszne od początku do końca, a zatem cała operacja musiała mieć oficjalny stempel czerezwyczajki.
Nie, nawet własne odkrycia nie mogą zmącić jego wiary w rzetelność rzeczników Putina. Usłużnie podsunięto mu istnienie tajnej organizacji „Godność i Honor” złożonej z „byłych” kagebistów i Sixsmith stwierdza z zadowoleniem:
Ciężar zebranego materiału dowodowego jest przytłaczający. Niektórzy z byłych kolegów Litwinienki w fsb, nie przestali spiskować przeciw niemu ani na chwilę, aż wreszcie, 1 listopada, dopadli go.
Nie wiem doprawdy, co zasługuje na większą uwagę: śmieszność takich detektywistycznych dociekań czy raczej swoboda z jaką sowieciarze – o, pardon! rosyjskie służby bezpieczeństwa – wodzą za nos zachodnich dziennikarzy.
Ludzie pokroju Martina Sixsmitha zostawiają w domu cały rozsądek i naturalny sceptycyzm inteligentnych skądinąd dziennikarzy, gdy mają do czynienia z sowietami, ponieważ są dziećmi Gramsciego. W aferze Litwinienki widać jak w soczewce wszystkie elementy obecnego wcielenia bolszewizmu: patriotyczny i bezwzględnie lojalny oficer kgb, zahartowany w ogniu mordów politycznych i tortur (wedle klasycznych wzorów ideowego czekisty), bierze słowa o reformie za dobrą monetę i naraża się w ten sposób swemu idolowi; idol, zostaje prezydentem i oficer jest w tarapatach; zostaje aresztowany, ucieka na Zachód i zostaje wreszcie zlikwidowany (znowu według klasycznych wzorów Feliksa Edmundowicza). Ale mamy też jak na dłoni mafijny charakter kgb czy fsb; kontrolowany charakter rzekomo wolnej, kapitalistycznej gospodarki; i wreszcie, największą siłę komunistów na przestrzeni ostatnich 90 lat – niespożytą łatwowierność zachodnich korespondentów.
Kto wydaje rozkazy
Książka Sixsmitha dotyka jeszcze jednego elementu o szerszym znaczeniu, a mianowicie problemu, z którym wielu borykało się w opisie komunistycznej metody sprawowania władzy: jak wygląda łańcuch wykonawczy? W jaki sposób są wydawane i wykonywane polecenia takie jak rozkaz zabicia Litwinienki? Dlaczego tak niezwykle trudno wskazać na źródło taktycznych posunięć, gdy sam plan wydaje się oczywisty?
Sixsmith cytuje Litwinienkę na temat zabójstwa Anny Politkowskiej:
Nie mam absolutnie żadnych wątpliwości, że jest w Rosji tylko jedna osoba, która może wydać rozkaz zabójstwa dziennikarza kalibru Anny Politkowskiej: Putin i nikt inny. Rosja jest całkowicie kontrolowana przez służby specjalne i wiem z doświadczenia, jak ścisła jest to kontrola. Dziennikarka o pozycji Politkowskiej, nie mogła być dotknięta bez zezwolenia prezydenta Rosyjskiej Federacji. Anna była ich politycznym wrogiem i dlatego ją zabili.
Porównajmy tę pewność Litwinienki, z historią rozkazu zabicia Berezowskiego, który Litwinienko otrzymał ustnie od szefa departamentu, swego osobistego wroga. Jak pogodzić sprawność organizacji, koniecznej dla przeprowadzenia tak skomplikowanej operacji jak zabójstwo Litwinienki, z chaosem, anarchią i bezhołowiem na każdym kroku, opisywanym przez wszystkich, począwszy od Berezowskiego i Litwinienki, a na Politkowskiej skończywszy?
Nasuwa mi się tylko jedna odpowiedź: chaos jest zasłoną dymną, za którą prowadzić można sprawne operacje. Skoro nie można wydać rozkazu zabójstwa na piśmie, musi się to odbyć przy pomocy mafijnych metod, rozmów przy herbatce, sugestii, westchnień „czy nie byłoby dobrze, gdyby…” itd. W podobny sposób zasugerowano spiskowcom, by dokonali puczu w sierpniu 1991 roku, nie inaczej „polecono” Piotrowskiemu zabicie księdza Popiełuszki. Tylko dlatego, że byli przyzwyczajeni do takiego modus operandi, prowokacja mogła się była udać. W tego rodzaju organizacjach trzeba przyjąć z góry, że niekiedy przy herbatce będą dyskutowane prywatne porachunki albo przysługi, jakie chciałoby się wyrządzić możnym świata tego, ale zazwyczaj – jak wśród wszystkich gangsterów – każdy wie, kto za kim stoi, a kto pociąga za cyngiel.
Jest wielkim mitem historii komunizmu, że bolszewicy opanowani byli obsesją biurokratyczną. Potworna machina biurokracji stworzona została dla oczywistych powodów roztoczenia najściślejszej kontroli nad społeczeństwem, ale z tego nie wynika wcale, że Lenin czy Dzierżyński, Stalin czy Beria, byli biurokratami. Biurokracja tworzyła także „szum informacyjny”, poza którym ukryć było można to, co musiało pozostać w ukryciu. Najważniejsze elementy jednak były zawsze poza zasięgiem biurokracji. (Z tego nota bene powodu, tajne akta otwierane po latach nie mają wielkiego znaczenia, bo nawet jeśli każdy departament służb bezpieczeństwa musiał wypisywać notatkę, że wziął czyjeś akta do wglądu, to nie musiał tłumaczyć dlaczego ją wziął. A nawet jeżeli musiał, to nie w teczce tegoż delikwenta.)
Nie oczekujmy zatem, że za kolejnym zakrętem historii, ukażą się nam jasne dowody, czarno na białym wskazujące, kto i z czyjego rozkazu, zabił Politkowską i Litwinienkę, ale także setki, jeśli nie tysiące innych. W żadnym archiwum nie znajdziemy dokumentów, które pokazują czarno na białym, że ktoś polecił Jelcynowi przejąć władzę od Gorbaczowa, albo przekazać ją Putinowi. Ich strategia na najbliższych kilka lat jest już zapewne sformułowana, ale wziąwszy pod uwagę dzisiejszy stan rzeczy, wydaje mi się równie możliwe, że stworzą warunki, w których dla ratowania matki-Rosji, prezydent będzie musiał pozostać u władzy dłużej niż osiem lat, co że Putin spokojnie ustąpi, by zamknąć gęby krytykom, a na jego miejsce przyjdzie kolejny członek kolektywnego kierownictwa.
Straszny los Aleksandra Litwinienki niewiele waży na szalach tej wagi.
Post scriptum AD 2016
Tak pisałem o zabójstwie Litwinienki w roku 2007. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, dzięki nieustępliwości wykazanej przez wdowę po zamordowanym, w roku 2016, prawie 10 lat po tym, jak Ługowoj i Kowtun włożyli dawkę polonium do herbaty Litwinienki w londyńskim hotelu, emerytowany sędzia sir Robert Owen napisał raport, który nazwał sprawców mordu po imieniu. Nazwał nie tylko Kowtuna i Ługowoja, ale także Nikołaja Patruszewa i Władymira Putina jako odpowiedzialnych za zabójstwo.
Konkluzje sędziego Owena są świadectwem podziwu godnej niezależności brytyjskiego sądownictwa, a jednocześnie stawiają w jak najgorszym świetle dociekania zawarte w książce Sixsmitha. Ale dość o poputczikach gotowych na każde zawołanie wybielać dobre imię sowieckiej ojczyzny. Czy możemy wiązać jakiekolwiek nadzieje, że tak zdecydowany i jednoznaczny głos brytyjskiego sędziego zmieni atmosferę wobec współpracy z putinowską „Rosją”? Wątpię.
Litwinienko nie był jedynym sowieckim emigrantem, który zginął w Londynie w podejrzanych okolicznościach. W ubiegłych kilku latach śmierć z niewyjaśnionych przyczyn poniósł Aleksander Pereplicznyj, który zmarł w 2012 roku biegając po prywatnym parku; wspomniany w moim dawnym tekście Borys Berezowski, popełnił rzekomo „samobójstwo”. Być może najdziwniejszą z sowieckich afer londyńskich jest historia „trupa w torbie”, oficera MI6 Garetha Williamsa, którego ciało znaleziono w torbie w mieszkaniu oddalonym o kilkaset metrów od kwatery głównej brytyjskiego kontrwywiadu. Williams pracował nad powiązaniami między sowieckimi służbami i międzynarodowym gangsterstwem. We wszystkich tych sprawach, brytyjska policja i organy śledcze wykazały się daleko posuniętą niechęcią do ofiar przy jednoczesnej gotowości zamknięcia dochodzeń przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Natychmiast po publikacji Raportu podniosły się głosy, głównie z londyńskiego City, że nie można pozwolić, żeby sprawa Litwinienki wpłynęła na ochłodzenie stosunków z Rosją. Po pierwsze, twierdzili obrońcy Putina, „Rosja jest ważniejszym partnerem handlowym dla nas, niż my jesteśmy dla niej”. A zatem sankcje „zabolą tylko nas samych”. Dokładnie tych samych argumentów używał Lloyd George w 1918 roku… Po drugie, ogromna ilość bogatych Rosjan wydaje pieniądze w Anglii, kupuje drogie domy, posyła dzieci do szkół itp., a więc ochłodzenie stosunków doprowadzić może do zablokowania źródła dochodów. Po trzecie, jeżeli Wielka Brytania wycofa się z kontraktów rosyjskich, to miejsce brytyjskich firm zajmą ich europejscy i amerykańscy konkurenci – na co rzecz jasna pozwolić nie wolno. Innymi słowy, a ściślej słowami Lenina, „kapitaliści sprzedadzą nam sznur, na którym ich powiesimy”.
I wreszcie Rząd Jej Królewskiej Mości. Naiwnym mogłoby się wydawać, że o ile lewicowy Blair mógł być prosowiecki, to konserwatywny Cameron nie powinien. Ale po pierwsze, żaden z nich nie przyjąłby do wiadomości, że ma do czynienia z sowietami, a po drugie, konserwatyści nigdy nie mieli problemu ze współpracą z bolszewikami. Wernyhora podpowiada mi, że Cameron przywoła niebawem ducha Churchilla i powie, iż niezależnie od niesmaku, jaki wywołał w nim Raport Owena, Putin jest ważnym partnerem w kwestii Syrii i Zachód nie może sobie pozwolić na alienację tak ważnego sojusznika w walce z nadrzędnym wrogiem, jakim jest Isis.
Pełen tekst Raportu sędziego Owena można znaleźć tu:
https://www.litvinenkoinquiry.org/files/Litvinenko-Inquiry-Report-web-version.pdf
Prześlij znajomemu
Sędzia Owen rzetelnie wykonał swoją pracę.
Sowieci (i ich pierestrojkowa oligarchia, w tym obecni wrogowie) swobodnie czują się oraz „robią interesy” na Zachodzie na ogromną skalę i bez żadnych poważniejszych problemów, przy czym do realizacji tego zjawiska z łatwością wykorzystują, globalny model gospodarki światowej. Tak samo ich „tarcza i miecz” czyli czekiści (ci mają dłuższą tradycję i większe doświadczenie w tej działalności). To dla mnie oczywisty dowód na słabość niegdyś wolnych krajów wobec bezpośrednich działań bolszewików co, uwzględniając wzrost, popularność i znaczenie armii ich własnych bolszewików wcale nie dziwi. Zaskakuje jednak praktyczny obecnie brak woli samoobrony i skutecznych przeciwciał u tych którzy ich nie wspierają.
Jakkolwiek czekiści zdolni są do każdej zbrodni to nie są wcale aż takimi perfekcjonistami jak się to powszechnie przedstawia. Kwestią otwartą jest tu jednak pytanie na ile jest to ich nieudolność (wszystkie próby zamordowania Litwinienki pozostawiły po sobie wiele czytelnych śladów) a na ile zastosowana technika mordu czy też wkalkulowany „koszt pierestrojki” (gdy trzeba działać bardziej jawnie i nie wszystko da się tak łatwo ukryć)?
Biorąc pod uwagę treść raportu, zastanawiam się czy Litwinienkę można określić mianem uciekiniera z sowieckich służb (zachowywał z nimi kontakty chociaż nie z instytucjami jako takimi) co oczywiście nie zmienia w niczym stwierdzenia, że został zamordowany przez czekistów jako ich wróg.
Drogi Panie Andrzeju,
Mackiewicz opisał kiedyś ten fenomen w jednym kapitalnym zdaniu:
„Abstrahując już od komunistów, kryptokomunistów i poputczików wszelkiej maści, odpowiada ta polityka burżujom którzy chcą mieć swój mieszczański spokój, kupcom którzy chcą handlować z komunistami, przemysłowcom którzy chcą sprzedawać swe wyroby do państw komunistycznych, socjalistom którzy muszą się wykazać antykapitalistyczną ‘postępowością’, demokratom którzy zabiegają o głosy wyborcze, konserwatystom którzy w tradycyjnej awersji do wszelkiej rewolucji przeciw silnym, dostrzegają ją dziś w… kontrrewolucji; szczególnie odpowiada ona intelektualistom którzy zawodowo robią w prosowietyzmie i, rozumie się, tzw. ‚młodzieży’ która musi wyprzedzać starsze pokolenie we wszystkim, a więc także w konformizmie.”
Z tych samych powodów nie będą się bronić i z tych samych powodów brak skutecznych przeciwciał, jak Pan to trafnie nazwał.
Jeżeli dobrze rozumiem, a nie przeczytałem raportu od deski do deski, to zabójcy sami nie wiedzieli, jaką truciznę mają mu wlać do herbaty. Byli zaskoczeni, że mieli w rękach materiał radioaktywny. Nie wykryto by nigdy moderstwa, gdyby Litwinienko nie przeżył tak długo. Wyzwaniem dla lekarzy stało się ywjaśnienie tak dziwnej i nagłej choroby i dopiero w dniu śmierci wpadli na pomysł przeprowadzenia testu na radioaktywność. Gdyby nie to, Marina Litwinienko uznana byłaby za kolejną paranoiczkę ze wschodniej Europy i na tym sprawa by się zakończyła.
A sam Litwinienko? Mój Boże, niech mu ziemia lekką będzie i niech mu Pan Bóg wybaczy wszystkie występki wobec ogromu cierpień jakich doznał.
Panie Michale,
Sędzia Owen stwierdza, że mordercy którzy podali Litwinience truciznę w herbacie nie wiedzieli co mu podają, że obnosili się z nią bez niezbędnej ostrożności wobec siebie, swoich rodzin i swojego otoczenia, np. wycierali radioaktywny płyn ręcznikami hotelowymi. Być może im tego nie powiedziano aby mieć większą pewność, że wykonają zadanie.
Jednak to, że w ten sposób obchodzili się z tym materiałem, zdaje się, nie poskutkowało u nich, na krótką metę, poważniejszymi problemami zdrowotnymi (chociaż co do tego też nie ma pewności, być może przechodzili jakąś kurację w jakiejś klinice czeki). Tym bardziej, że oni z tym polonem 210 musieli mieć dłuższy kontakt bo pierwsza próba zabójstwa Litwinienki z ich strony miała miejsce dwa tygodnie wcześniej, potem próbowali po 10 dniach i potem po 5 dniach. Musieli więc nim dysponować tak aby był łatwo dostępny.
Czytał Pan może o tej koszulce przekazanej w 2010 roku Berezowskiemu w (coś w stylu gangsterskim), którą sędzia Owen uznał za dodatkowe potwierdzenie swoich ustaleń? (s. 200 – 202 raportu). Ale to przecież antykultura. Może jest tym też drugie dno? Nie tyle sygnał do oligarchy który nie chciał się podporządkować co dla świata: patrzcie na co nas stać i jacy jesteśmy tam u was bezkarni.
Sędzia sir Robert Owen. Że też w Angli są jeszcze tacy sędziowie!
Kowtun i Ługowoj to seryjny czekistowski produkt, nieomal bracia syjamscy. Obaj z rodzin zawodowych wojskowych, obaj absolwenci Moskiewskiej Wyższej Wojskowej Szkoły Dowódczej, obaj zwerbowani do KGB, jeden pozostał w Moskwie w ochronie wyższych urzędników drugi jako „śpioch” udawał biznesmena w Niemczech. To, że nie wiedzieli jaka trucizna dysponują jest jak najbardziej zgodne z modus operandi organizacji w której byli zatrudnieni – zasadniczo, skoro tak się ślamazarnie zabierali do „zadania”, to nic by się wielkiego nie stało gdyby taktownie podzielili los Litwinienki, w końcu sami byli by sobie winni.
A co na raport dzielnego sędziego tzw. „wolny świat”? No właśnie! Tak dbając o swoją wolność długo jej nie zachowa…
Panie Andrzeju,
Są także anegdotyczne, niepotwierdzone „dowody”, jakoby obaj żalili się przyjaciołom, że nie mieli pojęcia o zagrożeniu dla nich samych. Myśleli, że dano im zwykłą truciznę, a nie materiał radioaktywny.
Swoją drogą, proszę spróbować sobie wyobrazić rozmowę między Ługowojem i zwierzchnikiem, który posłał go do Londynu! Wyobrażam sobie to jakoś tak, że dano mu do wyboru: albo dokona żywota jako multimilioner w Rosji, albo będzie się stawiał i zostanie sam. A każdy czekista wie, co oznacza taka „samotność”.
Czytałem o koszulce, oczywiście. Myślę, że to jest i jedno, i drugie jednocześnie. Zarówno jawne ostrzeżenie dla Berezowskiego, jak i aroganckie potwierdzenie własnej bezkarności. O ile pamiętam, Berezowski próbował nadać rozgłos tej koszulce – patrzcie, co ci mordercy robią! – ale nikt go nie chciał słuchać, bo tu wszyscy są zdania, że wschodnioeuropejczycy są paranoicznie oddani spiskowym teoriom i gotowi są do wszelkich nieprawości, byle tylko potwierdzić swoją teorię.
Czy daPan wiarę, że tu nikt nie wierzy, że Wałęsa był agentem? Nikt. Oskarżenia są tylko „zemstą politycznych wrogów”.
Tak dbając o swoją wolność długo jej nie zachowa – święte słowa, Panie Amalryku.
Ech! z tym Wałęsą panie Michale. Dla mnie to przykładowy (zakłamany, tchórzliwy, chamowaty, gotowy wydać każdego byle mieć z tego korzyść) produkt peerelu i tyle. Może się nawet do wszystkiego publicznie przyznać, jeśli będzie miał w tym swój interes. To co, z pomocą nieomal całej tzw. patriotycznej części narodu i bolszewików zadziałał jawnie, całkowicie mi wystarcza do jego oceny.
To, że na tzw. Zachodzie nie wierzą, że to był bolszewicki agenciak zbytnio mnie nie dziwi. Zachód postawił na peerel jako na odpowiedni system władzy dla Polaków i za Bieruta i za Gomułki i potem jeszcze bardziej (chyba nawet się w nim zakochał) więc dla nich to nic takiego, że bezpieka tego „państwa” miała swoich ludzi w rewizjonistycznej wobec systemu opozycji. Kto by tam na Zachodzie, w związku z tym zwracał uwagę na zniewolenie, na totalitarny charakter, na metody czy na skalę zjawiska. Ważne dla nich jest tylko to, że Bolek to jedna z ikon „socjalizmu z ludzką twarzą” i pierestrojki. Tym się zachwycają. Tylko po to im jest potrzebny, nawet (a nawet jeszcze lepiej) gdy bełkocze coś bez sensu. I jeśli sami nie chcą dziś już zadbać o swoją wolność to czym jest dla nich wolność obcych im społeczności (tym bardziej że przecież przez nich, z pomocą Zachodu „odzyskana”) i czym jest tajna (bo jawna była im jak najbardziej na rękę) agenturalność ikony tej „wolności”? Przeogromna cześć tzw. opinii publicznej Zachodu jest od lat bolszewizmem (i to nawet wtedy gdy nie chciał wcale „upaść”) zachwycona i sama jawnie i z wielką ochotą uprawia poputniczestwo. Nawet gdy pokaże się im komplet „danych” prosto z archiwum bezpieczniackiego szefa, wystarczy aby Bolek powiedział że to wszystko było w imię „liberalizacji” i już im to wystarczy. A tak przy okazji to uważam, że czekiści nie zwykli działać bez żadnego „ciągu dalszego”.
Pal sześć Bolka! Na niego, jak to trafnie onegdaj zauważył pan Michał, szkoda marnować powietrza. Co innego jest w tej całej szopce znamienne.
Niech nam wyjaśnią wszyscy wielbiciele naszej młodej (no, no już jednak 26-cio letniej) demokracji i piewcy odzyskanej wolności; jak to było możliwe, że przez z górą ćwierć wieku szef komunistycznej policji politycznej, nigdy, mimo istnienia w tym peerelowskim pseudo-państwie rozlicznych policji jawnych, tajnych i dwupłciowych wraz z (a jakże) niezależną prokuraturą i pionem sledczym (de facto też prokuraturą) IPN-u, nigdy nie doczekał sie nawet zwykłego przeszukania w swych domowych pieleszach?
Wszystkie radia, telewizje, twittery i inne facebooki trąbią o Wałęsie dzień i noc. Analizują, udowadniają, zaprzeczają. My z Lechem, my przeciw. Kolejna maskarada świetnie wyreżyserowana przez specjalistów z kgb, sb, ub i jeszcze jakichś tam. Co chwilę ktoś bardzo poważnie pochyla się nad przebiegiem „upadku komunizmu” zwanego czasami transformacją (co za odwaga nazwać transformacją coś, co było misternie utkanym i perfekcyjnie przeprowadzonym planem) zaznaczając uroczyście, że gdyby Wałęsa przyznał się do bycia agentem, to owa transformacja wyglądałaby zupełnie inaczej. Nikt się nawet nie zająknie, że tw bolek był ważnym, ale nie jedynym elementem wielkiej ściemy. Nikt.
Widać gołym okiem, że to prowokacja i będzie albo już gdzieś się odbywa „ciąg dalszy” a gawiedź cieszy się dowodami na coś, co nie wymaga już dowodów. No, ale czego oczekiwać od naszych prawdziwych trzecioerpowskich „antykomunistów”…
„Nigdy” Amalryku oznacza: także wtedy gdy „rządzili” Kaczyńscy z Macierewiczem a do tego z „antykomunistycznymi ekspertami”. Ale co tu dużo gadać, zawsze ci „postkomuniści” i sprzedajna, zdradziecka „Targowica” bruździli (bowiem byli i „stolarze” którzy „nie zdradzili”) . Ale żeby przyznać, że komuniści przeprowadzili tak jak chcieli „transformację ustrojową” to już nie (co najwyżej, że „wygrali na tym”) bo wtedy zasadne stałoby się pytanie kto im w tym dopomagał i kto się w ten ich projekt wpisał.
Bolków ci u nas dostatek Panie Tomaszu.
Panie Andrzeju,
Ma Pan rację, że nie należy się dziwić – nic jeśli chodzi o głupotę Zachodu nie powinno nas dziwić – a jednak wyznaję, że za każdym razem jestem ciut poruszony, kiedy słyszę powątpiewające „tak, tak, oczywiście, Wałęsa był agentem, wszyscy byli i są agentami”. W tej sytuacji, tym większym osiągnięciem wydaje mi się, że Marina Litwinienko doprowadziła do tego semi-sądowego procesu i uzyskała aż tyle co Raport Owena.
Szanowni Panowie,
W swojej naiwności syconej papką zachodnich mediów, nie rozumiałem o czym Panowie mówią. Ale teraz już wiem…
Proszę mi zatem objaśnić w słowach nie więcej niż trzysylabowych: czy to jest możliwe? Jak to jest możliwe? Kiszczak miał w domu teczki, o których nikt nie wiedział? Czy ja to dobrze rozumiem? Jak Panowie to interpretują?
Szanowny Panie Michale,
spieszę z krótkim, subiektywnym opisem sytuacji.
Przekaz jest mniej więcej taki:
Uboga wdowa po Kiszczaku próbuje na przełomie stycznia i lutego się skontaktować z prezesem IPNu. Do spotkania dochodzi dopiero po 2 tygodniach, co prezes tłumaczy brakiem czasu, i że on nikogo nie traktuje nadzwyczajnie. Wdowa chce 90 000 złotych peerelowskich za komplet oryginalnych dokumentów potwierdzających agenturalność Wałęsy między 1970 a 1976 rokiem. Prezes wysyła służby do mieszkania wdowy grzecznie prosząc o wydanie dokumentów. Wdowa grzecznie daje paczkę i 50 kilogramów pozostałych akt. Potem wdowa tłumaczy we wszystkich radiach i telewizjach, że coś „jej odbiło” z tym sprzedawaniem. Wszyscy ją zapraszają, ona chętnie udziela wywiadów tłumacząc, że jej mąż był wielkim patriotą i kochał Polskę itp. Od dzisiaj są dostępne w IPN materiały z tej pierwszej paczki. Nadal nie wiadomo, kogo dotyczą materiały z pozostałe części ważącej 50 kg. Cały naród od rana do wieczora oraz nocą jest zmuszony do słuchania, oglądania i czytania o tym wiekopomnym odkryciu. Wałęsa, Michnik i cała kompania twardo stoją na stanowisku, że to Lechu obalił komunizm, że teczki były fałszowane a nawet jeżeli są prawdziwe to i tak zasługi tw bolka przyćmiewają w 100% jego drobne potknięcia. Cóż, nie ma ludzi doskonałych. Druga strona usilnie tłumaczy, dowodzi, że był agentem. Czyli klasyka: sufit jest czarny. Nie, nie jest czarny. Nie da się tego śledzić dokładnie, bo jest niestrawne. Raz albo dwa razy tylko usłyszałem głosy (bardzo ostrożne) o tym, że to wszystko jest grą. Reszta towarzystwa całą uwagę skupia na tych dwóch postaciach. Kiszczak od wielu lat chwalił się, że ma jakieś dokumenty. Teraz „dziennikarze” z emfazą dziwią się: dlaczego w Wolnej Polsce nikt nie poszedł do domu Kiszczaka i nie przeprowadził rewizji? Jak mogło do tego dojść?
Taka to komedia rozgrywa się na rubieżach peerelu zwanego trzecią rp.
Panie Pawle,
Czy z tego nie wynika, że w prlu takie teczki mogą być w jakichkolwiek prywatnych rękach? To zresztą może przesada, bo pewnie nie mogłyby być w Pańskich rękach, ale jeżeli emerytowany były rezydent kgb w Warszawie miał takie teczki w domu, to inni też mogą je mieć.
Wygląda mi na to, że ogólne zastrzeżenie co do sowieckich archiwów, zastrzeżenie, o którym pisaliśmy tu dziesiątki razy, a mianowicie, iż nie można ufać żadnym sowieckim aktom, gdyż nawet w momencie ich tworzenia, celem autorów było stworzenie fałszywego obrazu rzeczywistości, a ich nagłe pojawienie się po latach może także mieć ukryty cel.
Z sytuacji opisanej przez Pana powyżej, wynikałoby, że angielskie powiedzenie „it’s not a conspiracy, it’s a cock up” ma tu zastosowanie. Wygląda na to, że Kiszczak zachował teczki jako ubezpieczenie na wypadek, gdyby ktoś chciał go posyłać do ciupy, a Kiszczakowa naiwnie chciała je sprzedać. Ale z bolszewikami nigdy nic nie wiadomo i ta dziwaczna historia też może mieć drugie dno.
Panie Michale, widzę, że mnie Pan przechrzcił, ale nie szkodzi. Pozostanę Tomaszem.
To co mogliśmy poznać i przeczytać do tej pory raczej świadczy o tym, że te dokumenty (mam na myśli wszystkie dostępne z czasów PRL) są autentyczne i nie były fałszowane. Pod tym względem mam zaufanie do Cenckiewicza, który wielokrotnie pokazywał jak się je bada, porównuje, sprawdza tę samą informację w kilku miejscach, ewidencjach itd. Mnie przekonuje, przede wszystkim wyjaśnienie, że te dokumenty służyły do pracy bezpieki i byłoby nielogiczne fałszowanie czegokolwiek. To całe gadanie nt. fałszywek uprawiane przez wszelkiej maści TW można włożyć między bajki. Na razie nic nie wiemy o takim wypadku.
Osobną kwestią jest wykorzystywanie tych materiałów przez sowieciarzy do różnych gier. To na pewno ma miejsce. To, czego świadkami jesteśmy w tej chwili, jest przykładem takiej gry. Chyba nie wierzy Pan, że „uboga” wdowa po rezydencie KGB sama z siebie poszła do IPN bo potrzebowała trochę grosza? Gdyby tak było, poszłaby do Wałęsy. To wygląda na początek jakiejś większej operacji. Pamiętajmy, że jest jeszcze te 50 kg „niewiadomoczego”.
Dodatkową ciekawostką jest niebywale sprawna i szybka praca IPN w tej kwestii.
Dzisiaj już można zobaczyć te dokumenty.
Och, panie Michale! Dlaczegóż to mamy się ograniczać do słów trzysylabowych? Tu nie ma niczego niezwykle skomplikowanego! To, że wyżsi funkcjonariusze komunistycznej bezpieki (może zainspirowani niegdysiejszym sukcesem Feldbina-Orłowa) kompletowali zazwyczaj jakąś swoją „prywatna”polisę ubezpieczeniową, nie jest zadnym odkryciem – dziwne by więc było żeby współorganizator tak ważnej operacji dezinformacyjnej jak „upadek komunizmu w PRL” sam o nią nie zadbał.
[Swoją drogą nieustraszony łowca komuchów Sławomir Cenckiewicz, nie dalej jak parę miesięcy temu (już chyba za drogiej władzy niepodległościowej) wszedł był w posiadanie dossier z sejfu niejakiego Aleksandra Kokoszyna (ostatniego szefa GZI i zarazem pierwszego WSW, po kolejnym instytucjonalnym przepoczwarzeniu) przekazanego mu przez spadkobierców (choć na spotkaniu z ofiarodawcą nie robił raczej wrażenia człowieka beztroskiego, nerwowo rozglądając się na boki); więc ten fakt powinien go może skłonic do jakiejś refleksji…]
Panie Michale, jeszcze jeden drobiazg:
Kilka tygodni przed przebudzeniem ubogiej wdowy Wałęsa ogłosił, że chce debaty z historykami, którzy pisali na temat jego agenturalności. Zwrócił się do IPNu w Gdańsku o ustalenie warunków. Różne tam były przepychanki. Wreszcie ustalono termin dla wszystkich dogodny, dokładny rozkład minutowy, kto ile i po kim będzie mówił. Chyba nie ustalono tylko, co kto będzie mówił. Nagle ktoś sprawdził, że tego właśnie dnia Wałęsa ma wykład w Chile. Wałęsa twierdzi, że wykład może poczekać, debata ważniejsza. Zgadnie Pan, jak się sprawa zakończyła?
Drogi Panie Tomaszu,
Bardzo proszę o wybaczenie. Starość nie radość.
Fałszywość sowieckich dokumentach nie musi wcale polegać na tym, że zostały sfałszowane post factum, np. wczoraj, w celu oczernienia Bola. Mogły być sfałszowane 40 lat temu w tym samym celu, jak wówczas wyglądałby sprawdzian autentyczności? Metodologiczne problemy z tego rodzaju „dokumentacją” są zupełnie innej natury niż, powiedzmy, z dokumentami z czasów III Rzeszy.
Pojawianie się dokumentów, jak Pan słusznie zauważa, to zupelnie inna kwestia. To nie są otwarte archiwa badane w sposób wolny przez niezależnych akademików, tylko kropla po kropli wydostaje się według kryteriów znanych tylko czekistom i w okolicznościach bardziej podejrzanych niż te opisane przez Pana powyżej (archiwum Mitrochina przychodzi na myśl).
Nie zgadnę na pewno jak się skończyła sprawa debaty. Bolo będzie debatował z duchami Allende i Pinocheta?
Drogi Panie Amalryku,
Miałem nadzieję na słowa trzysylabowe, bo w moim wieku mógłbym z ekscytacji nazwać Bola Awarystem i co wtedy?
Niestety tak jak jest, nie pojmuje ani słowa. Że ktoś się we wsi gzi? Andrzej Mleczko mówił na to, że „rolnictwo nam się wali”, ale to było dawno, przed ustrojowymi przemianami, teraz to się pewnie inaczej nazywa: uprawianie seksu wśród wspólnot farmerskich?
Panie Michale, nie widzę żadnego sensu w fałszowaniu dokumentów przez np. SB. Po co? Bezpieka została powołana do kontrolowania ludzi i sterowania ich zachowaniami. To bardzo „subtelna” działalność wymagająca precyzyjnych informacji. Autentyczność pisma, podpisów łatwo sprawdzić. Informacje ze źródeł były używane przez różne komórki. To się sprawdza. Powtarzam: nie mam żadnej wiedzy na temat fałszowania na bieżąco jakiejś dokumentacji SB, czy UB.
Z tymi kroplami też nie jest tak do końca. Do IPNu może przyjść każdy historyk lub dziennikarz i ma dostęp do archiwów jawnych. To jest bardzo duży zasób. Od kilku Miesięcy pojawia się coraz częściej postulat całkowitego otwarcia wszystkich archiwów i zbiorów dotyczących PRL do 1989 roku a nawet dłużej. Zwolennikiem takiego otwarcia jest m. in. Cenckiewicz.
https://www.facebook.com/profile.php?id=100009463637739&ref=ts&fref=ts
Obstawiam w ciemno, kto następny: wysocy hierarchowie Kościoła, może nawet ks. kard. Wyszyński…
więc ten fakt powinien go może skłonic do jakiejś refleksji
Nie liczyłbym na to. Bo jak to wszystko, tę całą nabytą wiedzę pogodzić z wiarą w „upadły komunizm”? Myślisz Amalryku, że pomału bo pomału ale „jakaś nerwowość się wkrada”?
Drogi Andrzeju! Komunizm jest chorobą duszy. Jak powiedział Davila; ” Nic lepiej nie potwierdza realności grzechu niż fetor wydzielany przez dusze tych, którzy zaprzeczają jego istnieniu.” Z tej choroby nie wychodzi się ot tak, jak z imprezy u cioci na imieninach. Strach nie jest tu żadnym katalizatorem, czekiści mordowali się wzajemnie jak wściekłe psy, jedna ekipa ochoczo po trupach zmieniała drugą i co? Że zabija się teraz rzadziej? Jak trzeba będzie to się kontygent trupów zwiększy. Ech!
Kiszczak nie trzymał dokumantacji obciążającej jego, ta jest raczej gdzie indziej, produkowanie fałszywych kopii na Bolka w latach 70-siątych nie było konieczne nikt nie sadził że ta łajza tak daleko może pofrunąć… A że teraz następuje topienie „legendy Solidarności”? To może być zastanawiające,może zaistniała jakaś potrzeba?
I ja tak sądzę drogi Amalryku, jakkolwiek moim zdaniem, tu w peerelu dominuje trend do poszukiwania prawdy o komunizmie (jeśli już ktoś jej chce poszukiwać) przede wszystkim w oparciu o to co zrobili z Polakami tutejsi czekiści, przy jedynie marginesowym potraktowaniu czynnika komunistycznej zarazy i jej niezwykle wysokiej skuteczności. A to wydaje mi się być ważniejszą podstawą do analizy. Ale ponieważ tu w „środowiskach niepodległościowych” obowiązuje narodowy patriotyzm, fakt ten stanowi wśród nich przedmiot „wielkiego tabu” i uleganie zarazie tłumaczy się „okupacją Rosji” albo też „okupacją bezpieki”, przy którym to stwierdzeniu, obowiązkowo dopowiada się, że przygotowanej w Moskwie i pod „ruskim nadzorem”.
Panie Tomaszu,
Nie myśli Pan chyba, że ja bronię Bola? Że może podła ubecja sfałszowała dokumenty przeciw patriotycznemu tajnemu współpracownikowi? Nie. Twierdzę w zamian z naciskiem, że a) nie można ufać żadnym sowieckim dokumentom, b) nie potrzeba żadnych sowieckich dokumentów, żeby podejrzewać Bola o agenturalność; wystarczy przyjrzeć się jego jawnej działalności. Na dowód następujący cytat:
„Niestety, to co Pani nazywa: „wszystko co polskie (Papież, prymas, Wałęsa, Solidarność)”… – jest dla mnie:
papież: największy (z moralnej wagi gatunkowej) „poputczik” bolszewizmu od r. 1917
prymas (Wyszyński): jeden z największych zdrajców w dziejach Polski
Wałęsa: jawny człowiek partii komunistycznej, działający na jej korzyść
„Solidarność”: totalitarny zlepek autocenzury – komuny, Kościoła, i najniższego gatunku nacjonalizmu; w szarości, nudzie i zakłamaniu. Brrr…”
Tak pisał Józef Mackiewicz w roku 1981, kiedy niżej podpisany uważał Wałęsę za bohatera. Mackiewicz nie miał dostępu do żadnych tajnych akt, nie był byłym oficerem ubecji, był po prostu wnikliwym obserwatorem i myślącym człowiekiem.
Panie Amaalryku,
Zainteresowało mnie twierdzenie, że następuje teraz topienie legendy Solidarności.
Jak to się objawia? Dlaczego tak jest, Pańskim zdaniem?
Panie Michale,
nawet ślad myśli, że pan może bronić Wałęsy nie pojawił się w mojej głowie. Zgadzam się w stu procentach z Panem, że nie można ufać sowieckim dokumentom. Natomiast uważam, że należy je badać. Jeszcze raz zaznaczam, że pojawienie się dokumentów nt. Bolka ma na pewno drugie dno i jest to planowe działanie czekistów, a nie poryw serca ubogiej wdowy. Tym bardziej, że dokumenty dotyczą tylko okresu 1970-76 plus jakieś słodkie listy samego generała z 1996 i chyba z zeszłego roku.
Z przytoczoną przez Pana wypowiedzią Mackiewicza też się zgadzam. Mam nawet pomysł, aby zaproponować wyrycie tego na tym nieszczęsnym pomniku. Okrutne, co?
Gdy mówimy o pmiętnym sierpniu 1980r. to jednym tchem wymieniamy tzw. porozumienia sierpniowe w Gdańsku, Szczecinie i Jastrzębiu-Zdroju, gdy przyjżymy sie bliżej podpisującym je z ramienia przyszłej „Solidarności” cóż dostrzegamy? W Gdańsku Lech Wałęsa TW SB „Bolek”, w Szczecinie Marian Jurczyk TW SB „Święty” w Jastrzębiu-Zdroju Jarosław Sienkiewicz tu już nie jakiś tam TW a formalny komunista członek PZPR i kumpel od kieliszka I sekretarza KW tej szlachetnej organizacji na Górnym Śląsku. Nieuprzedzony obserwator zaraz, ku swojemu zdumieniu, zauważy iż komuniści podpisali w 1980r. porozumienie… sami z sobą.
Przez lata utrzymywano z uporem mit Wałęsy w korespondencji z mitem „Solidarności” dzięki której po 9-ciu latach walki (w sumie, w kategoriach stuleci, to termin krótki) obalono komunizm.
Myślę,że Bolek zawsze drażnił komunistów, swą chciwością, arogancją i tępotą więc bez żalu wyrzucą go z sań aby nie ciagnał na dno owej pieknej mitycznej „Solidarności”… (która w rzeczywistości stanowiła „…totalitarny zlepek autocenzury – komuny, Kościoła, i najniższego gatunku nacjonalizmu; w szarości, nudzie i zakłamaniu…”; ale o tym, sza!)
Panie Amalryku,
wydaje mi się, że nie chodzi o topienie „legendy Solidarności”, ale raczej o podgrzewanie sporu. Wałęsa był już mocno „przeterminowany”. Nikt się nim nie interesował. Widać, że spór jest sztucznie podtrzymywany, wałkowany. Myślę, że czekistom chodzi o robienie zamętu i tworzenie ostrych linii podziału. Jedni podniecają się donosami, inni tworzą ruch „Solidarni z Lechem”.Oczywiście, to wszystko może być tylko dymem zza którego nagle wyskoczy coś
Może być jeszcze tak, że Bolkowi ostatnio mocno odbija i towarzysze z czeka postanowili go zneutralizować tym nagłym wysypem teczek. Chodzi mi o jego pomysł z „debatą”. Ktoś postanowił sprawę uciąć rzucając tylko tyle ile i tak można wydedukować z tego, co już było.
Widać, że jest cały czas pilnowany przez Wachowskiego.
Podział będzie szalenie asymetryczny, bo co innego poszlaki a co innego twarde dowody; Wałęsa jest utopiony. Wystarczy jeszcze tylko w godzinach dobrej ogladalności pokazać i posłuchać tych szarych robotników na których Bolek donosił, po czem te kwity z „totolotka” z podsumowaniem; za 500 peerelowskich zł Wałęsa zniszczył moje życie…(Te ubeckie srebrniki go dobiją.). A juz teraz widać, że szeregi obrońców Bolka topnieją jak marcowy śnieg…
Panie Tomaszu,
Odnoszę niekiedy wrażenie, że przesadzamy, dopatrując się w każdym fakcie celowego działania czekistów. W moim przekonaniu, wszystkie ważne teczki są w sowietach, żadna lustracja, ani żaden uciekinier z archiwów (nawet gdyby był autentycznym uciekinierem, a nie nowym Mitrochinem) nie dotrze do dna tego, co w tych teczkach jest, chyba że sowieciarzom będzie zależało na tym, żeby dotarł i żeby objawił. Ale historia z Kiszczakową wdową jest tak komiczna i tak nieprawdopodobna, że wydaje mi się paradoksalnie mieć znamiona autentyczności. Z czekistów ani geniusze, ani nadludzie, ale sądzę, że byliby w stanie puścić w obieg dowolne dokumenty bez takiej żałosnej komedii.
Badać oczywiście należy wszystko, wszelkie dokumenty, ale podejście do sowieckich archiwów bez podstawowego sceptycyzmu co do prawdziwości ich zawartości, wyrządza więcej szkody niż pożytku.
Szanowni Panowie,
Jestem przekonany, że mają Panowie rację: komuniści podpisywali „umowy” sami z sobą, Bolo jest aroganckim zerem i nawet świętego doprowadziłby do pasji, a co dopiero czekistę. Ale modus operandi bolszewii jest taki, że żeby nie wiem jak ich irytował, to schowają to w kieszeń, jeśli im tak wygodnie. Owszem wyrzucą go z sań na pożarcie wilkom, ale nie z tępej zemsty, tylko dlatego, że im to z kolei potrzebne.
Stąd moje pytanie: dlaczego akurat teraz mają chcieć podważać mit Solidarności? Po co akurat teraz wyrzucać Bola z sań? Przecież to ich człowiek, a że irytujace bydlę? No to co? Nie jest bardziej irytujący teraz niż w dowolnym momencie ostatnich 35 lat.
Jeżeli chcą wyraźnie wskazać na czekistowski rodowód rewolucyj ’89, to jaki jest ich cel? Równie dobrze – toute proportion gardée – mogliby wskazać palcem na niniejszą wirtynę i powiedzieć: O! ci wiedzą, co mówią? Tak, my to wsio przygotowali i tyla.
Ale z mojego punktu widzenia, to się mało trzyma kupy.
Cóż, mamy kolejną odnowę czy też dobrą zmianę (ktoś w końcu dopomógł wyrokom Opatrzności podkładając pod dupę konsumentom ośmiorniczek zaawansowane urządzenia podsłuchowe) więc wypadałoby może jakimś mocnym akcentem potwierdzić ostateczna śmierć peerelu – Bolek jest tu jak znalazł…
Najwyraźniej, nie będąc na miejscu, nie mam wyczucia sytuacji, ale z mojej żabiej perspektywy, wyciąganie na światło dzienne oczywistej skądinąd agenturalności Lecha Wałęsy, nie jest „mocnym akcentem, który miałby potwierdzić ostateczną śmierć prlu”, ale wręcz przeciwnie, podkreśla i ukazuje wszem i wobec, że prl nigdy nie upadł, że Solidarność to był pic na wodę, a upadek komuny to był fotomontaż.
Takie działanie bardziej przypomina branie niesfornego szczeniaka za kark i wpychanie jego mordki w kupę, którą właśnie narobił w salonie: na! macie waszą wolnę Polskę!
Eee… To Pan chyba nie nadąża za naszą peerelowską epoką Panie Michale; teraz na topie jest hasło o „prawdziwym końcu peerelu” i, jak widzę, dość ochoczo przez oszołomioną publiczność przyjmowane – więc czemu nie podtrzymać tej radosnej euforii rzucając im na pożarcie spasionego i beszczelnego Bolka?
Chyba? Z całą pewnością nie nadążam! Więc cóż znaczy ten „prawdziwy koniec peerelu”?
Polega to na tym, że całe stada mówiące wcześniej o upadku komunizmu i Wolnej Polsce, teraz mówią z równym przekonaniem, zo oto wreszcie nastąpił prawdziwy koniec prl.
Uważam, że bolszewicy stosują proste metody, które opierają się w wielkiej mierze na psychologii ludzkiej, na znajomości ludzkich słabości. Najczęściej na zasadzie „uderz w stół a nożyce się odezwą”. Przewidują prawdopodobną reakcję, potwierdzając ją „rozpoznaniem bojem” jeśli nie są jej całkiem pewni a potem już „idą w ciemno”. Jak mają dać w mordę to robią to przy użyciu łomu jak w przypadku Litwinienki.
O tym czym jest bolszewizm, Polacy przekonują się na własnej skórze od ponad 75. lat (w tym przez pół wieku przy podniesionej kurtynie). Wymordowali rzeczywistych i potencjalnych wrogów lub tylko dla zastraszenia parę tysięcy ludzi i co? I nic. Miliony Polaków wielbiły peerel śpiewając „pobłogosław Panie” (do czego wezwał ich Episkopat na czele z Prymasem Tysiąclecia), miliony stawały się komunistami. Zamordowali księdza Popiełuszkę i co? i nic. Bo to „prowokacja” a przecież trzeba „rozmawiać” (a zatem „non possumus”) „liberalizować” itd. Następnych księży w ramach „pojednania” i co? i nic. Bo trzeba „budować wolną Polskę” wraz z bolszewikami. Przy takiej reakcji nie należy, moim zdaniem, obawiać się końca peerelu. Można natomiast spodziewać się wymiany wody w peerelowskim baseniku.
Dają „władzę” to i zabierają „władzę”. A Bolek? Już niepotrzebny, wreszcie można pozbyć się pogardzanego „żulika” i pokazać mu jego miejsce. Zrobił swoje i хватит!
Oczywiście wszystko, co Panowie mówią jest słuszne, ale nadal nie widzę odpowiedzi na pytanie: dlaczego teraz? Dlaczego Wałęsa może być wyrzucony na śmietnik teraz?
Może rzecz w tym, że to co naprawdę dowodzi ciągłości prlu uznane zostało za ostateczny dowód przerwania tej ciągłości? Czy tak? Inaczej mówiąc, społeczeństwo przyznaje, że wówczas, w 1989 roku, nabito ludzi w butelkę, ale TERAZ, kiedy się o tym dowiedzieli, to już naprawdę są wolni. Czy tak?
To bardzo możliwe Panie Michale. Możliwe, że Polacy „dojrzali” już na tyle, że nawet odkrycie kart o „upadku komunizmu” w peerelu nie zmieni w niczym ich nastawienia wobec tego co dziś jest. Gmach zakłamania się jest już potężny niczym bolszewicki pałac triumfalny w samym środku stolicy Polaków. Właśnie o to mi idzie, że żadne „ujawnienie kulis” nie zmieni wiary w „upadek komunizmu”. Niech nawet przytrafią się głosy oburzenia i potępienia. Nikomu z nich nie przyjdzie do głowy, że to ciąg dalszy. Bo nawet jeśli „na cztery łapy”, jeśli bolszewicy „dogadywali się sami ze sobą”. to i tak wg wszystkich Polaków komunizm ostatecznie upadł. Dla „rządzących” „patriotów”, dla „antykomunistów”, dla „sowietologów”: nie ma go i tyle. Więc wszyscy są dziś wolni (także od takich myślozbrodni, że nigdy tak nie było i nie jest tak dzisiaj).
Ależ oczywiście! Nieomal powszechnie obowiązującą ortodoksją dobrej zmiany, która powoli przebija się również do państwowego telewizora jest przekonanie, iż w Magdalence zostaliśmy zrobieni w wała! Ta cholerna gruba kreska! To ten Mazowiecki! I ten pieprzony Bolek!
Na dodatek zmieniła sie struktura wiekowa peerelowców, miliony młodych ludzi stale są za granicą, plus ten nieszczęsny internet – trzeba, niestety na bieżąco modyfikować historię! inna już jest dzisiaj mądrość etapu!
Tak, to jest przekonujące. Komunizm upadł – stało się dogmatem. Przed laty wystąpił tu Jeff Nyquist, którego – zdawało się! – nie można podejrzewać o naiwność względem sowieciarzy, a on wykładał nam ex cathedra, że „Rosja coraz bardziej upodabnia się do sowietów”… No i co zrobić z takim?
Z jednej strony można by powiedzieć: „jeżeli nawet Nyquist…”, ale równie deprymująca jest myśl, że nawet inteligentni Polacy, mając pokazane czarno na białym, że ciągłość prlu została zagwarantowana przez ubeków i ich donosicieli, więc komunizm nie mógł upaść – nie chcą tego widzieć. Dlatego Józef Mackiewicz występował przeciw temu „powszechnemu chceniu”.
Wydawnictwo Podziemne ma w winiecie kulę ziemską, ponieważ w naszym głębokim przekonaniu „nie ma polskiej drogi do wyzwolenia”. A zatem przeciętna świadomość naszych rodaków wydaje mi się godna zlekceważenia.
Panie Amalryku,
czy też Pan zauważył, że mówi się o Magdalence, mówi się o Bolku do 1976 roku, natomiast KOR, strajki sierpniowe, Solidarność i potem strajki w 1988 roku są „taktownie” przemilczane, co by naród nie poczuł się nadmiernie skacowany. Raczej usiłuje się ratować mit bohaterstwa i umiłowania wolności przez niezłomny naród polski.
Tylko po co ta cała operacja?
PiS doszedł do władzy, bo mu pozwolono. Widać było wyraźnie celowe kompromitowanie PO przed „wyborami”. Teraz Bolek… Towarzysze z Kremla szykują się do jakiejś większej operacji w Europie i na tym etapie potrzebują takiej właśnie konfiguracji w prlu.
Może też chodzić o zwykłe odwrócenie uwagi.
Panie Michale,
„nie ma polskiej drogi do wyzwolenia”
A czy jest jakakolwiek droga do wyzwolenia? Kto miałby to zrobić, albo przynajmniej zainicjować? Czym się różni EU od SU? Ameryka? Pusty śmiech.
Kiedyś peerel odegrał rolę „laboratorium” pierestrojki ale dziś raczej bym na to nie stawiał. Uważam, że do jej obecnej fazy pretendują raczej zjednoczone z bolszewizmem Niemcy.
Tak czy inaczej, zagęszczenie wydarzeń w ostatnim czasie (nie chodzi mi wcale o peerel. W tym przypadku stawiałbym raczej na wzmocnienie więzi „pojednania”) skutkuje u mnie refleksją, że być może szybko nadchodzi epoka deputinizacji. Tak czy inaczej wydaje mi się ona nieuchronna.
Józef Mackiewicz:
„…międzynarodowy komunizm, będąc zarazą ogólnoludzką, może być zdławiony jedynie wtedy, gdy każdy naród zechce uznać za wroga nr 1 przede wszystkim komunizm swego narodu, jako bakcyl najbliższy własnego ciała, a przestanie zrzucać winę na innych.”
„Czy to prawda, że akurat w tej chwili nie istnieją warunki dla walki z komunistami? W takim razie nie wykluczam nadziei, że mogą pojawić się jutro. Dlatego najważniejszym zadaniem na dzień dzisiejszy wydaje mi się akumulowanie chcenia walki z komunizmem. Nie w celu nadania mu ‚ludzkiej twarzy’, lecz w celu przepędzenia tej gęby – won!”
Nie ma polskiej drogi do wolności, ale jest za to do komunizmu, czasy urawniłowki zostały twórczo przepracowane. Już za czasów Gomułki.
„Piękny to obraz, drogi Tarasie!
Lecz on niestety na nic mi zda się,
do socjalizmu mam polską drogę
i naśladować was wprost nie mogę,
bo choć ogólne wspólne sa cele,
ja się w szczegółach różnić ośmielę.
Nie chcę budować w stepie baraków,
będę więzienia wznosił z pustaków.”
Teraz już nawet niepotrzebne więzienia. Antykomuniści uchodza tu za niezbyt groźnych wariatów… A że z „legendarnego przywódcy” zrobi się teraz Emanuela Goldsteina?No cóż – życie!
Tak, tak drogi Amalryku. Świat orwellowski w każdym calu. A tow. Kiszczak obalił w peerelu komunizm i parę flaszek m.in. z Kuroniem, Frasyniukiem, Lechem Kaczyńskim, księdzem biskupem Dąbrowskim i last but no least Bolkiem (który to Bolek posłużył był Kiszczakowi post mortem do weryfikacji stanu bolszewizacji Polaków) . I co na to tzw. niezależni badacze historii? I co na to tzw. niepodległościowi naukowcy? Jakoś nie słyszę ich wątpliwości czy aby to wszystko było złudzeniem tylko. Wciąż tylko głośne beczenie: komunizm obalony! komunizm obalony!
Post scriptum: precyzyjnie rzecz ujmując powinienem był na koniec napisać: komunizm upadł! Wolna Polska! Komunizm upadł! Wolna Polska!
Bowiem to właśnie są podstawowe elementy dzisiejszego kanonu polskiego patrioty.
Jednemu coś zaświtało i tak wypalił na twitterze:
„…Stanisław Janecki
@St_Janecki
W sensie społecznym, ideowym, moralnym i aksjologicznym Polska AD 2016 wciąż nie wyszła z komuny. Przykro mi bardzo…”
ale w definicji się nieco gubi
„…Egoizm, aspołeczność, zbiorowy rozum, irracjonalność, neoklasowość, nadwartościowanie nadbudowy, quasi-kolektywizm itp. Masa tego.”
A to jeden z tych bystrzejszych.
Panu Janeckiemu umknęły tylko najważniejsze elementy: dzisiejszy prl jest polityczną i prawną kontynuacją sowieckiego tworu, a charakteryzuje polskie społeczeństwo nie żaden quasi-kolektywizm tylko sowietyzacja, nie marksowskie „nadwartościowanie nadbudowy” tylko niedowartościowanie kontrrewolucji, nie pseudomarksistowska „neoklasowość” tylko bolszewicka demokratura.
Tutaj jeszcze jeden punkt widzenia: https://twitter.com/KWyszkowski/status/703139717093568513/photo/1
Może jest tak, że mieszają się ostatnio różne motywacje, interesy, taktyki, etapy i strategie… a komuniści i tak to wszystko wyzyskają dla swoich GLOBALNYCH celów. Tym bardziej, że polski „przeciwnik” raczej nie grzeszy inteligencją.
P. Wyszkowski i przyjaciel, którego ocenę podziela, wpisują się całkowicie w ten „punkt widzenia”, że komunizm upadł. Co gorsza jednak, przypisują całą wątpliwą zasługę prlowskiej ubecji, popełniają więc dwa komiczne błędy: że komunizm upadł, gdy kwitnie, oraz że ubecy mogli działać niezależnie od czekistów. Nie mogli. Zresztą moje określenie „niezależnie od czekistów” jest także mylące, ponieważ Moczar czy Kiszczak po prostu byli czekistami.
Anonimowy przyjaciel p. Wyszkowskiego pisze:
„Oni i tylko oni [czyli Moczar i Szlachcic!!] obalili, a nie żadna tam Solidarność [sic], ani dobroduszny Ciosek [sic!], ani żaden tam przybłęda Kiszczak-Jaruzelski [?!?!], ani towarzysze z KGB, tylko klika prawdziwych Polaków z sił bezpieczeństwa, którzy najpierw wyzbyli się w 1968 roku Żydów, a potem – w 1989 – tych przygłupich armiejców, którym się jeszcze marzył socjalizm.”
No, to jest wiekopomny bełkot.
A poza tym czy Szlachcic i Moczar działają na Kiszczakową zza grobu?
Przyznają, że potraktowałem ten list jako ironię i to był błąd. To jest rzeczywiście pisane na poważnie. Czy pozwoli Pan, że wrzucę zrzut pańskiego komentarza na Twittera w odpowiedzi; z podaniem źródła?
Ależ oczywiście, proszę bardzo.
Niewiele więcej jak tylko ironia nam pozostaje.
Ścios (pomimo tego wszystkiego co już tutaj pisano i dyskutowaliśmy na jego temat, mam słabość do czytania go od czasu do czasu bo wydaje mi się najbardziej radykalny w tym zakresie myślenia co stanowi dla mnie pewien punkt odniesienia) twierdzi od jakiegoś czasu, że komunizm nie upadł w peerelu (choć nie jestem pewien co twierdzi obecnie, gdy z powrotem zaangażował się w peerelowskie „rządy”, nawołując tylko do czytelnego podziału na „my” i „oni”), jakkolwiek uważa, że upadł w sowietach i tylko w „Rosji” jest czekistowska demokratura. Ale jakiejkolwiek Rosji nienawidzi pod każdym względem więc to rozróżnienie wcale mnie nie dziwi.
Rzec by można, że te wszystkie głosy to bogata gama poglądów. Z tym, że horyzonty myślowe ograniczone są w nich do uznania upadku komunizmu w ogólności (na świecie) za rzeczywistość. W ich interpretacji, upadek komunizmu jako Metody nie jest nawet elementem przyjmowanym na wiarę lecz jest aksjomatem. To właśnie, jak mi się zdaje, definiuje wszystkie ich działania. Przez zastosowanie mentalnej autocenzury, stanowi nieprzekraczalną barierę przed wyciąganiem dalszych, konsekwentnych wniosków i całkowitym odrzuceniem pierestrojkowego systemu. To każe, osobom głoszącym te poglądy, angażować się w „poprawianie” tego systemu aby uczynić go jedynie bardziej narodowo-patriotycznym. System ma pozostać sobą lecz kontrolę nad nim powinni sprawować „nasi” a nie „oni”. To nic nowego, tak zawsze było. Od Mikołajczyka przez Gomułkę , Gierka i Jaruzelskiego po Solidarność. I rezultat jest zawsze ten sam, wzmocnienie bolszewizmu i jeszcze większe zjednoczenie się z nim.
„W ich interpretacji, upadek komunizmu jako Metody nie jest nawet elementem przyjmowanym na wiarę lecz jest aksjomatem.”
Panie Andrzeju,
Nie jestem przekonany co do słuszności powyższego zdania. Co rzekłszy, Pan zna lepiej tych Ściosów, na pewno łatwiej Panu zinterpretować ich słowa. Jak dotąd miałem jednak wrażenie, że oni wcale nie wierzą w „upadek komunizmu jako Metody”, ponieważ nie przyjmują takiej definicji komunizmu. Komunizm to dla nich nie żadna Metoda, tylko „przeciwieństwo kapitalizmu” i „przeciwieństwo demokracji”. Celowo biorę te określenia w cudzysłów, bo próżno szukać u tych panów ścisłości. To jest raczej mgliste pseudo-rozumowanie w rodzaju „jest demokracja, znaczy sie (koniecznie ‚sie’) nie ma kumuny, jest kapitalizm i każdy sobie rzepkę skrobie, znaczy sie komunizm upadł”. Aksjomatem jest, że upadł komunizm, jak oni go rozumieją, komunizm, który był przeciw badylarzom, choć znakomicie im się powodziło.
Optymista mógłby sądzić, że wystarczyłoby przekonać „patriotów” co do istoty komunizmu, a może zauważyliby, że komunizm nie upadł, ale to z kolei zakłada ogromny wysiłek „zmiany kierunku” myślenia o 180 stopni. Smienowiechowcy generała Brusiłowa gotowi byli zmienić drogowskazy i zamiast walczyć z zarazą bolszewicką, przyłączyć się do bolszewików w walce z odwiecznym wrogiem – Polską. Ale w przeciwnym kierunku to się rzadko zdarza.
Drogi Panie Michale,
Znowu biję się w piersi, racja jest po Pana stronie a ja się nieco zagalopowałem. Rzeczywiście, Ci ludzie nie dostrzegają w komunizmie Metody jako kompletnej teorii i praktyki sprawowania władzy przez bolszewików. Widzą tylko fragmenty, które chcą widzieć a więc przed wszystkim antypolskość komunizmu (w wielkiej mierze wyłącznie to lub jest to czynnik dominujący), anty-kapitalizm komunizmu, władzę totalną. Nie widzą w ogóle istoty Metody.
Chodziło mi o to, że oni Metodę odrzucają a zatem i komunizmu dla nich nie ma jako zagrożenia i stąd to moje sformułowanie. Znowu poszedłem na skróty co powiedziawszy chciałbym dodać, że w istocie poruszonej kwestii chodziło mi o zupełny brak dzisiaj suwerenności myśli w patriotyczno-narodowych elitach nowego, wspaniałego peerelu. A wszyscy oni, nieomal zgodnie przy tym twierdzą, że Józef Mackiewicz to wielki głosiciel prawdy, że „Zwycięstwo Prowokacji” to znakomita książka. To jest nic innego jak robienie czegoś sprzecznego z tym co się mówi lub nie przykładanie do tego co się mówi żadnej wagi albo też świadome pomijanie przesłania Mackiewicza. Tak czy siak, na jedno wychodzi.
Jeśli chodzi o narodowych patriotów to nie jestem tym optymistą o którym Pan pisze. Przyjmują oni za podstawę punkt widzenia, który wyklucza odniesienie się do szerszego planu. Do tego aby go ujrzeć, musieliby podnieść się ponad kwestię narodowo-patriotyczną a tymczasem oni się wciąż w nią zagłębiają. To dla nich rzecz pojmowana emocjonalnie i w wyniku tych emocji coraz trudniej im się z takiego sposobu myślenia wyzwolić i w rezultacie końcowym coraz wyraziściej ujawniają się wśród nich symptomy smienowiechowców, tyle że antyrosyjskich i antyniemieckich (skierowanych, u co bardziej zaawansowanych narodowców także przeciw innym narodom, które w ich mniemaniu „stoją Polakom na drodze”).
Drogi Panie Andrzeju!
A gdzież mnie podejrzewać Pana o bezbożny optymizm?! Nie, nie. Nadzieję pokładajmy w Bogu.
Przypuszczam, że wszyscy ci wielcy patrioci, co chcą Mackiewicza wtłoczyć do kapliczki, wystawić mu pomnik, wprowadzić go jako lekturę obowiązkową w szkołach – wszyscy oni Mackiewicza nie czytali. Spojrzeli na stronę tytułową, zajrzeli do spisu treści i orzekli, że „Mackiewicz wielkim Polakiem był”. Może nie wszyscy, ale ogromna większość.
Mackiewicz wykłada im z cierpliwością, że droga, którą obrali, jest drogą donikąd, a oni chcą „Drogę donikąd” w spisie lektur. Mackiewicz woła, że optymizm nie zastąpi nam Polski, a oni bredzą o polskiej wyjątkowości, o duchu oporu, o polskich miesiącach. On im wykazuje, że nacjonalizm jest narzędziem w rękach bolszewików, a oni w kółko jojczą swoje patriotyczne zawodzenie i używają Józefa Mackiewicza dla podbijania nacjonalistycznego bębenka.
„Ech, splunąłby Baranowski, nie na podłogę czy klepisko by splunął, w twarz by plunął i – ‚wooon! paszoł ty, gadzina balszewicka! Żeb ciebie nie wiiidać wiencaj…'”